- Opowiadanie: bruce - „Samotna Sierotka” znów zadziwia, czyli Kersjanie na Ziemi

„Samotna Sierotka” znów zadziwia, czyli Kersjanie na Ziemi

Po­stać ty­tu­ło­wa za­chwy­ci­ła mnie nie tylko dla­te­go, że obie uro­dzi­ły­śmy się w maju, jako zo­dia­kal­ne Byki, i bar­dzo bli­skie są mi nie­któ­re jej dzia­ła­nia. Przy­zna­ję, że więk­szość sza­lo­nych przed­się­wzięć bo­ha­ter­ki tej opo­wie­ści jest dla mnie nie do po­my­śle­nia, szcze­gól­nie w tam­tych cza­sach i – szcze­gól­nie dla sa­mot­nej ko­bie­ty. Tym bar­dziej jed­nak chylę czoła przed jej nie­zwy­kłym har­tem ducha, za­wzię­to­ścią i od­wa­gą. :)

Tym razem także prze­my­cam nieco z moich ro­dzin­nych wspo­mnień – jest to wy­gląd dłu­go­pi­su, za­pa­mię­ta­ny z dzie­ciń­stwa. Na­pi­sa­ne dużo wcze­śniej opo­wia­da­nie, tak nie­spo­dzie­wa­nie dla mnie, de­dy­ku­ję pamięci zmar­łe­go wła­śnie Brata, Ma­cie­ja (1961 – 2025), który wraz z Mamą przy­wiózł go z po­dró­ży po USA w 1975 roku. 

Za­pra­szam na ko­lej­ną opo­wieść z życia wzię­tą, dzię­ku­ję za Wasz czas, po­zdra­wiam. :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Rybak3, Finkla

Oceny

„Samotna Sierotka” znów zadziwia, czyli Kersjanie na Ziemi

– „Wspo­mi­nam swoje dzie­ciń­stwo jako bez­tro­skie i sie­lan­ko­we. Tata bar­dzo do­brze za­ra­biał, mama zaś codziennie zaj­mo­wa­ła się domem i naszą gro­mad­ką. By­li­śmy na­praw­dę szczę­śli­wi. Potem wszyst­ko ru­nę­ło, ni­czym domek z kart, a my osta­tecz­nie tra­fi­li­śmy do sie­ro­ciń­ca” – prze­czy­ta­ła ła­mią­cym się gło­sem przy­by­ła z pla­ne­ty Ker­sja ko­smit­ka Nelly.

– Co to? – Zło­to­oki Bly pod­szedł do przy­ja­ciół­ki i spoj­rzał z za­in­te­re­so­wa­niem na trzy­ma­ną w trzech dło­niach, mocno pod­nisz­czo­ną kart­kę. – Znowu jakiś pa­mięt­nik Zie­mian­ki?

– Tak. Tym razem od­na­la­złam tylko jedną stro­nę. – Za­smu­co­na Nelly roz­glą­da­ła się do­oko­ła, szu­ka­jąc po­zo­sta­łych frag­men­tów.

Ker­sjan­ka od­rzu­ci­ła dłu­gie, fio­le­to­we włosy i po­now­nie schy­li­ła się nad ziem­ski­mi zglisz­cza­mi, roz­grze­bu­jąc po­roz­rzu­ca­ne ster­ty.

– Musi tu gdzieś być dal­szy ciąg… – po­wta­rza­ła z upo­rem.

– Daj spo­kój, Nelly, nie za­mie­rzasz chyba prze­trzą­snąć całej po­wierzch­ni Ziemi? – ro­ze­śmiał się Ker­sja­nin Bly, spo­glą­da­jąc na nią po­błaż­li­wie.

 Lubili się i znali od urodzenia, zawsze wszędzie razem. Każdą odkrytą przez Kersjan planetę przemierzali wspólnie, starając się nie oddalać zbytnio od krajan, ale jednocześnie chcieli mieć swobodę działania. Bly szu­kał nade wszyst­ko ja­kich­kol­wiek oznak daw­ne­go życia, na­to­miast jego przy­ja­ciół­ka, Nelly, uwiel­bia­ła za­głę­biać się w prze­szłość, aby po­znać cha­rak­ter miesz­kań­ców, ich emo­cje oraz im­pul­sy skła­nia­ją­ce do dzia­ła­nia. Prze­mie­rza­nie po­wierzch­ni wy­mar­łych dawno temu pla­net mi­mo­wol­nie na­pa­wa­ło ich smut­kiem, toteż oboje sta­ra­li się zna­leźć choć nie­wiel­kie frag­men­ty cze­goś, co da­wa­ło na­dzie­ję, że miesz­kań­com żyło się tu kie­dyś ra­do­śnie i bez­tro­sko.

Bly roz­po­znał błysk w oku przy­ja­ciół­ki. Jej ner­wo­we prze­grze­by­wa­nie śmie­ci trze­ma pa­ra­mi rąk tylko utwier­dzi­ło go w prze­ko­na­niu.

– Nelly, pro­szę cię… Chyba nie za­mie­rzasz znowu in­ge­ro­wać w prze­szłość.

– Za­miast zrzę­dzić, le­piej byś mi po­mógł! – stwier­dzi­ła z wy­rzu­tem i dalej prze­trzą­sa­ła ster­ty.

– Czemu chcesz ra­to­wać aku­rat tę dziew­czyn­kę? Nawet nie wiesz, co się z nią potem stało, jak po­to­czy­ły się jej dal­sze losy… – sta­rał się prze­mó­wić Nelly do roz­sąd­ku.

Wresz­cie, mimo po­waż­nych wąt­pli­wo­ści, przy­stał na jej proś­bę i roz­po­czął po­szu­ki­wa­nia.

– Wła­śnie tego muszę się do­wie­dzieć! – po­wie­dzia­ła sta­now­czo.

Po kil­ku­na­stu wscho­dach trzech ziem­skich słońc wy­grze­ba­li jesz­cze strzę­py dwóch kar­tek i nie­wy­raź­ne zdję­cie mło­dej dziew­czy­ny.

– „Mama po­now­nie wy­szła za mąż, za­bra­ła całą gro­mad­kę z sie­ro­ciń­ca, lecz ten sa­dy­sta znę­cał się nad nami co­dzien­nie. Kiedy zmar­ła, ucie­kli­śmy z domu na ulicę” – prze­czy­ta­ła drżą­cym gło­sem Ker­sjan­ka.

A potem po­pa­trzy­ła na fo­to­gra­fię.

– Chcę jej pomóc – wy­szep­ta­ła zde­cy­do­wa­nym tonem, a oczy za­szły fio­le­to­wą mazią. Po­mru­ga­ła nimi, łzy mo­men­tal­nie znik­nę­ły, lecz płacz przy­ja­ciół­ki nie uszedł uwa­dze kom­pa­na.

Bly objął ją trze­ma pra­wy­mi ra­mio­na­mi i mocno przy­tu­lił.

– Zie­mia i pa­miąt­ki po tu­tej­szych miesz­kań­cach nie dzia­ła­ją na cie­bie naj­le­piej, Nelly – po­wie­dział z czu­ło­ścią, spo­glą­da­jąc w jej złote źre­ni­ce.

– W końcu je­ste­śmy ich po­tom­ka­mi. Lu­dzie to także nasi przod­ko­wie. – Pró­bo­wa­ła lekko się uśmiech­nąć, znowu szpe­ra­jąc wśród zglisz­czy, lecz żal prze­wa­żył i oczy na po­wrót przy­sło­ni­ły fio­le­to­we łzy. – Mam sen­ty­ment do tych nie­po­rad­nych istot.

