- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.11 - KONIEC.

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.11 - KONIEC.

W dzisiejszym odcinku, ostatnim o drużynniku Vigo, nieco więcej tekstu.

 

Przepraszam.

 

No, ale tu krew, pot i łzy, nie było jak przerywać wielkiej kulminacji. Będzie kobiet pisk, będą też i klątwy. Będzie z żelazem pląsanie, a antałek samogonu i brązowa kula przeznaczenia. Co ciekawe, nie będzie tyle paplania. Wrogowie padną sobie w ramiona i takoż winni pozostać, czyż nie jest tak?

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.11 - KONIEC.

Humsfeld przecisnął się przez ciasną szparę wrót Wolnej Twierdzy. Było ciemno, wielu już spało a on nie chciał nikogo budzić bez potrzeby skrzypiącymi zawiasami.

Przeszedł przez dziedziniec, wspiął się po kamiennych schodach na bramę. Nazywali to wieżą bramną może zbyt łaskawie, gdyż były to kamienne filary podtrzymujące łuk nad wprawioną w nie bramą i kamiennym zalążkiem samborza. Resztę, czyli palisadę, wzniesiono na mocno zrujnowanym murze, który wybudowano tu wieki temu.

Humsfeld wspiął się pod dach wieży bramnej i podszedł to stojącego tam Oro, zwanego Brodatym i Orweltem, którego nie przezywano.

– Dawaj, dawaj! – powiedział Oro, zacierając ręce.

Humsfeld wcisnął włócznię pod pachę, oparł się o podporę dachu i wydobył spod poplamionej opończy ciepły jeszcze bochenek chleba i urwany kawałek sera.

– No już – ponaglił Oro, wyciągając łapska.

– Ostrożnie, bo kruszysz. Aj, zostaw! Ja rozdzielę! – warknął Humsfeld.

Kucnął, przyklękując opończę, po czym użył jej jako obrus, wysypując nadkruszony już chleb i ser. Oro chciał nachylić się nad smakołykami, ale Humsfeld odepchnął go. Wyjął nóż i zaczął kroić. Orwelt zachichotał, obserwując scenkę.

– A ty nie patrz mi, nie dysz nad ramieniem – burknął Humsfeld, obrzucając Orwelta wrogim spojrzeniem. – Działo się coś, jak mnie nie było?

Orwelt zrobił smutną minę. Nic nie powiedział.

– Co się miało dziać? Nic. Ot cicho i spokojnie. Tamte chamy znów w las poszły i tam pochodnie palą, a drwa rąbią aż tutaj słychać. Po nocy jak złodzieje, a twierdzą, że pod wielebnego przewodnictwem. – Oro prychnął, wyjrzał za palisadę i splunął. – Dobrze, że się drużynnik z nimi nie kuma, bo to złe diabły są. Jak wszystko, co po nocach hasa.

– Nie skumał się, to i dobrze, ale nie rozumiem dlaczegóż nie każe ich rozbić – powiedział Humsfeld, tnąc z wysiłkiem. Jego cienkie ostrze gięło się na twardym serze. – Po mojemu to myśmy winni zajechać ich tam jak najszybciej. A najlepiej przy pierwszym słoneczku włócznię w bebechy wcisnąć, kopytkami przydeptać.

 – Cichaj! To jednak ludzie wielebnego! Nie godzi się w ten sposób ludzi świątobliwych, nawet tak podłej wiary, traktować.

– Tacy oni sami jak każdy inny – mruknął Humsfeld. Schował ostrze i podał kolegom porcje. – Chleją, żrą i srają jak każdy, a nawet z większym odorem. Jak im brzuszki pootwierać, będą jak zwykły człek leżeć i śmierdzieć, i jak każdego innego zeżrą ich robale. Co więc za różnica, komu krwi upuścisz, chłopu, panu czy świątobliwemu, a?

Ore wzruszył ramionami. Nie odpowiedział, żując kawałek sera. Orwelt odgryzał drobne kawałeczki i mlaskał, oblizując się co chwila. Chleb wcisnął sobie w kieszeń na później.

Humsfeld wyjadł okruszki walające się na jego opończy. Potem wstał i zaczął zajadać się kromką, w którą napchał ser. Przez chwilę mlaskali i ciamkali z zapałem. Odległe światła pochodni zbrojnych wielebnego, były nudnym widokiem, więc Humsfeld obrócił się do nich plecami, oparł o belki palisady i wpatrzył w czarną postać, głaszczącą konia na dziedzińcu.

– A ta co? – spytał, mlaszcząc. – Już wróciła, czy jeszcze nie weszła?

– Jeszcze nie weszła. Zapewne opieszałością ma zamiar drużynnika poirytować. Albo schodów nie lubi i ma nadzieję, że Vigo pofatyguje się na dół do niej.

– Baby takie są – powiedział Humsfeld. – Lubią kazać człowiekowi czekać, żeby mu pokazać kto tu rządzi.

– I co, że niby jak Vigo nie zlezie, tylko ona wczłapie się na górę, to znaczy, że to on rządzi? Co to za nowa głupota?

Kobieta poklepała konia po raz ostatni, po czym ruszyła w stronę portalu twierdzy. Wszyscy trzej na bramie umilkli, odprowadzając ją wzrokami.

– Ty patrz lepiej na ludzi wielebnego, jak nam drużynnik przykazał! – Humsfeld szturchnął Orego łokciem.

– Tam nie ma na co patrzeć – mruknął Ore. Mimo tego obrócił się twarzą w stronę tonącej w mroku osady i nikłych światełek w oddali. – I tak nic nie widać.

 

Vigo i Alfida

 

Alfida każe na siebie czekać – pomyślał Vigo, wciskając luźną koszulę nocną w spodnie. Cztery dni. Wystarczająco długo, by porozumieć się z gońcem, zamiast go zgładzić. Gdyby zmieniać konia, to wystarczająco długo, by powiadomić służby w Ordenslau. Tylko po co miałaby wracać? – zastanawiał się.

Odsłonił okno i spojrzał w gwieździste niebo. I do tego o tej porze – pomyślał niezadowolony. Dorzucił dwa polana do kominka, zapalił świece w kandelabrze, przygotował puchary i antałek. Ubrał się, schował nóż do cholewy buta, za antałkiem położył kiścień. Potem dopiero usiadł w swym już nie krześle, ale wciąż nie fotelu i rozłożył przed siebie proste nogi.

Cztery dni – myślał. Jakby tego było mało, teraz też kazała mu czekać. Zastanawiał się, czy może nie spadła ze schodów? To byłaby nawet przyjemna wizja. Miła sercu, użyteczna i wygodna zarazem. Ale wówczas nie uzyskałby odpowiedzi, których był ciekaw. Wyobrażając sobie lot po kamiennych, zakręconych stopniach, usnął.

Drgnął, kiedy drzwi do jego komnaty otworzyły się, po dwóch mocnych uderzeniach.

– Nie żyje? – spytał, przecierając palcem zaspane oko.

– Drużynniku? – mruknął Marasz, zmieszany. – Alfida Jahn.

To mówiąc przepuścił najemniczkę. Vigo zmarszczył się.

– No tak – Vigo potarł twarz, poprawił w krześle. – Alfida Jahn. Proszę, niech pani wejdzie.

Alfida uśmiechnęła się i stukając jeździeckimi butami o wysokich cholewach przeszła po drewnianej podłodze. Wystrzępiona, czarna peleryna, powiewała za nią dumnie jak flaga, choć przypominała żałosny całun. Kobieta opadła na wskazane krzesło z westchnięciem i chrzęstem brygantyny z kolczym kołnierzem i kolczymi połami, przypominającymi długą do kolan suknię rozciętą z przodu i z tyłu.

– Dziękuje, Maraszu – powiedział Vigo, napełniając dwa kielichy pienistym samogonem z antałka.

Marasz skłonił się oszczędnie, rzucił kobiecie badawcze spojrzenie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

– Pewno jest pani spragniona, pani Alfido – powiedział Vigo. Wiedział, że Marasz czeka za drzwiami i postanowił zagadać kobietę, by nie spostrzegła braku odgłosu oddalających się kroków. – Ciężka droga zawsze wzmaga pragnienie, prawda, pani Alfido? Chociaż przyznam, że kazała pani na siebie czekać.

Wzruszyła ramionami i przyjęła naczynie.

– Morgentau to wspaniała klacz. Zżyłam się z nią, a ona zgodziła się mi służyć, co czyni niestrudzenie. Doceniam to i musiałam o nią zadbać, rozumie pan, jak mniemam, drużynniku?

– Nie bardzo, przyznam – powiedział, nalewając sobie.

– Och, klacz bitna, agresywna i niezmordowana, ale odniosła kilka ran i skaleczeń Otarcie na boku, zdarta skóra z przodu – powiedziała, pokazując swoje piersi. – Muszę zmieniać opatrunek, ale póki co rana się nie jątrzy. Musiałam o nią zadbać, zanim się tu wspięłam, z pewnością pan rozumie. Jest pan w końcu drużynnikiem formacji konnej, czyż nie tak, panie drużynniku?

– Ach, to – Vigo napił się, odstawił kufel na blat stolika i zakręcił nim. – Rozsiodłać, nakarmić, to rozumiem. Miałem na myśli raczej czas, jaki zajęło pani wykonanie zadania.

– Ach, to? Nic pan nie mówił, że pośpiech jest czymś należytym. Przesyłka miała zwyczajnie do Ordenslau nie dotrzeć – powiedziała. Znów wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się przyjaźnie.

Vigo zauważył, jak zerknęła w stronę oblepiającego wciąż stół wosku po świeczce. Jego specjalnej świeczce.

– Stąd nie popędzałam zanadto. Tyle tylko, ile trzeba było, co rozsądnym powinno się zdać szczególnie biorąc pod uwagę stan Morgentau. Trzeba bowiem przyznać koniom, gruboskórne to zwierzęta, ale rozdarła klacz pierś dwukrotnie, do tego ledwie zauważalnie, ale utyka. Nie godzi się wierzchowca zajechać, szczególnie tak wyjątkowego, jak Morgentau.

– Ale gońca, mam nadzieję, pani doszła? – Spytał Vigo, spoglądając znad kielicha.

Alfida dokończyła swój puchar i z trzaskiem uderzyła nim o blat.

– A jakże inaczej? Doszła. Razem doszliśmy do stanicy na rozdrożach, dzień drogi odległej od Ordenslau.

– Razem? – zdziwił się Vigo.

– A tak. Z panem Ale Gurlichem, gońcem, którego przesyłkę kazaliście, panie drużynniku przejąć.

– I rozmawiała pani z nim? – zdziwił się Vigo. – Towarzysząc w podróży? Jak rozumiem, przesyłkę jednak pani przejęła.

– Przejęła, bez pudła ni kłopotu. Ale człowiekiem jednak był interesującym i rozmowy z nim odmówić sobie nie mogłam. Bo, rozumie pan, bardzo zajmujący dla mnie są ludzie. Ich rozmowy, myślenie i odczuwanie.

– Coś słyszałem o tym, żeby poprzez rozmowy erudycję sobie wyrabiać i zdanie, pogląd podróżami poszerzając – powiedział Vigo. Złapał jej puste naczynie i ponownie zaczął uzupełniać, mętnym płynem z antałka. – Co niezbyt naszym wielebnym na rękę, jak słyszałem.

– Pogląd? Pewnie tak – mruknęła, uśmiechając się wesoło, po czym przejęła puchar i napiła się.

– Dobrze. A więc, czy mogę otrzymać przesyłkę? – spytał Vigo.

– Oczywiście. Po to tu jestem, żeby ją na monety obiecane zamienić.

To mówiąc wyjęła wymiętolone i przesiąknięte potem koperty spod brygantyny i rzuciła na stół.

Vigo wyliczył cztery srebrne dukaty i położył je obok kopert.

– Ciekawym, co pani zrobi z tą małą fortuną. Wszak to będzie z rok spokojnego życia. Nie wystawnego, ale jednak. Jakie ma pani plany, pani Alfido?

– Plany? Rodziny szukam, panie drużynniku. Rodziny i rozrywki, a Ordenslau zdaje się być dobrym miejscem, obiecującym znalezienie jednego lub drugiego, a może nawet obu.

Wzięła monety i nie zwracając na nie zbytniej uwagi włożyła do sakiewki. Jednej z trzech, które wisiały jej u pasa. Vigo obejrzał pieczęcie na kopertach. Były złamane. Spojrzał podejrzliwie na kobietę, ale nie wydawała się tym przejmować. Vigo wyjął listy i przeleciał wzrokiem kilka pierwszych linijek każdego z nich, żeby upewnić się, że to jest faktycznie to, czego potrzebował. Tak, to było wezwanie arcywielebnego o zbrojną pomoc i kilka kolejnych kalumni, które Neraniel ustawicznie posyłał pod adresem Viga, a Vigo sukcesywnie palił w kominku.

– Doskonale, pani Alfido. Interesy z panią, to czysta przyjemność – powiedział Vigo ponuro.

 

Lukas Weber posraniec, jak to się każdemu przytrafić może

 

Lukas Weber zwolnił, dochodząc do wieży bramnej. Trzymał rękę na wydętym brzuchu, jakby w ten sposób mógł ulżyć sobie w bólu. Chód swój spowolnił do leniwego człapania, chociaż miał ochotę pędzić. Poczuł już pot na twarzy, zimny i nieprzyjemnie lepki.