– Tylko w jed­nej mi­lio­no­wej po­sia­da­my ich geny! Resz­ta to po­zo­sta­li miesz­kań­cy wszech­świa­ta. Gdy­by­śmy za­czę­li roz­tkli­wiać się nad każ­dym zna­le­zio­nym wspo­mnie­niem każ­de­go z nich, życia by nam nie star­czy­ło. – Wzru­szył ra­mio­na­mi, lecz pa­trzył dalej z za­in­te­re­so­wa­niem na odło­żo­ne przez przy­ja­ciół­kę ory­gi­nal­ne pa­miąt­ki.

– Na szczę­ście je­ste­śmy nie­śmier­tel­ni. Nie drocz się ze mną, Bly! – ro­ze­śmia­ła się i znów po­ka­za­ła mu zdję­cie dziew­czy­ny. – Spójrz, jakie ślicz­ne ma oczy. I jakie mądre! Te wspo­mnie­nia wy­da­ją mi się zbyt smut­ne, abym prze­szła nad nimi obo­jęt­nie.

– Je­steś do prze­sa­dy sen­ty­men­tal­na. – Po­krę­cił głową z uśmie­chem.

– Moż­li­we. Bar­dzo bym jed­nak chcia­ła, aby ta dziew­czy­na, ta… – po­chy­li­ła się i po­wo­li od­czy­ta­ła imię na od­wro­cie fo­to­gra­fii – Elż­bie­ta mogła na­pi­sać inny pa­mięt­nik. Aby stała się znana na całej Ziemi i aby po­czu­ła w pełni, co to praw­dzi­we szczę­ście.

– Nie za dużo od sie­bie wy­ma­gasz?

– Skoro mamy dar przy­wra­ca­nia prze­szło­ści i do­ko­ny­wa­nia w niej zmian, czemu z niego nie sko­rzy­stać?

– My, Ker­sja­nie, uży­wa­my go tylko w szcze­gól­nych przy­pad­kach – upo­mniał ją Bly, nadal uśmie­cha­jąc się roz­bra­ja­ją­co.

– To jest wła­śnie taki przy­pa­dek. Chcę uczy­nić tę małą Elż­biet­kę speł­nio­ną i szczę­śli­wą Zie­mian­ką! – upie­ra­ła się srebr­no­skó­ra miesz­kan­ka pla­ne­ty Ker­sji, spo­glą­da­jąc pro­szą­co na przy­ja­cie­la.

– Z tobą za­wsze to samo… Widzę, że cię nie prze­ko­nam.

– A więc?

– Do­brze już, do­brze, po­mo­gę ci – wes­tchnął zre­zy­gno­wa­ny Ker­sja­nin, po czym wbił naj­dłuż­szy pa­zno­kieć naj­wy­żej usy­tu­owa­nej pra­wej ręki w twarz dziew­czy­ny na fo­to­gra­fii.

Jego kra­jan­ka zro­bi­ła do­kład­nie to samo. Srebr­na po­świa­ta na mo­ment za­lśni­ła na zdję­ciu, oży­wia­jąc uwiecz­nio­ną tam po­stać mło­dej dziew­czy­ny. Pod fo­to­gra­fią po­ja­wił się napis: „Eli­za­beth Jane Co­chran – uro­dzo­na 5 maja 1864 r., zmar­ła w przy­tuł­ku dla sie­rot 2 kwiet­nia 1873 r.”, który za­czął roz­my­wać się, a w końcu cał­kiem znik­nął.

Świat do­oko­ła ule­gał bły­ska­wicz­nym prze­mia­nom, co­fa­jąc się wstecz o mi­lio­ny lat. Po­wierzch­nia Ziemi, od dawna wy­lud­nio­na i wy­pa­lo­na wsku­tek róż­no­ra­kich ka­ta­kli­zmów, na po­wrót po­kry­wa­ła się ro­ślin­no­ścią i bu­dyn­ka­mi, za­kła­da­mi pracy, po­la­mi oraz wo­da­mi i isto­ta­mi ży­wy­mi. Był rok 1920 i dziew­czy­na z fo­to­gra­fii, obec­nie li­czą­ca sobie pięć­dzie­siąt sześć lat, skru­pu­lat­nie utrwa­la­ła na kart­kach no­te­su wspo­mnie­nia.

Dwoje Ker­sjan stało się pra­wie nie­wi­dzial­ny­mi i, ni­czym za­mglo­ne isto­ty, przy­pa­try­wa­ło się Elż­bie­cie z uwagą.

– Co tym razem bę­dzie miej­scem na­szej kry­jów­ki? – za­py­tał szep­tem Bly. – Oczy plu­szo­we­go misia, jak po­przed­nio?

– Pa­mię­tasz ten dłu­go­pis, który zna­la­złeś nie­daw­no na Ziemi? – Uśmiech­nię­ta Nelly mru­gnę­ła zło­tym okiem.

– Ten z na­pi­sem „Nia­ga­ra”?

– Tak.

– Wówczas nie znano ich jeszcze. Prototyp skonstruowano dopiero w 1888 roku.

– To zmienimy na ołówek. Wzorowany na tym cudeńku!

– Hm… Mamy sie­dzieć w dłu­go­pi­sie? – zdu­miał się młody Ker­sja­nin.

Nelly po­twier­dzi­ła ski­nie­niem wy­dłu­żo­nej głowy, po czym wy­ja­śni­ła:

– Ści­ślej: na tym małym sta­tecz­ku. Jest taki uro­czy! Tam bę­dzie­my przy­wo­ły­wać Elż­biet­kę.

– Nie wy­stra­szy się dwoj­ga ob­cych?

– Nie bę­dzie­my brzmieć obco. Umiem na­śla­do­wać każdy głos. Spró­bu­ję brzmieć, jak jej tata.

– Ten zmar­ły? Chcesz go oży­wić?

– Nie, skąd! Chcia­ła­bym, aby nasza pod­opiecz­na tylko nieco po­le­ga­ła na jego wspar­ciu. Na­to­miast naj­waż­niej­sze osią­gnię­cia ma za­wdzię­czać wy­łącz­nie sobie, swo­je­mu upo­ro­wi i de­ter­mi­na­cji! Do tego chcia­ła­bym jej nadać nasze imio­na, aby utrwa­li­ły się w pa­mię­ci Zie­mian!

– Prze­cież ona już ma imio­na.

– Tak, lecz te będą jej pseu­do­ni­mem.

– Nie­źle to sobie wy­my­śli­łaś. – Bly po­ki­wał z uzna­niem głową.

– Wiem – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem Ker­sjan­ka i spoj­rza­ła na co­fa­ją­cą się w cza­sie pannę Co­chran.

 

A po upły­wie ca­łe­go życia Elż­bie­ty i wielu ko­lej­nych, wstrzą­sa­ją­cych zda­rze­niach na Ziemi, znowu oboje miesz­kań­cy Ker­sji czy­ta­li jej od­kry­ty wśród zglisz­czy pa­mięt­nik – tym razem zmie­nio­ny dzię­ki in­ter­wen­cji i upo­ro­wi Nelly…

 

Wspo­mi­nam swoje dzie­ciń­stwo jako bez­tro­skie i sie­lan­ko­we. Przy­naj­mniej na samym po­cząt­ku istot­nie takie było. Tata, Mi­cha­el Co­chran, pra­co­wał naj­pierw jako skrom­ny ro­bot­nik, potem ku­piec, a wresz­cie sę­dzia. Dzię­ki temu nie­źle za­ra­biał. Nie opły­wa­li­śmy w luk­su­sy, ale mama, Mary Jane Ken­ne­dy, ro­bi­ła wszyst­ko, aby na­szej gro­mad­ce pięt­na­ścior­ga urwi­sów (dzie­się­cio­ro z nich było dzieć­mi po­przed­niej, nie­ży­ją­cej już żony taty, lecz mama ko­cha­ła je, jak swoje) ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło.