– I jak? – spytał, chociaż gówno go obchodziło, co mogą mu powiedzieć. Zależało mu tylko, żeby przemknąć się jak najszybciej.

– Cicho i spokojnie! – Humsfeld wyprostował się, trącając gliniany, wysoki słój, w którym zabrzęczały strzały.

– Bardzo dobrze – odparł Lukas Weber i odetchnął.

Minął Humsfelda, Orego, który udawał wyjątkowo skupionego na obserwacji i Orwelta, który bawił się zaczepioną o jedno tylko ramię łuku cięciwą. Stukał w nią palcem i obserwował, jak się huśta.

Przygłup – pomyślał Weber, przecisnął się pomiędzy belkami podtrzymującymi daszek i przeszedł na dalszą część palisady. Przez chwilę szedł powoli i jak mu się zdawało dostojnie, ale gdy uznał, że oddalił się wystarczająco, przyspieszył. Podbiegł nawet, ale naraz zaburczało mu w brzuchu. Musiał prawie się zatrzymać, zaciskając pośladki z całych sił. Zaklął, stęknął, otarł z czoła zimny pot, zacisnął z całej siły powieki.

Nagły atak ustał, ale oddziały szturmujące wciąż były blisko przedarcia się. Lukas wznowił swój pochód, po drodze rozpinając pasek. Do wykuszu ledwie doczłapał. Rozwiązał sznurek podtrzymujący jego wełniane portki idąc. Pas z mieczem rzucił pod siebie i w ostatniej chwili wystawił dupę za palisadę, siadając na specjalnie w tym celu przyciętych kłodach. Pamiętał, żeby podwinąć tunikę, bo kiedyś zostawił sobie nieprzyjemność i w końcu puścił. Rozluźnił się, ogarnęła go niespotykana ulga i aż zadrżał, gdy rzadkie odchody wyskoczyły z niego jak z procy.

– Och! – westchnął z rozkoszą, jakiej nie czuł już dawno.

Wśród odgłosów rozpryskujących się o trawę i niewielkie skały rozwodnionych ekskrementów usłyszał czyjeś stęknięcie, połączone z odruchem wymiotnym. Lukas Weber uśmiechnął się. Gdy zrozumiał, co się stało zaczął się śmiać w głos. Kto mógł być na tyle pechowy i głupi, żeby się tam w dole znaleźć akurat w takim momencie?

W następnej chwili zobaczył mroczny kształt, pojawiający się tuż obok. To był mężczyzna w ciemnej tunice, o rękach błyskających kolczą koszulą o gęstym splocie. Lukas przestraszył się i pierdnął. Mężczyzna przeskoczył przez palisadę i znalazł się na podeście po wewnętrznej stronie.

– Och miłosierni, głupcy i potępieni! – wrzasnął Lukas Weber.

Dopiero teraz zrozumiał, co się działo. Zeskoczył z ustępu, schylił się po swój pas z mieczem i ruszył w stronę przeciwną do napastnika. Wyjął miecz pochwy, ale przewrócił się zaplątawszy we własne, opuszczone portki.

Podniósł się na czworaki i poczuł ukłucie w plecach.

– Zaraza! – krzyknął.

Sztylet opuścił jego ciało, po czym znów się zagłębił. W szyi, tuż nad obojczykiem.

 

Vigo i Alfida

 

– Doskonale, pani Alfido. Interesy z panią, to czysta przyjemność – powiedział Vigo ponuro. Poprawił się w krześle i nachylił w stronę Alfidy. – Jest jednak jeszcze jedna kwestia, którą mus nam omówić.

– Doprawdy? – spytała, po czym dopiła i znów trzasnęła kielichem o blat. – Jakaż to?

– Tamtego wieczora, kiedy ze zleceniem panią posłałem, po lasach kręcili się zbrojni, czego nie byłem świadom. Dowiedziałem się nad ranem dopiero, odnajdując pięć trupów.

Alfida pstryknęła palcem w pusty kufel, po czym jej wzrok utknął na resztkach jego świecy.

– Rozumiem – odparła nonszalancko.

– Ludzie ci zostali nie tylko pobici, ale i ułożeni w dziwny sposób. Wyglądali, jakby związanych porzucono, czyniąc na ciele rany mające na celu zwiększyć upływ krwi. Pozostawiając mężów na śmierć w męczarniach, w oczekiwaniu na nieuniknione.

Alfida wsadziła palec w kupkę wosku, po specjalnej świecy, ujęła okruch i podsunęła sobie pod nos. Skrzywiła się wąchając.

– Ach? I co dalej?

– Wcześniej w podobny sposób ktoś pozostawił bandytów w Strażnicy nad Błotnicą. Tuż po szturmie, w którym pani również brała udział, pani Alfido.

– Mhm – mruknęła, ponownie powąchała wosk, po czym ze wstrętem wytarła palec o blat stołu. Zamrugała. – A co musimy omówić, panie drużynniku? Bo obawiam się, że nie za bardzo rozumiem.

– Dlaczego pani postępuje w ten sposób? Czego pani szuka? Kontempluje pani śmierć?

– Och, wręcz przeciwnie, panie drużynniku – powiedziała. Uniosła pusty kufel, skrzywiła się i odłożyła go zniesmaczona. – Kontempluję życie. Jest bardzo ciekawe i zajmujące. Wszystkie te smaki i zapachy, uczucia, odczucia. A czego szukam, jak mniemam, już panu powiedziałam. Rodziny. Braci i sióstr. Nieskutecznie niestety. Czy mogę spytać, skąd ma pan tę świecę?

– Nie – powiedział Vigo.

Zamrugała zdziwiona.

– Nie? Dlaczego? Zazwyczaj… Dlaczego nie? – spytała, pochmurniejąc.

– Ach, dlaczego? Dobre pytanie – powiedział Vigo. Odchylił się i rozparł w swym siedzisku splatając ręce na brzuchu. – Dlaczego psy nie szczekają?

Alfida prychnęła. Ujęła w dłoń puchar i obróciła go, przyglądając się tłoczonym w cynie inkrustacjom.

– Nie wiem – mruknęła, wzruszając ramionami. – Nie znam się na kundlach. Co to za pytanie, bo nie bardzo rozumiem?

– Kim pani jest? – spytał Vigo, mierząc ją ponurym wzrokiem. – Co z pani za diabeł? Czort, wiedźma? Duch?

 – Duch? – powtórzyła, po czym oderwała w końcu wzrok od pucharu i uśmiechnęła się. – Skąd ta nagła wrogość, przenikliwy panie drużynniku? Skąd ten ton, pełen nagłego oburzenia? Nie różnię się za bardzo od pana. Żyję w mięsie, skórze i kościach. Powoduję członkami, jem, by to ciało nie zdechło. Dokładnie tak jak pan. Czy to nas tak bardzo różni, że pan się ze swym ciałem urodził, a ja do mojego weszłam?