W do­dat­ku ja, nie­sfor­na od naj­młod­szych lat, wy­ła­my­wa­łam się za­wsze z wszel­kich na­rzu­ca­nych na­ka­zów i za­ka­zów. Czyli – krót­ko rzecz uj­mu­jąc: od­sta­wa­łam zde­cy­do­wa­nie od ste­reo­ty­pu. Z tego też po­wo­du uwiel­bia­łam nosić ko­lo­ro­we, krzy­czą­ce całą gamą barw ubra­nia, uzna­wa­ne za nie­sto­sow­ne dla dziew­cząt (a tym bar­dziej nie­wiast) w tam­tych, nie­spo­koj­nych cza­sach. Jak łatwo się do­my­ślić, przy­do­mek „Pink” z pew­no­ścią nie był mi nada­ny przy­pad­ko­wo…

Odej­ście taty, tak nagłe i nie­spo­dzie­wa­ne, wstrzą­snę­ło naszą ro­dzi­ną. Po­czu­li­śmy, co to bieda i głód. Jako sze­ścio­lat­ka nie bar­dzo ro­zu­mia­łam, co się wtedy stało.

Pa­mię­tam tylko, że przed śmier­cią tata po­ka­zał mi swój nie­od­łącz­ny no­tat­nik, spo­czy­wa­ją­cy w szu­fla­dzie sto­ją­cej przy łóżku szaf­ki, i wy­szep­tał:

– El­żu­niu, miej go stale przy sobie, a w chwi­lach zwąt­pie­nia przy­wo­łaj mnie. Za­wsze ci po­mo­gę. Drze­mie w tobie nie­zwy­kła siła. Po­tra­fisz zdzia­łać cuda. Masz mój cha­rak­ter i upór, có­recz­ko. Umiesz do­piąć swego i osią­gnąć każdy ob­ra­ny cel. Opie­kuj się całą ro­dzi­ną, kiedy już was opusz­czę… Do­brze?

Obie­ca­łam, choć wtedy jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go tak waż­nym było owo przy­rze­cze­nie.

 

Aby za­pew­nić nam lep­sze wa­run­ki, mama po­now­nie wy­szła za mąż, lecz tym razem tra­fi­ła na per­fid­ne­go dra­nia. Zno­si­ła go aż na­zbyt długo. Gdy ko­lej­ny raz pod­niósł na nią rękę, nie wy­trzy­ma­ła i za naszą na­mo­wą wy­stą­pi­ła o roz­wód. Spo­glą­da­łam na nią z nie­kła­ma­nym po­dzi­wem, jak, wie­lo­krot­nie upo­ka­rza­na i ob­rzu­ca­na obe­lga­mi, wal­czy­ła o swoje dobre imię i na­leż­ne jej prawa. I za­pa­mię­ta­łam sobie, że nie można dać sobą po­mia­tać. Nawet, jeśli jest się „tylko” ko­bie­tą…

Pró­bo­wa­łam wszel­ki­mi moż­li­wy­mi spo­so­ba­mi pomóc w utrzy­ma­niu ro­dzi­ny, więc tym­cza­so­wo przy­ję­łam po­sa­dę na­uczy­ciel­ki, je­dy­ną do­stęp­ną dla ta­kich pa­nien, jak ja, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się do­kształ­cać, gdzie tylko było to moż­li­we.

 

Kie­dyś przy­po­mnia­łam sobie o no­tat­ni­ku, nadal spo­czy­wa­ją­cym w szu­fla­dzie noc­nej szaf­ki ojca. Mama mó­wi­ła, że otrzy­mał go od zna­jo­me­go kupca, twier­dzą­ce­go, że po­cho­dzi z od­le­głe­go świa­ta i ma wy­jąt­ko­we, do­stęp­ne tylko nie­licz­nym, wła­ści­wo­ści. Otwar­łam go z cie­ka­wo­ścią. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu był cał­ko­wi­cie pusty. Czyż­by tata chciał, abym to ja go za­peł­ni­ła? Nie mia­łam nic prze­ciw­ko temu. Na ścian­ce ob­wo­lu­ty, od stro­ny we­wnętrz­nej, tkwił za­wie­szo­ny automatyczny ołówek. Przyj­rza­łam mu się do­kład­nie.

– Ale ślicz­ny! – wy­szep­ta­łam z po­dzi­wem.

Nigdy cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łam. Przed­sta­wiał wo­do­spad Nia­ga­ra, zaś po po­bli­skim je­zio­rze, za­leż­nie od uło­że­nia ołówka, pły­wał w dwie stro­ny ma­leń­ki sta­tek wy­ciecz­ko­wy. Czemu tata mi go po­da­ro­wał? Czy on coś zna­czył? Może to jakaś wy­jąt­ko­wa pa­miąt­ka? Nie mia­łam czasu dłu­żej się nad tym za­sta­na­wiać, scho­wa­łam notes z ołówkiem­ do to­reb­ki i po­wró­ci­łam do co­dzien­nych zajęć.

 

 

 

 

Pew­ne­go razu, mając szes­na­ście lat, prze­czy­ta­łam w lo­kal­nym dzien­ni­ku „The Pit­ts­burgh Di­spatch" ar­ty­kuł pod ty­tu­łem: „Do czego na­da­ją się dziew­czę­ta?”. Autor wska­zał wła­ści­wie tylko dwie sfery na­szej „obo­wiąz­ko­wej dzia­łal­no­ści”: pro­wa­dze­nie domu i ro­dze­nie dzie­ci, a potem ich wy­cho­wy­wa­nie. Pra­cu­ją­ce za­wo­do­wo nie­wia­sty w jego prze­ko­na­niu były „ni­czym” wię­cej, jak „dzi­wo­lą­ga­mi”.

Za­trzę­słam się po lek­tu­rze tego steku bzdur. No i po­rwa­łam no­tat­nik oraz ołówek taty…

– A to per­fid­ny łaj­dak! – wy­my­śla­łam zde­ner­wo­wa­na nie­zna­ne­mu dzien­ni­ka­rzo­wi. Potem do­da­łam, jak­bym roz­ma­wia­ła z moim uko­cha­nym ojcem: – Czy to ty wi­dzia­łeś?

Usły­sza­łam wy­raź­ny szum. Ro­zej­rza­łam się. W od­da­li do­strze­głam Nia­ga­rę! I rap­tem, oszo­ło­mio­na, zna­la­złam się na po­kła­dzie stat­ku wy­ciecz­ko­we­go, tkwią­ce­go w po­da­ro­wa­nym mi ołówku! Pły­wa­łam nim po spo­koj­nej tafli je­zio­ra!

– Pisz! Prze­każ, co masz na sercu, có­recz­ko! – za­chę­cał wy­raź­nie głos taty, sły­sza­ny tuż obok.

Wy­da­wa­ło mi się, że przez mo­ment ktoś de­li­kat­nie ści­snął moją dłoń, jakby do­da­wał otu­chy i za­chę­cał do dzia­ła­nia.

A potem wo­do­spad i sta­tek znik­nę­ły, rów­nie nie­ocze­ki­wa­nie, jak się po­ja­wi­ły.

Po dłuż­szej chwi­li odrę­twie­nia ski­nę­łam głową. Spoj­rza­łam do­oko­ła. Znowu sie­dzia­łam w domu przy biur­ku z ga­ze­tą w dłoni.

Na kart­ce, wy­rwa­nej z oj­cow­skie­go no­tat­ni­ka, stwo­rzy­łam jako „Sa­mot­na Sie­rot­ka” nie­zwy­kle ostrą w tonie od­po­wiedź na ów sek­si­stow­ski ar­ty­kuł, prze­sła­ną bły­ska­wicz­nie do ga­ze­ty. Nie prze­bie­ra­łam w sło­wach, toteż, przy­zna­ję, spo­dzie­wa­łam się po niej nawet pro­ce­su są­do­we­go!

Tym­cza­sem re­dak­tor na­czel­ny skon­tak­to­wał się ze mną po­przez swoje pismo, za­pra­sza­jąc na roz­mo­wę, a potem – pro­po­nu­jąc… pracę w re­dak­cji! Po­dob­no za­chwy­ci­ła go moja od­wa­ga i bez­po­śred­niość.

 

Nie­ste­ty, fakt bycia ko­bie­tą sta­no­wił spore utrud­nie­nie. Nie mo­głam pra­co­wać tam jako Eli­za­beth Jane Co­chran. Wtedy przy­ję­łam pseu­do­nim, na­wią­zu­ją­cy do czar­no­skó­rej dziew­czy­ny z po­pu­lar­nej lu­do­wej przy­śpiew­ki, Nelly Bly, prze­krę­co­ny nie­chcą­cy przez re­dak­to­ra na: „Nel­lie Bly”. I tak już zo­sta­ło.

Byłam nadal znana jako „Sa­mot­na Sie­rot­ka”, która za­mie­rza­ła wal­czyć sło­wem, za­miast bez­czyn­nie słu­chać obelg i idio­tycz­nych po­uczeń na temat ży­cio­wej roli ko­biet.

W ar­ty­ku­le „Dziew­czy­na-za­gad­ka” do­wo­dzi­łam, że nie każda ko­bie­ta musi wyjść za mąż, aby re­ali­zo­wać swoje ma­rze­nia. W ko­lej­nym, „Sza­lo­ne mał­żeń­stwa”, przed­sta­wia­łam po­ło­że­nie roz­wó­dek i ich trak­to­wa­nie przez by­łych mężów. Zy­ski­wa­łam coraz więk­szą po­pu­lar­ność, a to mnie uskrzy­dla­ło, do­da­jąc od­wa­gi!

Po­ja­wia­łam się w fa­bry­kach i in­nych za­kła­dach pracy, opi­su­jąc nie­ludz­kie wa­run­ki tam pa­nu­ją­ce. A potem pu­bli­ko­wa­łam szo­ku­ją­ce re­la­cje w moim pi­śmie. Szcze­gól­nie dużo uwagi po­świę­ca­łam sy­tu­acji ko­biet.

Nie trwa­ło to jed­nak długo.

– Nel­lie, spon­so­rzy nie są za­do­wo­le­ni z tonu, jaki ob­ra­ły twoje ar­ty­ku­ły… – po­wie­dział do mnie su­ro­wo re­dak­tor na­czel­ny, Geo­r­ge Mad­den.

– Czyli? – spoj­rza­łam ba­daw­czo.

– Czyli le­piej by­ło­by dla nas wszyst­kich, gdy­byś, wzo­rem po­kor­nych ko­biet, za­trud­nio­nych w in­nych re­dak­cjach, za­czę­ła pisać o mo­dzie. Względ­nie – o dru­gim wdzięcz­nym te­ma­cie – ogrod­nic­twie.

– Pan tak serio?

– Tak.

– Mogę od­mó­wić?

– Oba­wiam się, że nie.

– Sta­wia mi pan ul­ti­ma­tum?

– Jak naj­bar­dziej.

– Mimo że to wszyst­ko szcze­ra praw­da? Byłam tam, pra­co­wa­łam w fa­bry­ce. Wi­dzia­łam pa­nu­ją­ce w niej wa­run­ki. A one są uwła­cza­ją­ce god­no­ści tych bied­nych ludzi!

– To nie­istot­ne. Praw­da jest taka, że grożą nam za­mknię­ciem "The Pit­ts­burgh Di­spatch". Moi dzien­ni­ka­rze też za­czy­na­ją się bu­rzyć. Nie po­do­ba im się twoje prze­sad­ne szar­żo­wa­nie!

– Chce pan od­waż­nej, dzien­ni­kar­skiej ro­bo­ty, czy po­tul­ne­go li­za­nia stóp fa­bry­kan­tom? – za­py­ta­łam ostrym tonem.

Spu­ścił oczy.

Ukło­ni­łam się z gra­cją i po­de­szłam do mo­je­go biur­ka. W duchu we­zwa­łam tatę i upo­mnia­łam się o obie­ca­ne wspar­cie.

Nie za­wiódł i tym razem.

Znowu zna­la­złam się na po­kła­dzie mi­nia­tu­ro­we­go wy­ciecz­kow­ca, pły­wa­ją­ce­go pod wo­do­spa­dem w po­da­ro­wa­nym przed śmier­cią, ma­leń­kim przy­bo­rze do pi­sa­nia.

– Pisz! Je­steś naj­lep­sza, El­żu­niu! – Usły­sza­łam szept.

Ktoś nie­wi­dzial­ny ści­snął moją dłoń i uca­ło­wał ser­decz­nie w czoło. Pod­świa­do­mie ro­zu­mia­łam, że to tata, lecz nie wi­dzia­łam go, a je­dy­nie sły­sza­łam i czu­łam.

Po­wró­ci­łam do biura. Już wie­dzia­łam, jak po­win­nam po­stą­pić.

Uśmiech­nę­łam się z nie­wy­mow­ną ulgą i po­pa­trzy­łam na sie­dzą­ce­go nie­opo­dal re­dak­to­ra.

A potem wzię­łam ołówek z Nia­ga­rą i na­pi­sa­łam wy­po­wie­dze­nie.

 

Wkrót­ce zna­la­złam nowe za­trud­nie­nie jako ko­re­spon­dent­ka za­gra­nicz­na i na te­re­nie Mek­sy­ku two­rzy­łam szcze­gó­ło­we spra­woz­da­nia, po­ka­zu­ją­ce fałsz i ob­łu­dę mo­nar­chii tu­tej­sze­go de­spo­ty, Por­fi­rio Diaza.

Kiedy jed­nak życz­li­wi in­for­ma­to­rzy ostrze­gli mnie przed aresz­to­wa­niem, za­py­ta­łam z trwo­gą:

– Tato, czy uda mi się wró­cić do kraju? Zdo­łam unik­nąć ze­msty dyk­ta­to­ra?

Do­po­mógł i tym razem. Umie­ścił bły­ska­wicz­nie w ołówku na swoim za­cza­ro­wa­nym stat­ku. Sam na­to­miast, w sobie tylko znany spo­sób, ni­czym ko­smi­ta bądź magik, po­wró­cił do świa­ta ży­wych, w któ­rym przy­bie­rał roz­ma­ite po­sta­cie, od wy­sła­ne­go przez Diaza woj­sko­we­go, po­przez róż­nych prze­woź­ni­ków, aż po tak­sów­ka­rza ame­ry­kań­skie­go, bez­piecz­nie do­star­cza­jąc mnie (ukry­tą w no­te­sie) do oj­czy­zny.

– Jak to moż­li­we, że ta bez­czel­na dzien­ni­kar­ka wy­mknę­ła się na­szej po­li­cji?! – krzy­czał roz­ju­szo­ny de­spo­ta mek­sy­kań­ski, lecz ni­cze­go nie po­tra­fił zdzia­łać wobec magii mo­je­go wspa­nia­łe­go taty (o któ­rej zresz­tą nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia).

W ten spo­sób cała i zdro­wa po­wró­ci­łam do Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

 

– Hm… „Sa­mot­na Sie­rot­ka”… To pani pi­sy­wa­ła przed laty nader od­waż­ne ar­ty­ku­ły o ła­ma­niu praw ko­biet oraz skan­da­licz­nych wa­run­kach, pa­nu­ją­cych w fa­bry­kach? Pani jest au­tor­ką wstrzą­sa­ją­cych re­la­cji z Mek­sy­ku pod rzą­da­mi de­spo­tycz­ne­go Diaza? – za­py­tał mnie z uśmie­chem Jo­seph Pu­lit­zer, kiedy zja­wi­łam się w jego re­dak­cji „New York World”.