– A więc miałem rację – mruknął Vigo. – Rozmawiam z demonem! To przez panią kręci się tutaj ta arcywielebna przybłęda ze swoim skrytym pod kapturem przydupasem?

– Och, przypuszczam, że ta kościelna świta jest tu raczej z pańskiego powodu. Ja mieszkam w ciele, w którym mogę. Które pasuje. Wchodzę i korzystam dopiero, kiedy poprzedni właściciel już go potrzebować przestaje. Gdy człowiek umierając zdąża myślami poza ten świat i za nic ma sobie kontynuowanie ziemskich udręk. A pan? To co pan robi ich ściągnęło. Otwiera pan bramy domu umarłych, rozrywa niczym chleb, szukając miękkiego wnętrza. Nie jestem ślepa i ten arcy, gość pański, też to czuje.

Vigo skrzywił się i spojrzał na resztki świecy. Alfida złapała to spojrzenie i uśmiechnęła się.

– Ledwie to pamiętam, ale tak, oni nie lubią, gdy ktoś wyciąga rękę po zmarłych.

– Nie robię tego – mruknął Vigo.

– Czy pan, drużynniku, o tym wiesz, czy też nie, to nie moja sprawa, tylko pański problem. Ale tak, robisz pan to.

 

Szczęśliwy berdysz Urlicha Antona Mullera

 

Urlich patrzył na konia. Czarne zwierzę miało potężną klatkę, na której świecił jasno świeży opatrunek. Kobyła miała piękne, czarne włosy, które błyskały ciemnym indygo w świetle księżyca i gwiazd. Niezbyt lubił konie, z resztą z wzajemnością, co nawet ta kobyła najemniczki pokazała, próbując odgryźć mu palce. Był jednym z niewielu żołnierzy Vigo Mundsena, który nie cierpiał tych przeklętych zwierząt. Kiedyś wałach ukąsił go w bark i od tamtej pory Urlich nienawidził tych podłych bestii. Zagorzale nienawidził teraz ich zapachu, nie lubił tego, że są tak masywne, nie lubił ich mięsa. Ale te włosy bardzo mu się podobały. Obciąłby sobie pukiel grzywy, gdyby nie bał się pogryzienia.

Oparł się o berdysz i stojąc w bezpiecznej odległości wpatrzył w czarną grzywę. Klacz, odkąd odskoczył poza zasięg jej zębisk, postanowiła go ignorować. Stał, patrzał, głaskał swój berdysz i zastanawiał się, kiedy wróci Alfida, która na tym koniu przyjechała. Może odcięłaby mu trochę włosia, jeśliby ładnie poprosił?

 Poruszenie na wieży bramnej odwróciło jego uwagę. Sapnął i spojrzał niechętnie w tamtą stronę akurat, by zobaczyć kogoś wypadającego spod dachu na podest przy parkanie. Urlich miał kiepski wzrok. Zmrużył więc oczy, ale widział tyko ciemne, niewyraźne kształty. Odwrócił się na powrót w stronę konia, ale w granicy wzroku błysnęła stal. Usłyszał krzyk.

Czyżby? – mruknął, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Ruszył przed siebie, uśmiechnięty coraz szerzej, marszcząc ślepia, by zobaczyć cokolwiek. Obok przebiegło dwóch żołnierzy Wolnej Twierdzy. Jeden z nich, Brenner, spojrzał na Urlicha, wskazał bramę i zaczął krzyczeć.

– Co? – spytał Urlich, unosząc hełm. Miał pod spodem czepiec z grubej skóry, który przywarł mu do skóry potem zlepiony, przez co nieco gorzej słyszał.

– Powstrzymaj ich przy bramie, durniu! Ślepy, głuchy i głupi jak moje trzewiki!

– A! – krzyknął Urlich ze zrozumieniem, nałożył szyszak, poprawił uderzeniem i podbiegł.

Zobaczył na wieży bramnej Humsfelda, który bez broni zeskoczył na dziedziniec, przeturlał się po nim i zaczął wić na ziemi w bólu. Humsfelda łatwo było poznać po jego wielgachnych bokobrodach. Tuż obok pojawiła się inna postać, w ciemnej tunice i kolczudze. Ktokolwiek to był, Urlich go nie poznawał, więc rozpędził się w jego stronę. Śmierdzący odchodami mężczyzna zamachnął się krótkim mieczem. Urlich uniósł berdysz, zbił w bok wyprowadzone znad głowy uderzenie styliskiem, po czym dźgnął atakującego w twarz. Berdysz wbił się w górną szczękę, rozszczepiając kość. Atakujący wrzasnął, po czym zakrztusił się. Urlich wyszarpnął berdysz, zakręcił nim w powietrzu dla impetu i uderzył mocarnie znad głowy. Obuch odbił się od szyszaka, wbił przeciwnikowi w obojczyk i dalej, krusząc kilka żeber. Mężczyzna upadł, a Urlich zepchnął go z ostrza kopnięciem. Zobaczył postać, znikającą w uchylonej bramie twierdzy, a za nią następnego przeciwnika.

Urlich wrzasnął, doskoczył i poziomym cięciem chlasnął wroga w gardło. Berdysz przegryzł się przez ciało i kość bez problemu, pociągnął za sobą kolczy czepiec i utknął w grubym drewnie bramy. Odcięta głowa przeciwnika zwisła uwieziona w czepcu jak bycze jajo.

Ktoś z tylu pchnął Urlicha, który omal się nie przewrócił, podtrzymując na ugrzęźniętym berdyszu. Ostrze nie wyszło z bramy, ale przekrzywiło się na tyle, by uwolnić trupa. Urlich szarpnął, wyswobadzając w końcu broń, kiedy poczuł mocne uderzenie w plecy. Potężny cios rzucił nim do przodu. Urlich barkiem wpadł na wrota, potknął się o zwłoki, odbil od ościeżnicy i wleciał do twierdzy, lądując kolanami na kamiennej podłodze.

Obrócił się akurat, by zobaczyć mężczyznę w pełnej zbroi. Na napierśniku lśniły dwa przechylone krzyże otoczone kolczastym bluszczem, a naramienniki zdobił poplątany wzór stanowiący połączenie róży i ludzkiej czaszki. Za szerokim nosalem kryła się beznamiętna twarz przeszyta przez usta i nos dawnym, zabliźnionym już cięciem.