– Ow­szem. I mam już po­mysł na nowy cykl fe­lie­to­nów – stwier­dzi­łam, opi­su­jąc mu po­krót­ce za­da­nie, któ­re­go zde­cy­do­wa­łam się pod­jąć.

Za­sko­czo­ny wy­ba­łu­szył oczy, ale po chwi­li uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

– Wi­ta­my na po­kła­dzie, Nel­lie Bly! – uści­snął moją dłoń.

Pę­ka­łam z dumy! Tak zna­mie­ni­ty wy­daw­ca, dawny emi­grant wę­gier­ski i uczest­nik wojny se­ce­syj­nej, za­trud­nił mnie w swo­jej pre­sti­żo­wej ga­ze­cie!

 

Po kilku dniach, pod zmie­nio­nym imie­niem i na­zwi­skiem, za­miesz­ka­łam w ośrod­ku dla sa­mot­nych ko­biet.

– Aaaa! – wrza­snę­łam na całe gar­dło pew­nej nocy, uda­jąc naj­le­piej, jak tylko umiem, cho­ro­bę umy­sło­wą. – Oooo! – do­da­łam tu­bal­nym gło­sem!

Potem wy­da­łam z sie­bie jesz­cze wiele nie­ar­ty­ku­ło­wa­nych dźwię­ków. I za­czę­łam rzu­cać gdzie po­pad­nie wszyst­kim, co było pod ręką. Nigdy nie przy­pusz­cza­łam, że tak trud­ne jest sy­mu­lo­wa­nie obłę­du.

Na­resz­cie ktoś uznał, że nie warto dłu­żej cze­kać i we­zwał po­li­cję, a ta szyb­ko stwier­dzi­ła, że je­stem nie­po­czy­tal­na, nie­bez­piecz­na dla oto­cze­nia i na­le­ży jak naj­szyb­ciej umie­ścić mnie w za­kła­dzie dla psy­chicz­nie cho­rych.

Hurra, udało się! – my­śla­łam, trium­fu­jąc. Ni­czym mój re­dak­tor na­czel­ny, Jo­seph Pu­lit­zer, który nie­gdyś po­dob­nie sta­rał się o re­kru­ta­cję na lu­izjań­skiej plan­ta­cji cukru, aby potem opi­sać to w swym pierw­szym, skan­da­li­zu­ją­cym ar­ty­ku­le, ujaw­nia­ją­cym oszu­stwo, tak i ja osią­gnę­łam teraz suk­ces w przy­go­to­wy­wa­nej dro­bia­zgo­wo pro­wo­ka­cji. Będę rów­nie pro­fe­sjo­nal­na, jak i on!

Tym spo­so­bem, re­ali­zu­jąc swój mi­ster­ny plan, tra­fi­łam jako pa­cjent­ka do ośrod­ka, miesz­czą­ce­go się na no­wo­jor­skim Blac­kwell’s Is­land.

Z po­mo­cą taty, który co­dzien­nie wie­czo­ra­mi dzię­ki swej magii za­bie­rał mnie na wy­ciecz­ko­wy sta­tek pod Nia­ga­rę, zni­ka­łam nie­po­strze­że­nie z sali, aby za­pi­sy­wać szcze­gó­ło­wo w jego no­tat­ni­ku, nie­wi­docz­ne dla in­nych, wra­że­nia z po­by­tu w tym od­ra­ża­ją­cym ośrod­ku. Celem było póź­niej­sze upu­blicz­nie­nie skan­da­licz­nych wa­run­ków, pa­nu­ją­cych w przy­tuł­ku: ro­bac­twa, mno­żą­ce­go się w skrom­nych po­sił­kach, ser­wo­wa­nych pod­opiecz­nym, lo­do­wa­tych prysz­ni­cach, braku kom­pe­ten­cji kadry pra­cow­ni­czej, bez­praw­ne­go prze­trzy­my­wa­nia tam zdro­wych cu­dzo­zie­mek tylko z po­wo­du nie­zna­jo­mo­ści ję­zy­ka an­giel­skie­go. Za­mie­rza­łam po­ka­zać także prze­moc i bru­tal­ność opie­ku­nów, któ­rej sama wie­lo­krot­nie do­świad­cza­łam.

– Już czas, tato, będę wra­ca­ła – po­wie­dzia­łam na stat­ku we­wnątrz ma­gicz­ne­go ołówka, kiedy po­czu­łam wy­czer­pa­nie ponad siły.

A on, jak za­wsze, wy­czu­wal­ny, lecz nie­wi­dzial­ny, uści­snął mi dłoń i ser­decz­nie uca­ło­wał w czoło.

 

Re­dak­tor Pu­lit­zer do­trzy­mał słowa i po dzie­się­ciu dniach przy­je­chał po mnie do przy­tuł­ku. Roz­wście­cze­ni i za­sko­cze­ni pra­cow­ni­cy wzru­sza­li ra­mio­na­mi, bo ni­g­dzie nie po­tra­fi­li zna­leźć pa­cjent­ki, która oka­za­ła się spryt­ną dzien­ni­kar­ką śled­czą po­czyt­ne­go no­wo­jor­skie­go pisma. A re­dak­tor wie­dział, że ma je­dy­nie wy­do­być z mojej szaf­ki to­reb­kę z pu­stym no­tat­ni­kiem i za­ha­czo­nym o jego okład­kę, nie­win­nie wy­glą­da­ją­cym ołówkiem z wi­ze­run­kiem Nia­ga­ry…

Na wol­no­ści za­czę­łam od razu pisać wstrzą­sa­ją­ce wspo­mnie­nia z przy­tuł­ku, ar­ty­kuł po ar­ty­ku­le. Czu­łam, że jesz­cze dzień, bądź dwa, i rze­czy­wi­ście sta­ła­bym się obłą­ka­na z po­wo­du sa­me­go tylko prze­by­wa­nia w tam­tym od­ra­ża­ją­cym miej­scu. Po­cząt­ko­wo przyj­mo­wa­no moje do­nie­sie­nia z nie­do­wie­rza­niem, lecz bur­mistrz uznał za wska­za­ne uspo­ko­ić coraz bar­dziej wzbu­rzo­ną opi­nię pu­blicz­ną i bły­ska­wicz­nie po­wo­łał ko­mi­sję śled­czą. Skoń­czy­ło się na nie­zwłocz­nym za­mknię­ciu pla­ców­ki i zwol­nie­niu do domów ko­biet, które oka­za­ły się cał­ko­wi­cie zdro­we. Były tam prze­trzy­my­wa­ne bez ja­kich­kol­wiek pod­staw me­dycz­nych czy praw­nych, co już samo w sobie za­kra­wa­ło na kpinę i było prze­stęp­stwem. Na­to­miast osoby na­praw­dę po­waż­nie chore tra­fi­ły do in­ne­go ośrod­ka, o dużo wyż­szym stan­dar­dzie, pod opie­kę osób wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych.

– Udało się! – mó­wi­łam z ra­do­ścią do taty, któ­re­go obec­ność za­wsze czu­łam tuż obok sie­bie.

– Byłem prze­ko­na­ny, że tak bę­dzie! – od­po­wie­dział mi szep­tem.

I nagle, nie­spo­dzie­wa­nie, za­brał znowu na ma­leń­ki sta­tek wy­ciecz­ko­wy pod Nia­ga­rę. A tam, tra­dy­cyj­nie nie­wi­dzial­ny, pod­su­nął książ­kę, czy­ty­wa­ną czę­sto w dzie­ciń­stwie.

– Verne? – za­py­ta­łam zdu­mio­na. – Czemu po­ka­zu­jesz mi tę po­wieść, tato?

– Bo znam twoje ma­rze­nia, El­żu­niu – wy­ja­śnił szep­tem.

I, jak to miał w zwy­cza­ju, uści­snął dłoń, po­ca­ło­wał w czoło, po czym prze­padł.

Sta­łam w po­ko­ju i spo­glą­da­łam na okład­kę z wi­ze­run­kiem Fi­li­pa Fogga.

A na­za­jutrz oświad­czy­łam re­dak­to­ro­wi na­czel­ne­mu, po­ka­zu­jąc książ­kę:

– Za­mie­rzam pobić ten re­kord!

Zdu­mio­ny Pu­lit­zer uniósł brwi.

– Sama?

– Ow­szem!

– Sa­mot­na ko­bie­ta w po­dró­ży do­oko­ła świa­ta… Hm…– Pod­krę­cił wąsa i spoj­rzał uważ­nie w moje oczy, po czym z uśmie­chem wy­su­nął do mnie prawą dłoń. – Po­wo­dze­nia! Kiedy wy­ru­szasz, „Sa­mot­na Sie­rot­ko”, i jakie wspar­cie fi­nan­so­we mogę ci za­ofe­ro­wać?

Tym razem mój po­mysł nie był już skry­tym dzia­ła­niem, lecz ce­lo­wo na­gło­śnio­ną sen­sa­cją. Mimo to prze­szedł nasze naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Ame­ry­ka­nie po raz ko­lej­ny nie do­wie­rza­li, ja po raz ko­lej­ny za­mie­rza­łam udo­wod­nić, że nawet sa­mot­na, nie­za­męż­na ko­bie­ta, jest w sta­nie do­ko­nać rze­czy, zda­wa­ło­by się, nie­moż­li­wych.

Stany Zjed­no­czo­ne do­słow­nie osza­la­ły! Re­dak­cję ga­ze­ty za­rzu­co­no pro­po­zy­cja­mi mod­nych ko­bie­cych kre­acji na każdą porę dnia i przy­dat­nych w każ­dych wa­run­kach po­go­do­wych. Zy­ska­łam miano: „Filip Fogg w spód­ni­cy”. Stwo­rzo­no grę o na­zwie: „Po­dró­żuj z Nel­lie", uru­cho­mio­no nawet kon­kurs: „Zgad­nij, czy zdąży", w któ­rym głów­ną na­gro­dą była wy­ciecz­ka do Eu­ro­py.

 

 

 

(plan­sza gry „Po­dró­żuj z Nel­lie” w ów­cze­snej ga­ze­cie; Amazon.pl)

 

 

Kon­ku­ru­ją­cy z nami pe­rio­dyk no­wo­jor­ski „Co­smo­po­li­tan", nie mogąc znieść osza­ła­mia­ją­cej po­pu­lar­no­ści „New York World”, roz­po­czął spe­cy­ficz­ne wy­ści­gi – wy­słał w drugą stro­nę świa­ta i w taką samą w po­dróż swoją re­dak­tor­kę, a moją imien­nicz­kę, Eli­za­beth Bi­sland, która osta­tecz­nie po­wró­ci­ła pięć dni póź­niej niż ja.

Do­tar­łam do New Jer­sey dwu­dzie­ste­go pią­te­go stycz­nia 1890 roku, czyli okrą­ży­łam świat w sie­dem­dzie­siąt dwa dni, sześć go­dzin i je­de­na­ście minut!

Znowu do­pię­łam swego, po­ko­na­łam nawet li­te­rac­kie­go Fogga, zdu­mie­wa­jąc jego twór­cę, Verne’a, z któ­rym mia­łam nie­by­wa­łą przy­jem­ność spo­tkać się w Pa­ry­żu. Nikt nie wie­dział, bo też nie mógł wie­dzieć, jak wiel­ką pomoc oka­zał mi pod­czas tej nie­wia­ry­god­nej wy­pra­wy ukry­ty w nie­od­łącz­nym ołówku nie­wi­dzial­ny, lecz za­wsze obec­ny przy mnie, uko­cha­ny tata. Moja książ­ka, na­pi­sa­na po przy­by­ciu do No­we­go Jorku, stała się be­st­sel­le­rem.

Potem znowu za­dzi­wi­łam (nie prze­czę, nawet samą sie­bie), gdy zde­cy­do­wa­łam się po­rzu­cić uko­cha­ną pro­fe­sję oraz wolny stan i wyjść za mąż. W do­dat­ku moim wy­bran­kiem był fa­bry­kant, Ro­bert Se­aman, zaj­mu­ją­cy się pro­duk­cją mleka i ak­ce­so­riów ku­chen­nych. Dzie­lą­ca nas róż­ni­ca wieku (aż czter­dzie­ści dwa lata!) nie sta­no­wi­ła prze­szko­dy, aby zre­ali­zo­wać ko­lej­ne ma­rze­nie – po­czuć się praw­dzi­wą biz­nes­men­ką i roz­wi­nąć firmę męża. Po jego śmier­ci, słu­cha­jąc oj­cow­skich rad na po­kła­dzie mi­nia­tu­ro­we­go stat­ku w ołówku automatycznym, kie­ro­wa­łam dalej za­kła­dem, wpro­wa­dzi­łam wiele udo­god­nień, zgro­ma­dzi­łam nie­wiel­ki ma­ją­tek.

Nie­ste­ty, spo­tka­łam także mnó­stwo oszu­stów i mal­wer­san­tów, któ­rzy za­prze­pa­ści­li moje do­ko­na­nia. Po upad­ku firmy po­wró­ci­łam do pi­sa­nia re­por­ta­ży oraz ksią­żek, bo to za­wsze lu­bi­łam naj­bar­dziej. Ar­ty­ku­łem: „Su­fra­żyst­ki stoją wyżej od męż­czyzn”, na­wią­zu­ją­cym do ich mar­szu z 1913 roku, wy­wo­ła­łam praw­dzi­wą burzę. Zwłasz­cza, że po­da­łam już wów­czas, za­ska­ku­jąc wszyst­kich, prze­wi­dy­wa­ną datę przy­zna­nia prawa wy­bor­cze­go nam, ko­bie­tom: 1920 rok. Na­zy­wa­no mnie „po­my­lo­ną”, „głu­pią” i „nie­do­świad­czo­ną”, zatem czu­łam wiel­ką sa­tys­fak­cję, usły­szaw­szy po la­tach, że jed­nak i w tej kwe­stii mia­łam stu­pro­cen­to­wą rację.

 

Tym­cza­sem, zmę­czo­na na­wa­łem obo­wiąz­ków i walką z oszu­sta­mi o utrzy­ma­nie firmy męża, zde­cy­do­wa­łam się nieco od­po­cząć. Chcia­łam ode­tchnąć eu­ro­pej­skim po­wie­trzem i spo­ko­jem. Kto by się spo­dzie­wał, że wy­jazd do Wied­nia cał­ko­wi­cie prze­mie­ni mój los?

Oto nad świa­tem za­wi­sło ko­lej­ne za­gro­że­nie: w 1914 roku wy­bu­chła wojna, na­zwa­na potem pierw­szą świa­to­wą.

– Po­ja­dę na front! – rzu­ci­łam pew­nym sie­bie tonem, po­dró­żu­jąc znowu w za­cza­ro­wa­nym ołówku po je­zio­rze u pod­nó­ża Nia­ga­ry.

A głos nie­wi­dzial­ne­go taty od­po­wie­dział:

– Wie­dzia­łem, że nie prze­pu­ścisz ta­kiej oka­zji… Będę cię strzegł, na ile tylko umiem.