Mężczyzna zaatakował znad głowy po skosie, ale Urlich przebił uderzenie nad sobą, osłaniając się berdyszem. Potężny miecz zawibrował uderzając w ostrze, wyszczerbiając przy tym słuszny kęs. Urlich nie dał przeciwnikowi szansy na drugie uderzenie, bez zamachu zaatakował dźgając trzonkiem, wbijając go w okolice oka zbrojnego. Ten zatoczył się w tył i obrócił, pociągnięty własnym mieczem. Urlich z klęczącej pozycji wyskoczył jak sprężyna, tnąc zbrojnego przez plecy z wściekłością i okrzykiem, opluwając się przy tym. Mężczyzna w zbroi padł na twarz, Urlich uniósł nad głowę swą broń, by dobić leżącego, ale rozmyślił się. Chciał tę zbroję. Pożądał jej prawie tak bardzo, jak końskiego pukla. Uznał, że rozumniej będzie oszczędzić wgięty już delikatnie naplecznik, a leżącemu odrąbać nogi.

Nie zdążył. Ktoś w malowanym na czerwono bechterze wpadł na niego i razem zwalili się na posadzkę. Napastnik złapał Urlicha za gardło, ale brakło mu zasięgu ręki, by wbić gdzieś swoje zbyt długie ostrze. Odrzucił miecz, uderzył Urlicha pancerną pięścią w twarz.

– Ty wieprzu! – wycharczał duszony Urlich.

Puścił berdysz, oburącz objął głowę przeciwnika i przyciągnął do siebie. Poprawił uchwyt, jakby chciał go do siebie przytulić i zacisnął. Mężczyzna w bechterze zadał dwa uderzenia pięścią na ślepo, ale nie zrobiły one na Urlichu wrażenia. Zaczął ściskać coraz mocniej, miażdżąc wrogowi czaszkę. Tamten zaczął wierzgać, machać rękoma, rozpaczliwie szukając ucieczki, ale bez efektu.

Mężczyzna w zbroi doskoczył z boku i dźgnął swym ogromnym mieczem. Urlich zgiął się, gdy ból przeszył jego żebra. Ostrze miecza ześlizgnęło się z kolczugi i zaszurało o posadzkę. Jak na ironię, zacisnął głowę swojej ofiary jeszcze mocniej. Ktoś odgonił miecznika, który zaczął opędzać się swym ogromnym żelastwem, jak koń od giez ogonem. Chłostał stalą na lewo i prawo. Urlich ściskał głowę kwiczącego, szamotającego się jak zwierzę w potrzasku przeciwnika, wpatrując się w walkę.

Żelazo wirowało, zataczało okręgi i zygzaki z niesamowitą szybkością. Urlich nie wiedział, że tak szybko da się wywijać takim ciężarem. Dłuższy od męża miecz ściągnął ze stołu dzban z wodą, zahaczył o gaśnik, rozsypując popiół i pochodnie po podłodze. Ściągnął komuś szyszak z głowy i rozrąbał rękę pawie odcinając dłoń. Z palców nieszczęśnika wysunęło się stylisko toporka. Ostrze długiego miecza wciąż wirując złapało taboret, wyrzuciło je pod sufit i zagłębiło się w boku kolejnego nieszczęśnika. Urlich rozpoznał w nim Tobiasa. Tobias rozcięty pawie w pół wygiął się jak złamana zapałka i padł na twarz. Mężczyzna w zbroi dysząc ciężko złapał swój miecz w połowie długości, po czym zaczął wspinać się po schodach.

Urlich zapragnął mieć ten miecz. Zauważył, że mężczyzna, którego gniótł, dawno już przestał się poruszać. Zrzucił go z siebie i aż wzdrygnął się, widząc jego twarz podobną do wyciśniętego z soku owocu. Zaklął, odnalazł swój berdysz i wstał podpierając się na nim. Przez otwarte wrota zobaczył na dziedzińcu swoich konnych włóczników, wbijających się w atakujących piechurów.

No nareszcie – pomyślał.

 

Dunhoff konnym pierwszej klasy jest włócznikiem

 

Dunhoff zacisnął nogi na koniu, pochylił się w siodle w przód, zaparł porządnie, włócznie przytulił do boku mocno, jakoby kochankę ściskał. Wierzchowiec zarżał i targnął łbem. Widząc grot tuż przed pyskiem skoczył żwawiej. Dunhoff wycelował, opadł nieco w bok.

Piechur przed nim zrobił dwa błędne, zdezorientowane kroki, próbując odnaleźć sens, cel i samego siebie w tym chaosie. W ostatniej chwili spojrzał w Dunhoffa. Prosto na swoją śmierć. Dunhoff obrócił nieco włócznię, by nie utknęła w żebrach i dźgnął. Trawił w bok. Grot przebił tunikę, skórzany napierśnik i wbił się w ciało, prześlizgnął po żebrach zrywając mięsień piersiowy, rozcinając najszerszy grzbietu i wychodząc z drugiej strony. Piechur krzyknął, włócznia rozcięła mu bok, siła uderzenia obróciła go, zrywając część tuniki. Zachwiał się i padł na kolano.

 Więcej Dunhoff nie widział. Uderzenie szarpnęło nim, włócznia przesunęła mu się w uścisku, bark zapalił bólem, ciało wygięło się do tyłu. Ale drzewce utrzymał.

– Oj! – jęknął, po czym przekształcił to w bojowy ryk. Losowe zgłoski, jakie przyszły mu do głowy. – Hu!

Zobaczył kolejnego przeciwnika. Koń chrapał, przyspieszył do cwału, owładnięty bitewnym szałem. Podobnie jak Dunhoff, który zdążył tylko się oblizać. Nie zdążył przyjąć postawy, nie zdążył wycelować.

A mógł odpuścić.

Nie odpuścił. Trafił kolejnego żołnierza prosto w pierś. Tamten próbował wyprowadzić mieczem cios, ale włócznia przekierowała go, wbijając w ziemię. Mężczyzna padł, wleczony przez ułamek sekundy, po czym zacharczał, próbując złapać oddech.

Uderzenie wstrząsnęło Dunhoffem, wygięło go do tyłu, Koń cwałował oszalały, a dłoń Dunhoffa nie puściła włóczni. Wiedział, że powinien to zrobić, ale palce same się zacisnęły na uciekającym, utwardzonym w ogniu kiju. Włócznia pociągnęła go w tył. Dunhoff przekoziołkował przez koński zad, a jego wierzchowiec w podzięce bryknął, kopiąc go w nogę. Dunhoff obrócił się w powietrzu i wyrżnął barkiem w ziemię. Przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie góra, a gdzie dół. Odrzucił włócznię, która złamała się przy grocie. Wyciągnął szablę, i zrobił to w samą porę.

Zobaczył nad sobą mężczyznę, zamachującego się toporem. Zastawił się szablą, leżąc na plecach, wsparł ją oburącz. Nie starczyło. Toporzysko wybiło mu broń z rąk, po czym zagłębiło się w twarzy.

 

Vigo i Alfida

 

Vigo wstał, zaniepokojony odgłosami.

– To jakaś twoja sztuczka? – warknął.

Nie doczekawszy się odpowiedzi podszedł do zasłony okiennej i odsunął ją. Gruby materiał obszyty futrem chronił go przed chłodem i wiatrami, które w nocy potrafiły dawać się we znaki, wpełzać w ludzkie ciała i łamać mrozem. Niestety, dźwięki też tłumił i to nad wyraz skutecznie. Vigo usłyszał szczęk broni, bitewne wrzaski i okrzyki, pełne chwalebnej odwagi, bólu i rozpaczy. W tej właśnie kolejności.

– Nie pogrywaj ze mną wiedźmo! – warknął, oglądając się na Alfidę. – Znam słowa! Odeślę cię!

– Słowa? – prychnęła. – Jeśli masz zamiar się modlić, zrób to. Ale nie wydaje mi się, żeby po mnie oni przyszli, a po ciebie.

Vigo wyciągnął przed siebie rękę, wymierzył otwartą dłoń w kobietę i rozczapierzył palce.

– Ziemio, która mnie nosisz, ogniu, który mnie chronisz – zaintonował Vigo, a jakby w reakcji płomienie świec rozjarzyły się jaśniej. – Wodo, która mnie oczyszczasz, powietrze, które mnie otaczasz niech wasza moc stanie się moją tarczą!

Gdy to wykrzyknął, poczuł mocniejszy powiew wiatru. Chociaż świece paliły się odważniej niż przed chwilą, podmuch omal ich nie zgasił. Alfida przyjrzała się im z zainteresowaniem.

– W imię Światła, które było przed czasem, i w imię krzyża… – Vigo rozejrzał się po pomieszczeniu. – W imię krzyża, który zwyciężył ciemność…

Odnalazł wzrokiem półkę z ceramiczną szkatułką o ukruszonym szkliwie, w którym miał pamiątki po Felicji, w tym krzyż. Obserwując uważnie Alfidę otworzył wieczko i zaczął w nim szperać. Kolejny podmuch wiatru wpadł przez okno i zatańczył na płomieniach świec. Cienie jakby się pogłębiły i zafalowały. Ogień w palenisku zahuczał. Na zewnątrz ktoś krzyknął, potem zaczął wrzeszczeć w bólu. Pomieszczenie wypełniły odgłosy odległej walki. Szczęk mieczy, dudnienie kopyt, pojękiwania i stęknięcia pełne bólu i agresji.

– W imię krzyża odejdź! – krzyknął Vigo, odnajdując w końcu różaniec. Wyjął go, rozrzucając przy okazji zaplątane w niego pierścień i bransoletę, niegdyś należące do jego ukochanej. – Odejdźcie, duchy nieczyste, moce przeklęte, cienie bez pokoju! Niech runa starożytnych i znak zbawiciela wypalą was z tego miejsca. Niech będzie tak, jak zostało powiedziane. Amen!

Alfida, obserwująca go dotąd z zainteresowaniem ryknęła nagłym śmiechem, gardłowym i rubasznym.

– Jesteś teraz pieśniarzem waszego śmiesznego kościoła? Cóż to za inkantacja, cóż za zlepek przemyślny! – wyśmiała go. – Słowa zna, o proszę. Jak zna, niechaj mówi, czy nie tak? Czy to faktycznie działa?

To powiedziawszy wstała i rozłożyła ręce, machając swoim opróżnionym, cynowym pucharem.

– Z wilka krwi i z kości kruka, z cienia, co światłem zrodzony, z ziemi, co łzami i krwią pojona, z ognia, co nie zna litości, a czyści ziemię, zostawiając kości! – krzyknęła, uśmiechając się przy tym paskudnie. – Matko nocy, rozedrzyj zasłony trumienne, niech duchy przystąpią do nas bezimienne! Niech zadrżą świata posady, a Vigo Mundsen się stanie garbaty!

Vigo zamrugał, zły i zdziwiony jednocześnie. Dla pewności pomacał się po karku, ale różnicy nie zauważył. Alfida tymczasem znów zaniosła się śmiechem.

– W imię ziemi, ognia, powietrza… – zaczął, ale wstrzymał się, gdy drzwi jego komnaty otworzyły się.

Stanął w nich Marasz. Spojrzał na Viga, potem na kobietę i znów na niego.

– Drużynniku? – spytał niepewnie, zbity z tropu.

– Co jest? – warknął Vigo.

– Zostaliśmy zaatakowani – powiedział Marasz. – Widziałem z okiennicy obce oddziały wdzierające się na palisadę, jakoby mrówki kiełbasę obłaziły. Zanim tu dotarłem, usłyszałem walkę na dole.

– Co takiego? Wdarli się?

– Jesteśmy atakowani! – powtórzył Marasz. – Wróg jest chyba w twierdzy!

– Niech to diabli wezmą! – warknął Vigo, rzucając różańcem o deski podłogi. – I wszyscy święci! Ilu?

– Nie wiem, dowódco.

 – Łucznicy na balkonach? – spytał Vigo, podbiegając do swojego pasa z mieczem, który zaczął na sobie zapinać. – No nie stój tak, tylko ich zorganizuj!

 

Marasz pechowiec i garść szczęścia

 

Marasz zbiegał po schodach, wijących się wzdłuż zakrzywionej ściany. Poślizgnął się i omal nie przewrócił. Upadł, siadając na stopniach, zaklął i wciągnął smarki. Gdy się podniósł, zobaczył w świetle drzwi na piętrze cień. Marasz wyjął miecz z pochwy i zszedł ostrożniej tym razem. Na schody, tuż przed nim wszedł mężczyzna w pełnej, płytowej zbroi. Marasz nie dość, że się zatrzymał, to wręcz cofnął, przerażony.

Mężczyzna w obu dłoniach ściskał rękojeść miecza, którego sztych opadł na schody, dwa stopnie poniżej Marasza. Spojrzał na niego, a jego oczy błysnęły w wizurze. I jęknął ze zmęczenia.

Marasz poprawił chwyt na rękojeści. Zbrojny dyszał ciężko. Przez chwilę tak stali, wpatrując się w siebie. Marasz wymyślił pierwszy, uniósł delikatnie nogę i przydepnął miecz przeciwnika. Ten wysunął miecz w bok, wybijając Marasza z równowagi, po czym ciął płasko. Marasz ledwie uniknął ciosu. Miecz zazgrzytał o ścianę, Marasz nie mógł się wyratować, tracąc równowagę opadł na mężczyznę w zbroi. Ten rozłożył ręce, muskając opancerzonymi palcami ściany, ale nie był w stanie niczego się chwycić. Obaj upadli i zsunęli się po schodach, aż do portalu drzwi.