Jako pierw­sza ko­bie­ta-ko­re­spon­dent wo­jen­ny, zda­wa­łam re­la­cje z fron­tu wschod­nie­go, po­czy­na­jąc od daw­niej pol­skie­go, a obec­nie au­striac­kie­go Prze­my­śla i po­ka­zu­jąc ogrom okru­cień­stwa ów­cze­snych walk. Nie­ste­ty, notes prze­padł wraz z ba­ga­żem pod­czas za­wie­ru­chy wo­jen­nej. Bez jego po­mo­cy i du­cho­we­go wspar­cia taty, po­czu­łam się bez­rad­na. Aresz­to­wa­no mnie nawet za do­mnie­ma­ne szpie­go­stwo, lecz dzię­ki po­mo­cy cudem od­na­le­zio­ne­go no­tat­ni­ka i ołówka taty, a także dzię­ki wsta­wien­nic­twu po­wia­do­mio­nej przez „ano­ni­mo­we­go przy­ja­cie­la” (!) re­dak­cji mojej ga­ze­ty "The New York Eve­ning Jo­ur­nal" zo­sta­łam uwol­nio­na. Magia oj­cow­skie­go no­te­su znowu dzia­ła­ła!

A dziś, pisząc te słowa, mogę powiedzieć, że jestem osobą szczęśliwą i spełnioną…

 

 

 

(Nel­lie Bly – Eli­za­beth Jane Co­chran – 5 maja 1864 r. – 27 stycz­nia 1922 r.; podroze.onet.pl )

 

***

 

– No i ko­lej­na Zie­mian­ka ura­to­wa­na. Je­steś za­do­wo­lo­na? – Ker­sja­nin Bly spoj­rzał z uśmie­chem na przy­ja­ciół­kę, jak skru­pu­lat­nie cho­wa­ła do wy­cza­ro­wa­nej wła­śnie torby za­pi­ski z no­te­su Elż­bie­ty. – Do­pię­łaś swego i od­mie­ni­łaś życie tej bied­nej dziew­czyn­ki. Dzię­ki tobie przez dzie­siąt­ki lat wszy­scy lu­dzie będą pa­mię­tać słyn­ną „Sa­mot­ną Sie­rot­kę”.

– Tak, je­stem usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. Za­słu­ży­ła na lep­szy los. Od razu czu­łam, że warto pomóc tej dziew­czy­nie, bo drze­mie w niej wiel­ki po­ten­cjał.

– Na­śla­do­wa­nie głosu ojca na wy­ciecz­kow­cu w automatycznym ołówku też było świet­ne! Cóż to za ge­nial­ny po­mysł! – po­chwa­lił z uzna­niem.

– Dzię­ku­ję ci.

– Jak za­koń­czy­my hi­sto­rię na­szej po­czci­wej Nelly Bly?

– Wsku­tek po­mył­ki re­dak­to­ra na­czel­ne­go ten pseu­do­nim nieco prze­krę­co­no. Mniej­sza z tym. Cóż… „Sa­mot­na Sie­rot­ka” żyła jesz­cze dwa lata i zmar­ła w 1922 roku w wieku pięć­dzie­się­ciu ośmiu lat na za­pa­le­nie płuc.

– Nie chcia­łaś dłu­żej trzy­mać jej przy życiu?

– Myślę, że nie było to ko­niecz­ne. W nie­speł­na pół wieku do­ko­na­ła o wiele wię­cej niż nie­je­den ziem­ski stu­la­tek! – Ker­sjan­ka Nelly ro­ze­śmia­ła się, uka­zu­jąc pięk­ne zęby. – Była już zmę­czo­na i chcia­ła od­po­cząć. Poza tym, pier­wot­nie mała Eli­za­beth, któ­rej zdję­cie oraz frag­ment pa­mięt­ni­ka od­na­leź­li­śmy wśród zglisz­czy, nie do­ży­ła nawet dzie­się­ciu lat, umierając w sierocińcu.

– To praw­da, w nowym życiu za­gwa­ran­to­wa­łaś jej nie­by­wa­łe atrak­cje! A nie od­czu­wasz cza­sem przy­kro­ści, że Zie­mia­nie, któ­rych ra­tu­jesz, zmie­nia­jąc ich prze­szłość i po­pra­wia­jąc całe życie, w ogóle nie mają o tym po­ję­cia? Oni nas przecież nie dostrzegają, choć śledzimy każdy ich krok…

– Ab­so­lut­nie! Prze­ciw­nie nawet: nie­zmier­nie mnie to cie­szy.

– Lecz… – Bly spoj­rzał uważ­niej w zło­ci­ste oczy przy­ja­ciół­ki. – Czy ja do­brze widzę ten cha­rak­te­ry­stycz­ny błysk?

– Masz rację. Zna­la­złam nowe wspo­mnie­nia ludz­kie. – Nelly przy­tak­nę­ła, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie.

– I znowu chcesz cof­nąć się w prze­szłość, aby ją zmie­nić i pomóc au­tor­ce? – Bly za­śmiał się ru­basz­nie.

– Nie drwij sobie, tylko po­słu­chaj, a z pew­no­ścią przy­znasz mi rację – upo­mnia­ła go z nie­win­ną miną, po czym chwy­ci­ła sze­ścio­ma dłoń­mi znisz­czo­ną kart­kę i za­czę­ła czy­tać z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie prze­ję­ciem: „Odkąd pa­mię­tam, ży­li­śmy w nędzy i cier­pie­niu…”.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Podobało się. Ciekawa opowieść, bardzo kobieca, uczuciowa, bohaterowie wyraziści, nic dziwnego, oparci o realnie żyjące osoby. Nie będę robił łapanki, ale jest coś, co niestety stanowi absolutne kryterium niewiary dla osób wrażliwych na fakty: ten nieszczęsny długopis! Długopis wynaleziono i opatentowano dopiero w roku 1920! Więc może pióro wieczne? Też nie! Waterman opatentował je dopiero w roku 1884, więc bohaterka już przestała być nastolatką. Zaś jej zmarły ojciec nie mógłby pióra otrzymać lata wcześniej. Proponuję zmienić na "ołówek w grubej kolorowej oprawce". Te wynaleziono znacznie wcześniej. Ale i tak klik.

Już tylko spokój może nas uratować

Dziękuję, Rybaku3, bardzo słuszna uwaga, przeredaguję to. :) Prototyp to rok 1888. :) 

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Tam mi się dwa kliki z jednego zrobiły. Komórka dziś mi się zwiesza, więc liczę, że Użytkownicy wytną, co zbędne:)

Już tylko spokój może nas uratować

Aaaa, tak mi się właśnie wydawało, że dziwne to – jeden komentarz był, a kliki dwa. :)

Dziękuję Ci zatem dwukrotnie. smiley

Pecunia non olet

Bruce, przeredaguj jeszcze, please:D. Automatyczny ołówek opatentowano dopiero w roku 1906! Zwykły, zwykły ino gruby kolorowy ołówek wystarczy! Wiem, że Ci żal ilustracji, no ale ją można łatwo poprawić. No i ten nieszczęsny długopis zostal jeszcze w tekście:np. "mam siedzieć w długopisie?". Prośbuję Cię bardzo….:)

Już tylko spokój może nas uratować

Bruce, przeredaguj jeszcze, please:D. Automatyczny ołówek opatentowano dopiero w roku 1906! Zwykły, zwykły ino gruby kolorowy ołówek wystarczy! Wiem, że Ci żal ilustracji, no ale ją można łatwo poprawić. No i ten nieszczęsny długopis zostal jeszcze w tekście:np. "mam siedzieć w długopisie?". Prośbuję Cię bardzo….:)

 