Marasz wpełzł na przeciwnika jakoby wierzchowca dosiadał, ale sam nie miał miejsca, by się zamachnąć. Obrócił ostrze i dźgnął z góry. Przeciwnik zbił uderzenie karwaszem, złapał rękę Marasza. Zaczęli nawzajem się szamotać, łapać i wyrywać, siłować. W końcu mężczyzna w broi wygiął się i kopnął Marasza kolanem w zadek, zrzucając go z siebie. Marasz wpadł do pomieszczenia, które było kuchnią i jadalnią. Wstał na równe nogi i obrócił się w kierunku pełnopłytowego. Ten również powstał, ale jego długi miecz przeszkadzał mu w zrobieniu czegokolwiek.

Ale miał pełną zbroję. To stanowiło pewien problem, ale Marasz nie był głupcem. Widział sporą lukę w pancerzu pomiędzy obojczykiem a naramiennikiem oraz pomiędzy fartuchem pozbawionym jednej taszki a nabiodrkiem. Przeciwnik miał potężny miecz, co w ciasnym korytarzu działało na jego niekorzyść. A Marasz, jako nie-głupiec, postanowił to wykorzystać.

Przeciwnik postąpił krok naprzód, sapiąc ze zmęczenia. Marasz doskoczył, atakując z góry przestrzeń między obojczykiem. Przeciwnik zblokował to niezgrabnie głowicą, bo ostrze miecza uwięzło mu w powale. Marasz tymczasem dźgnął w lędźwie. Płytowy jęknął, ale odpłacił się uderzeniem pancernej rękawicy. Głowa Marasza poleciała w tył odrzucona ciosem. Zamrugał, nogi się pod nim ugięły. Potem oberwał drugi raz. Stalowa pięść zagłębiła się w jego czole, stal uszczypnęła mu skórę. Marasz cofnął się ledwie łapiąc równowagę, ale dostał kolejny cios. Stalowa pięść trafiła w żuchwę, krusząc kość. Marasz opadł na plecy bez przytomności.

 

Urlich Anton Muller zajadły jest jak komar

 

Urlich Anton Muller uniósł swój berdysz, odbijając uderzenie topora, którego broda zahaczyła o jego lewą dłoń. Puścił stylisko, ręka zamrowiła, a pulsujący ból przeszedł wzdłuż kości po ramię, jak błyskawica. Urlich nie przejął się tym jednak. Kopnął przeciwnika w słabiznę, po czym uderzył z góry. Nie wyszło mu to najlepiej, atakujący zamiast ostrzem oberwał styliskiem. Opadł jednak na kolana, a rozcięta skóra na głowie puściła krew.

Ktoś dopadł Urlicha z boku, ale zdążył on na powrót złapać broń oburącz. Uskoczył w bok, obracając się wokół własnej osi i poziomym cięciem wbił w oponenta berdysz, tuż pod żebra. Ostrze przerwało rzadkie oczka mizernej kolczugi, przez przyszywanicę przeszło bez oporu, zagłębiło się w trzewiach i wraz z trafionym poleciało gdzieś w bok, wypadając Urlichowi z rąk.

Urlich odskoczył w tył, uciekając przed rozpaczliwym cięciem pierwszego z przeciwników. Bezbronny jak skowronek, odnalazł spojrzeniem swoją broń, wraz z powalonym przeciwnikiem staczającą się w dół schodów.

Mężczyzna naprzeciw niego uniósł brodaty topór i ułamaną tarczę. Urlich cofnął się, wpełzając między ławę i ścianę. Złapał za pozbawiony świec kandelabr i rzucił w przeciwnika. Tamten osłonił się tarczą, odbił kandelabr w bok i ruszył. Urlich złapał gliniany kubek ze stołu i miotnął przed siebie.

– Zgiń! – warknął.

Stojące obok Filipina i Jagda jęknęły w przestrachu, jak to kobiety miały w zwyczaju. Kubek roztrzaskał się o tarczę. Urlich złapał stojącą obok beczkę z wodą i pływającymi w niej ogórkami. Usiłował ją podnieść i nawet trochę mu się udało, ale przeliczył się. Beczka wyślizgnęła mu się z rąk. Urlich upadł na plecy i z trudem uniósł się, by zobaczyć, jak mężczyzna z toporem, podcięty beczką upada tuż obok, w bryzgającej wodzie i ogórkach. Urlich nie czekał. Doskoczył, wspiął się tamtemu na plecy i zaczął dźgać niewielkim kozikiem. Wbijał i wyciągał, raz za razem, a przeciwnik szarpał się i kwiczał, jak prosię. Zarzynane, nakłuwane jak pieczeń. Krew zmieszała się z wodą i oblepiła ogórki.

Stojące pod ścianą Filipina i Jagda zakwiliły, jak to kobiety mają w zwyczaju.

Kiedy przeciwnik przestał się ruszać, Urlich wstał, dysząc ciężko. Zabrał leżącemu brodaty topór.

– Gdzie moja zbroja! – warknął, ponownie strasząc kobiety.

Filipina i Jagda pisnęły, jak to kobiety lubią.

 

Vigo, Alfida i przyjaciele

 

Alfida Jahn wymierzyła w drużynnika pustym, cynowym kielichem.

– Nawet się nie waż – syknęła.

Vigo zamłynkował w powietrzu mieczem i wycelował w kobietę.

– Jeśli, wiedźmo, nie chcesz niczym zwykły duch odejść, jeśli nie dasz się przepędzić jak każdy poczciwy diabeł, tedy ja cię nauczę po swojemu!

Zamachnął się, zakręcił ostrzem nad głową i ciął dwukrotnie, na krzyżową modłę, niby szablą robił. Klinga zasyczała w powietrzu. Alfida wyskoczyła z krzesła jak sarna, wywracając je. Wylądowała tyłkiem na stole, ale wstała z zadziwiającą zręcznością. Vigo kopnął stojące mu na drodze krzesło, po czym cofnął się, unikając rzuconego kufla.

– Zginiesz, przepadniesz, jak każdy demon! Jak nie słowem, to czynem! Jak nie klątwą, to mieczem cię…

Zamachnął się, ale przemowy nie dokończył. Alfida złapała antałek i rzuciła w niego. Vigo odskoczył, wolną ręką odbijając beczułkę, która zamiast w twarz, uderzyła go w piszczel. Vigo krzyknął, po czym zacisnął zęby i zaczął syczeć, wypuszczając bąbelki śliny między zębami.

– Orzesz ty!

Alfida postąpiła w tył na stole, z którego zleźć nie planowała i nastąpiła na kiścień, omal się na nim nie przewracając. Rzuciła w Viga nożem, który zdążyła wydobyć zza paska, po czym podniosła jego ulubioną broń. Łańcuch zagrzechotał, a ciężki, brązowy bijak huknął dwukrotnie uderzając w stół.

Vigo warknął, spojrzał na drzwi, zza których dobiegały odgłosy walki, potem na kobietę, która była demonem. Poprawił chwyt na rękojeści miecza, podniósł różaniec z podłogi i rzucił w nią. Różaniec odbił się od Alfidy i upadł ponownie na podłogę.

– No chyba sobie śmiesz żartować. A miałam pana, drużynniku, za osobę poważną.

Powiedziała to spokojnie, ale Vigo widział, jak zerka na drzwi. Niepewna, tak jak i on sam.

– Czego chcesz? – spytał.

– Żyć. Tak samo jak i ty. Poniechaj!

Drzwi do komnaty rozwarły się z hukiem. Vigo odskoczył w bok, obejrzał się i przestraszył. Stał tam mężczyzna w płytowej zbroi. Nieco może zdekompletowanej, ale jednak była to płyta. Przybysz z trudem przecisnął przez ościeżnicę długi jak wzrost mężczyzny miecz.

– A ty coś, za pomiot? – zdziwił się Vigo. Martwił się nieco, bo sam był całkowicie bez pancerza, ale strach zaczął być powoli wypierany przez złość. – Z jakiej czeluści wypełzłeś?

Mężczyzna oparł się o ościeżnicę ramieniem, a sztych położył na podłodze. Uwolnioną ręką z trudem zdjął hełm i odrzucił go na podłogę. Spod czepca spływały strugi potu. Twarz przybysza przekreślała blizna.

– Wielebny Armen? – zdziwił się Vigo. – Cóż to się stało, że mnie odwiedzacie mości wielebny, pośrodku nocy? Ładnie to tak, przemocą wdzierać się do cudzych domów? Tym się teraz zajmują wielebni? Jak zwykli rabusie? Wiedziałem, parszywcu jeden, wiedziałem ja to od razu, co z ciebie za paskudnik francowaty!

– Przybyłem tu, jakem zapowiadał – wydyszał wielebny Armen. – Kościół ramię zbrojne mieć musi, inaczej zadufane cielęta jak i pan, drużynniku, plwać będą i bezcześcić imię pana! Będą drwić z prawd, pluć na wiarę i z honoru nic sobie nie robiąc bluźnić mową i uczynkiem. O tak, przejrzałem pana, drużynniku Vigo Mundsen!

– Honoru? To mówi wielebny, gwałtem biorący, co ludzie z własnego serca dać nie chcą? Będziesz mi padalcu, wiarę na siłę wciskał? Prędzej ja ci wcisnę, ten oto miecz w żyć!

– Prosiłem, ale słowa me na nic się zdały. Drużynniku Vigo Mundsen! Jesteś oskarżony o paktowanie z diabłem i czarnoksięstwo. Smród czarostwa twego wisi w tym pomieszczeniu jako dowód prawości mych słów i domniemań. Dla bluźnierców nie mam litości, gdyż tę bogu pozostawiam. Osąd nad tobą też poczyni, chociaż wyroku jestem pewien. Taki będzie w niebie, jaki ja ci tu, na ziemi wydaję!

– Pomyleniec zatracony – burknął Vigo. Co ty za dyrdymały pokręcone pierdolisz?

Wielebny najwyraźniej odsapnął już i odpoczął. Warknął i wzruszył barkami, jakby się rozgrzewał dopiero. Uniósł miecz nad głowę, sztychem mierząc w Viga i wkroczył do komnaty.

– Uciekaj, niewiasto, czym prędzej – zaszemrał.

Vigo zamrugał zdziwionymi oczyma i spojrzał na Alfidę, stojącą na stole z niewinną miną. Kiścień schowała za plecami.

– No nie wierzę! – jęknął Vigo.

– Wiem – powiedział Armen. – Ale uwierzysz, spoglądając na bramy niebios. Chociaż wątpię, by były dla ciebie przeznaczone, odszczepieńcze!

 To mówiąc zawinął wokół głowy mieczem i zaatakował drużynnika. Ostrzem ściął świece, które opadły na podłogę paląc się niespokojnie, zawadził o wiszący na wieszaku płaszcz Viga, rozciął go nieco i uwiązł w nim. Miecz zaplątał się w grubą skórę i opadł na podłogę wraz z wieszakiem.

– Zguba! – jęknął.

Vigo doskoczył, przydeptując skórzany płaszcz, który więził potężne żelastwo Armena i ciął. Zamarkował uderzenie w odsłoniętą głowę i tak jak się spodziewał, Armen uniósł opancerzoną rękę, by się zasłonić. Vigo jednak zmienił atak, celując w odsłoniętą pachę.

Nie trafił. Miecz zazgrzytał o napierśnik. Armen cofnął się, próbując swoje wydostać ostrze, ale zaraz znów musiał się zasłonić. Vigo znów został sparowany, zamachnął się i doskoczył, uderzając Armena łokciem w złamany nos.

Wielebnemu to uderzenie powabu nie dodało. Zatoczył się do tyłu i przechylił na plecy. Puścił miecz i szukając ratunku złapał Vigo Mundsena. Obaj padli na ziemię. Armen z grzechotem stali runął na plecy, ale bynajmniej nie był bezbronny. Chwycił Viga za nadgarstek z bronią. Drugą, opancerzoną pięść wbił Vigowi w bok. Vigo kwiknął w bólu i zgiął się. Broń wypadła mu z uwięzionej ręki. Armen ponowił, coś chrupnęło. Oby nie kości – pomyślał Vigo. Wolną rękę położył na twarzy Armena. Na ślepo, bo oczy zaszły mu łzami, wymacał ślepia przeciwnika i zaczął wciskać w nie palce.

Armen wrzasnął. Zaczęli się kotłować i przepychać, aż Vigo otrzymał kolejne dwa ciosy pancerną pięścią w twarz, które go zamroczyły. Armen przerzucił go na bok i wspiął się nań, zamachnął i zamarł w tej pozycji. Vigo zamrugał, cały obolały, spoglądając na wiszącą nad nim stalową pięść.

– W imię ojca naszego – szepnął wielebny Armen.

Uderzył, a jego pancerna pięść wbiła się w twarz drużynnika z chrzęstem kości.

– W imię świętości, nabożności i praw ludzkich i duchowych! – zagrzmiał Armen.

Vigo raczej nie mógł tego słyszeć. W jego twarz znów wbiła się pancerna pięść, przerabiając oblicze na miazgę.

– Niechaj sprawiedliwość boża…

Brązowa kula wbiła się w głowę Armena. Czaszka pękła, wnętrze wypłynęło wybrzuszając skórę.

Armen opadł na drużynnika, a Alfida ponowiła atak drużynnikowym kiścieniem, dla pewności kilkukrotnie.

Koniec
Nowa Fantastyka