Hmm… Pierwszy prototyp ołówka automatycznego to rok 1822, potem był poprawiony – w 1860 roku. Ojciec dostał go od znajomego, który twierdził, że to rzecz wyjątkowa, nie musiała być jeszcze powszechnie znana. A cytowany przez Ciebie “długopis” wypowiada przecież kosmita, który po wielu milionach lat odkrył rzeczywiście taki długopis i na którym wzorują się oboje z Nelly, tworząc specyficzny, magiczny ołówek. :) 

Jeśli tak bardzo Ci zależy, Rybaku3, to zmienię, lecz – czy moje powyższe wyjaśnienia nie rozwiewają Twoich wątpliwości? :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

 

Edit – link:

https://en.wikipedia.org/wiki/Mechanical_pencil

Pecunia non olet

Ooo, tego nie wiedziałem. Ale Twoje wyjaśnienie satysfakcjonuje mnie calkowicie. Dzięki za info:)

Już tylko spokój może nas uratować

To ja bardzo dziękuję, bo Twoje uwagi są niezwykle cenne. :) Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Gutyn Morgyn,

 

Tata bardzo dobrze zarabiał, zaś mama zajmowała się domem i naszą gromadką.

Być może to nie jest błąd, ale wydaje mi się, że zaś zawsze występuje jako drugie w zdaniu podrzędnym:

→ Tata bardzo dobrze zarabiał, mama zaś zajmowała się domem i naszą gromadką.

Ale możliwe, że szyk w Twojej wersji też jest poprawny.

 

Lubili się i znali od urodzenia, zawsze wszędzie razem, każdą odkrytą przez Kersjan planetę przemierzali wspólnie, starając się nie oddalać zbytnio od krajan, ale i mieć pewną swobodę działania.

Dziwnie mi brzmi końcówka zdania. Może:

→ Lubili się i znali od urodzenia, zawsze wszędzie razem. Każdą odkrytą przez Kersjan planetę przemierzali wspólnie, starając się nie oddalać zbytnio od krajan, ale jednocześnie chcieli mieć swobodę działania.

 

ich emocje oraz impulsy, skłaniające do działania.

→ ich emocje oraz impulsy skłaniające do działania.

 

mimowolnie napawało smutkiem

kogo napawało smutkiem?

 

Hm. Wcześniej już wyobraziłam sobie Nelly z trzema rękami, a teraz się okazuje, że ma trzy pary rąk, a nie trzy ręce:

Złotooki Bly podszedł do przyjaciółki i spojrzał z zainteresowaniem na trzymaną w trzech dłoniach

Jej nerwowe przegrzebywanie śmieci trzema parami rąk tylko utwierdziło go w przekonaniu.

→ … go w tym przekonaniu

 

lecz patrzył dalej z zainteresowaniem na odłożone przez przyjaciółkę, oryginalne pamiątki.

→ lecz patrzył dalej z zainteresowaniem na odłożone przez przyjaciółkę oryginalne pamiątki.

 

Gdybyśmy zaczęli roztkliwiać się nad każdym znalezionym wspomnieniem każdego z nich, życia by nam nie starczyło. – Wzruszył ramionami, lecz patrzył dalej z zainteresowaniem na odłożone przez przyjaciółkę, oryginalne pamiątki.

Na szczęście jesteśmy nieśmiertelni.

Hm, to w takim razie wypowiedź Bly’a jest nieuzasadniona.

 

Aaaaa, to o tej reporterce, która udawała psychicznie chorą, żeby zamknęli ją w psychiatryku, bo chciała sprawdzić, w jakich warunkach żyją pacjenci i chciała objawić prawdę światu. Prawdziwa bohaterka. Też swego czasu byłam zafascynowana tą postacią. I nadal jestem.

 

Czegoś nie rozumiem…

Był rok 1920 i dziewczyna z fotografii, obecnie licząca sobie pięćdziesiąt sześć lat, skrupulatnie utrwalała na kartkach notesu wspomnienia.

– Wówczas nie znano ich jeszcze. Prototyp skonstruowano dopiero w 1888 roku.

Czyli już istniały wtedy te długopisy…?

 

Mimo, że to wszystko szczera prawda?

mimo że

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/b-mimo-b-ze;14798.html

 

Hurra, udało się! – myślałam triumfując.

→ Hurra, udało się! – myślałam, triumfując.

 

Niestety, spotkałam także mnóstwo nieuczciwych oszustów

Oszuści z reguły są nieuczciwi.

 

 

No no, świetny tekst, bruce, gratuluję! Nellie Bly jak najbardziej zasługuje na to, by pielęgnować pamięć o niej. Były momenty wzruszenia.

Jednak też trochę się czułam, jakbym czytała biografię, tekst jest zalany opisami. Gdybyś przybliżyła niektóre sytuacje z życia Nellie, tak jak na przykład jej pobyt w psychiatryku, myślę, że opowiadanie wybrzmiałoby jeszcze lepiej. Ale to tylko sugestia.

Jak zwykle pięknie i płynnie przedstawiona historia, naprawdę niewiele błędów udało mi się wyłapać. Klikam i pozdrawiam serdecznie!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

niezależnie od historii długopisów i ołówków, meritum przekazu nie doznało uszczerbku;

istnieją kobiety dzielne i waleczne;

także dzisiaj można wskazać wiele takich, które imponują odwagą;

a że w ich działania ingerowały istoty wyższe?

dla mnie to jasne, emocje nie mieszczą się w trójwymiarowym świecie;

klikam z wyrazami podziwu i serdecznie pozdrawiam :)

 

HollyHell91, bardzo dziękuję, zaraz poprawiam wszystko. :)

 

Hm. Wcześniej już wyobraziłam sobie Nelly z trzema rękami, a teraz się okazuje, że ma trzy pary rąk, a nie trzy ręce:

Tak, ona trzymała najpierw trzema ze swoich sześciu rąk (czyli – trzech par). 

 

Aaaaa, to o tej reporterce, która udawała psychicznie chorą, żeby zamknęli ją w psychiatryku, bo chciała sprawdzić, w jakich warunkach żyją pacjenci i chciała objawić prawdę światu. Prawdziwa bohaterka. Też swego czasu byłam zafascynowana tą postacią. I nadal jestem.

Tak, to właśnie ta postać. :) Super dziewczyna! :)

Czegoś nie rozumiem…

Był rok 1920 i dziewczyna z fotografii, obecnie licząca sobie pięćdziesiąt sześć lat, skrupulatnie utrwalała na kartkach notesu wspomnienia.

– Wówczas nie znano ich jeszcze. Prototyp skonstruowano dopiero w 1888 roku.

Czyli już istniały wtedy te długopisy…?

Wtedy już były. :)

 

Hm, to w takim razie wypowiedź Bly’a jest nieuzasadniona.

Chciałam to właśnie podkreślić upomnieniem przez Nelly, aby się z nią nie droczył. Może to za mało? 

 

Bardzo dziękuję za tak pozytywną opinię, a także za klik; faktycznie przesadzam mocno z tymi biografiami, co zanudza, a nie zainteresowuje. :)

Pozdrawiam serdecznie. heart

Pecunia non olet

AS, wielkie dzięki i ukłony dla Ciebie. heart

Pecunia non olet

Kolejna ciekawa bohaterka. Trochę pomarudzę, że mało tu fantastyki – to przecież zdarzyło się naprawdę. Owszem, kobiety są fantastyczne, mężczyźni niekiedy też. ;-) W rezultacie kosmici nie byli dziewczynie w ogóle potrzebni. Ale niech Ci będzie.

Trochę dziwne zajęcie kosmitów – tak, jakby zajmowali się archeologią. A po co im to, skoro mogą podróżować w czasie? I co z paradoksem dziadka?

 

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka