– „Wspominam swoje dzieciństwo jako beztroskie i sielankowe. Tata bardzo dobrze zarabiał, mama zaś codziennie zajmowała się domem i naszą gromadką. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Potem wszystko runęło, niczym domek z kart, a my ostatecznie trafiliśmy do sierocińca” – przeczytała łamiącym się głosem przybyła z planety Kersja kosmitka Nelly.
– Co to? – Złotooki Bly podszedł do przyjaciółki i spojrzał z zainteresowaniem na trzymaną w trzech dłoniach, mocno podniszczoną kartkę. – Znowu jakiś pamiętnik Ziemianki?
– Tak. Tym razem odnalazłam tylko jedną stronę. – Zasmucona Nelly rozglądała się dookoła, szukając pozostałych fragmentów.
Kersjanka odrzuciła długie, fioletowe włosy i ponownie schyliła się nad ziemskimi zgliszczami, rozgrzebując porozrzucane sterty.
– Musi tu gdzieś być dalszy ciąg… – powtarzała z uporem.
– Daj spokój, Nelly, nie zamierzasz chyba przetrząsnąć całej powierzchni Ziemi? – roześmiał się Kersjanin Bly, spoglądając na nią pobłażliwie.
Lubili się i znali od urodzenia, zawsze wszędzie razem. Każdą odkrytą przez Kersjan planetę przemierzali wspólnie, starając się nie oddalać zbytnio od krajan, ale jednocześnie chcieli mieć swobodę działania. Bly szukał nade wszystko jakichkolwiek oznak dawnego życia, natomiast jego przyjaciółka, Nelly, uwielbiała zagłębiać się w przeszłość, aby poznać charakter mieszkańców, ich emocje oraz impulsy skłaniające do działania. Przemierzanie powierzchni wymarłych dawno temu planet mimowolnie napawało ich smutkiem, toteż oboje starali się znaleźć choć niewielkie fragmenty czegoś, co dawało nadzieję, że mieszkańcom żyło się tu kiedyś radośnie i beztrosko.
Bly rozpoznał błysk w oku przyjaciółki. Jej nerwowe przegrzebywanie śmieci trzema parami rąk tylko utwierdziło go w przekonaniu.
– Nelly, proszę cię… Chyba nie zamierzasz znowu ingerować w przeszłość.
– Zamiast zrzędzić, lepiej byś mi pomógł! – stwierdziła z wyrzutem i dalej przetrząsała sterty.
– Czemu chcesz ratować akurat tę dziewczynkę? Nawet nie wiesz, co się z nią potem stało, jak potoczyły się jej dalsze losy… – starał się przemówić Nelly do rozsądku.
Wreszcie, mimo poważnych wątpliwości, przystał na jej prośbę i rozpoczął poszukiwania.
– Właśnie tego muszę się dowiedzieć! – powiedziała stanowczo.
Po kilkunastu wschodach trzech ziemskich słońc wygrzebali jeszcze strzępy dwóch kartek i niewyraźne zdjęcie młodej dziewczyny.
– „Mama ponownie wyszła za mąż, zabrała całą gromadkę z sierocińca, lecz ten sadysta znęcał się nad nami codziennie. Kiedy zmarła, uciekliśmy z domu na ulicę” – przeczytała drżącym głosem Kersjanka.
A potem popatrzyła na fotografię.
– Chcę jej pomóc – wyszeptała zdecydowanym tonem, a oczy zaszły fioletową mazią. Pomrugała nimi, łzy momentalnie zniknęły, lecz płacz przyjaciółki nie uszedł uwadze kompana.
Bly objął ją trzema prawymi ramionami i mocno przytulił.
– Ziemia i pamiątki po tutejszych mieszkańcach nie działają na ciebie najlepiej, Nelly – powiedział z czułością, spoglądając w jej złote źrenice.
– W końcu jesteśmy ich potomkami. Ludzie to także nasi przodkowie. – Próbowała lekko się uśmiechnąć, znowu szperając wśród zgliszczy, lecz żal przeważył i oczy na powrót przysłoniły fioletowe łzy. – Mam sentyment do tych nieporadnych istot.
– Tylko w jednej milionowej posiadamy ich geny! Reszta to pozostali mieszkańcy wszechświata. Gdybyśmy zaczęli roztkliwiać się nad każdym znalezionym wspomnieniem każdego z nich, życia by nam nie starczyło. – Wzruszył ramionami, lecz patrzył dalej z zainteresowaniem na odłożone przez przyjaciółkę oryginalne pamiątki.
– Na szczęście jesteśmy nieśmiertelni. Nie drocz się ze mną, Bly! – roześmiała się i znów pokazała mu zdjęcie dziewczyny. – Spójrz, jakie śliczne ma oczy. I jakie mądre! Te wspomnienia wydają mi się zbyt smutne, abym przeszła nad nimi obojętnie.
– Jesteś do przesady sentymentalna. – Pokręcił głową z uśmiechem.
– Możliwe. Bardzo bym jednak chciała, aby ta dziewczyna, ta… – pochyliła się i powoli odczytała imię na odwrocie fotografii – Elżbieta mogła napisać inny pamiętnik. Aby stała się znana na całej Ziemi i aby poczuła w pełni, co to prawdziwe szczęście.
– Nie za dużo od siebie wymagasz?
– Skoro mamy dar przywracania przeszłości i dokonywania w niej zmian, czemu z niego nie skorzystać?
– My, Kersjanie, używamy go tylko w szczególnych przypadkach – upomniał ją Bly, nadal uśmiechając się rozbrajająco.
– To jest właśnie taki przypadek. Chcę uczynić tę małą Elżbietkę spełnioną i szczęśliwą Ziemianką! – upierała się srebrnoskóra mieszkanka planety Kersji, spoglądając prosząco na przyjaciela.
– Z tobą zawsze to samo… Widzę, że cię nie przekonam.
– A więc?
– Dobrze już, dobrze, pomogę ci – westchnął zrezygnowany Kersjanin, po czym wbił najdłuższy paznokieć najwyżej usytuowanej prawej ręki w twarz dziewczyny na fotografii.
Jego krajanka zrobiła dokładnie to samo. Srebrna poświata na moment zalśniła na zdjęciu, ożywiając uwiecznioną tam postać młodej dziewczyny. Pod fotografią pojawił się napis: „Elizabeth Jane Cochran – urodzona 5 maja 1864 r., zmarła w przytułku dla sierot 2 kwietnia 1873 r.”, który zaczął rozmywać się, a w końcu całkiem zniknął.
Świat dookoła ulegał błyskawicznym przemianom, cofając się wstecz o miliony lat. Powierzchnia Ziemi, od dawna wyludniona i wypalona wskutek różnorakich kataklizmów, na powrót pokrywała się roślinnością i budynkami, zakładami pracy, polami oraz wodami i istotami żywymi. Był rok 1920 i dziewczyna z fotografii, obecnie licząca sobie pięćdziesiąt sześć lat, skrupulatnie utrwalała na kartkach notesu wspomnienia.
Dwoje Kersjan stało się prawie niewidzialnymi i, niczym zamglone istoty, przypatrywało się Elżbiecie z uwagą.
– Co tym razem będzie miejscem naszej kryjówki? – zapytał szeptem Bly. – Oczy pluszowego misia, jak poprzednio?
– Pamiętasz ten długopis, który znalazłeś niedawno na Ziemi? – Uśmiechnięta Nelly mrugnęła złotym okiem.
– Ten z napisem „Niagara”?
– Tak.
– Wówczas nie znano ich jeszcze. Prototyp skonstruowano dopiero w 1888 roku.
– To zmienimy na ołówek. Wzorowany na tym cudeńku!
– Hm… Mamy siedzieć w długopisie? – zdumiał się młody Kersjanin.
Nelly potwierdziła skinieniem wydłużonej głowy, po czym wyjaśniła:
– Ściślej: na tym małym stateczku. Jest taki uroczy! Tam będziemy przywoływać Elżbietkę.
– Nie wystraszy się dwojga obcych?
– Nie będziemy brzmieć obco. Umiem naśladować każdy głos. Spróbuję brzmieć, jak jej tata.
– Ten zmarły? Chcesz go ożywić?
– Nie, skąd! Chciałabym, aby nasza podopieczna tylko nieco polegała na jego wsparciu. Natomiast najważniejsze osiągnięcia ma zawdzięczać wyłącznie sobie, swojemu uporowi i determinacji! Do tego chciałabym jej nadać nasze imiona, aby utrwaliły się w pamięci Ziemian!
– Przecież ona już ma imiona.
– Tak, lecz te będą jej pseudonimem.
– Nieźle to sobie wymyśliłaś. – Bly pokiwał z uznaniem głową.
– Wiem – odpowiedziała z uśmiechem Kersjanka i spojrzała na cofającą się w czasie pannę Cochran.
A po upływie całego życia Elżbiety i wielu kolejnych, wstrząsających zdarzeniach na Ziemi, znowu oboje mieszkańcy Kersji czytali jej odkryty wśród zgliszczy pamiętnik – tym razem zmieniony dzięki interwencji i uporowi Nelly…
Wspominam swoje dzieciństwo jako beztroskie i sielankowe. Przynajmniej na samym początku istotnie takie było. Tata, Michael Cochran, pracował najpierw jako skromny robotnik, potem kupiec, a wreszcie sędzia. Dzięki temu nieźle zarabiał. Nie opływaliśmy w luksusy, ale mama, Mary Jane Kennedy, robiła wszystko, aby naszej gromadce piętnaściorga urwisów (dziesięcioro z nich było dziećmi poprzedniej, nieżyjącej już żony taty, lecz mama kochała je, jak swoje) niczego nie brakowało.
W dodatku ja, niesforna od najmłodszych lat, wyłamywałam się zawsze z wszelkich narzucanych nakazów i zakazów. Czyli – krótko rzecz ujmując: odstawałam zdecydowanie od stereotypu. Z tego też powodu uwielbiałam nosić kolorowe, krzyczące całą gamą barw ubrania, uznawane za niestosowne dla dziewcząt (a tym bardziej niewiast) w tamtych, niespokojnych czasach. Jak łatwo się domyślić, przydomek „Pink” z pewnością nie był mi nadany przypadkowo…
Odejście taty, tak nagłe i niespodziewane, wstrząsnęło naszą rodziną. Poczuliśmy, co to bieda i głód. Jako sześciolatka nie bardzo rozumiałam, co się wtedy stało.
Pamiętam tylko, że przed śmiercią tata pokazał mi swój nieodłączny notatnik, spoczywający w szufladzie stojącej przy łóżku szafki, i wyszeptał:
– Elżuniu, miej go stale przy sobie, a w chwilach zwątpienia przywołaj mnie. Zawsze ci pomogę. Drzemie w tobie niezwykła siła. Potrafisz zdziałać cuda. Masz mój charakter i upór, córeczko. Umiesz dopiąć swego i osiągnąć każdy obrany cel. Opiekuj się całą rodziną, kiedy już was opuszczę… Dobrze?
Obiecałam, choć wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego tak ważnym było owo przyrzeczenie.
Aby zapewnić nam lepsze warunki, mama ponownie wyszła za mąż, lecz tym razem trafiła na perfidnego drania. Znosiła go aż nazbyt długo. Gdy kolejny raz podniósł na nią rękę, nie wytrzymała i za naszą namową wystąpiła o rozwód. Spoglądałam na nią z niekłamanym podziwem, jak, wielokrotnie upokarzana i obrzucana obelgami, walczyła o swoje dobre imię i należne jej prawa. I zapamiętałam sobie, że nie można dać sobą pomiatać. Nawet, jeśli jest się „tylko” kobietą…
Próbowałam wszelkimi możliwymi sposobami pomóc w utrzymaniu rodziny, więc tymczasowo przyjęłam posadę nauczycielki, jedyną dostępną dla takich panien, jak ja, jednocześnie starając się dokształcać, gdzie tylko było to możliwe.
Kiedyś przypomniałam sobie o notatniku, nadal spoczywającym w szufladzie nocnej szafki ojca. Mama mówiła, że otrzymał go od znajomego kupca, twierdzącego, że pochodzi z odległego świata i ma wyjątkowe, dostępne tylko nielicznym, właściwości. Otwarłam go z ciekawością. Ku mojemu zdumieniu był całkowicie pusty. Czyżby tata chciał, abym to ja go zapełniła? Nie miałam nic przeciwko temu. Na ściance obwoluty, od strony wewnętrznej, tkwił zawieszony automatyczny ołówek. Przyjrzałam mu się dokładnie.
– Ale śliczny! – wyszeptałam z podziwem.
Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Przedstawiał wodospad Niagara, zaś po pobliskim jeziorze, zależnie od ułożenia ołówka, pływał w dwie strony maleńki statek wycieczkowy. Czemu tata mi go podarował? Czy on coś znaczył? Może to jakaś wyjątkowa pamiątka? Nie miałam czasu dłużej się nad tym zastanawiać, schowałam notes z ołówkiem do torebki i powróciłam do codziennych zajęć.

Pewnego razu, mając szesnaście lat, przeczytałam w lokalnym dzienniku „The Pittsburgh Dispatch" artykuł pod tytułem: „Do czego nadają się dziewczęta?”. Autor wskazał właściwie tylko dwie sfery naszej „obowiązkowej działalności”: prowadzenie domu i rodzenie dzieci, a potem ich wychowywanie. Pracujące zawodowo niewiasty w jego przekonaniu były „niczym” więcej, jak „dziwolągami”.
Zatrzęsłam się po lekturze tego steku bzdur. No i porwałam notatnik oraz ołówek taty…
– A to perfidny łajdak! – wymyślałam zdenerwowana nieznanemu dziennikarzowi. Potem dodałam, jakbym rozmawiała z moim ukochanym ojcem: – Czy to ty widziałeś?
Usłyszałam wyraźny szum. Rozejrzałam się. W oddali dostrzegłam Niagarę! I raptem, oszołomiona, znalazłam się na pokładzie statku wycieczkowego, tkwiącego w podarowanym mi ołówku! Pływałam nim po spokojnej tafli jeziora!
– Pisz! Przekaż, co masz na sercu, córeczko! – zachęcał wyraźnie głos taty, słyszany tuż obok.
Wydawało mi się, że przez moment ktoś delikatnie ścisnął moją dłoń, jakby dodawał otuchy i zachęcał do działania.
A potem wodospad i statek zniknęły, równie nieoczekiwanie, jak się pojawiły.
Po dłuższej chwili odrętwienia skinęłam głową. Spojrzałam dookoła. Znowu siedziałam w domu przy biurku z gazetą w dłoni.
Na kartce, wyrwanej z ojcowskiego notatnika, stworzyłam jako „Samotna Sierotka” niezwykle ostrą w tonie odpowiedź na ów seksistowski artykuł, przesłaną błyskawicznie do gazety. Nie przebierałam w słowach, toteż, przyznaję, spodziewałam się po niej nawet procesu sądowego!
Tymczasem redaktor naczelny skontaktował się ze mną poprzez swoje pismo, zapraszając na rozmowę, a potem – proponując… pracę w redakcji! Podobno zachwyciła go moja odwaga i bezpośredniość.
Niestety, fakt bycia kobietą stanowił spore utrudnienie. Nie mogłam pracować tam jako Elizabeth Jane Cochran. Wtedy przyjęłam pseudonim, nawiązujący do czarnoskórej dziewczyny z popularnej ludowej przyśpiewki, Nelly Bly, przekręcony niechcący przez redaktora na: „Nellie Bly”. I tak już zostało.
Byłam nadal znana jako „Samotna Sierotka”, która zamierzała walczyć słowem, zamiast bezczynnie słuchać obelg i idiotycznych pouczeń na temat życiowej roli kobiet.
W artykule „Dziewczyna-zagadka” dowodziłam, że nie każda kobieta musi wyjść za mąż, aby realizować swoje marzenia. W kolejnym, „Szalone małżeństwa”, przedstawiałam położenie rozwódek i ich traktowanie przez byłych mężów. Zyskiwałam coraz większą popularność, a to mnie uskrzydlało, dodając odwagi!
Pojawiałam się w fabrykach i innych zakładach pracy, opisując nieludzkie warunki tam panujące. A potem publikowałam szokujące relacje w moim piśmie. Szczególnie dużo uwagi poświęcałam sytuacji kobiet.
Nie trwało to jednak długo.
– Nellie, sponsorzy nie są zadowoleni z tonu, jaki obrały twoje artykuły… – powiedział do mnie surowo redaktor naczelny, George Madden.
– Czyli? – spojrzałam badawczo.
– Czyli lepiej byłoby dla nas wszystkich, gdybyś, wzorem pokornych kobiet, zatrudnionych w innych redakcjach, zaczęła pisać o modzie. Względnie – o drugim wdzięcznym temacie – ogrodnictwie.
– Pan tak serio?
– Tak.
– Mogę odmówić?
– Obawiam się, że nie.
– Stawia mi pan ultimatum?
– Jak najbardziej.
– Mimo że to wszystko szczera prawda? Byłam tam, pracowałam w fabryce. Widziałam panujące w niej warunki. A one są uwłaczające godności tych biednych ludzi!
– To nieistotne. Prawda jest taka, że grożą nam zamknięciem "The Pittsburgh Dispatch". Moi dziennikarze też zaczynają się burzyć. Nie podoba im się twoje przesadne szarżowanie!
– Chce pan odważnej, dziennikarskiej roboty, czy potulnego lizania stóp fabrykantom? – zapytałam ostrym tonem.
Spuścił oczy.
Ukłoniłam się z gracją i podeszłam do mojego biurka. W duchu wezwałam tatę i upomniałam się o obiecane wsparcie.
Nie zawiódł i tym razem.
Znowu znalazłam się na pokładzie miniaturowego wycieczkowca, pływającego pod wodospadem w podarowanym przed śmiercią, maleńkim przyborze do pisania.
– Pisz! Jesteś najlepsza, Elżuniu! – Usłyszałam szept.
Ktoś niewidzialny ścisnął moją dłoń i ucałował serdecznie w czoło. Podświadomie rozumiałam, że to tata, lecz nie widziałam go, a jedynie słyszałam i czułam.
Powróciłam do biura. Już wiedziałam, jak powinnam postąpić.
Uśmiechnęłam się z niewymowną ulgą i popatrzyłam na siedzącego nieopodal redaktora.
A potem wzięłam ołówek z Niagarą i napisałam wypowiedzenie.
Wkrótce znalazłam nowe zatrudnienie jako korespondentka zagraniczna i na terenie Meksyku tworzyłam szczegółowe sprawozdania, pokazujące fałsz i obłudę monarchii tutejszego despoty, Porfirio Diaza.
Kiedy jednak życzliwi informatorzy ostrzegli mnie przed aresztowaniem, zapytałam z trwogą:
– Tato, czy uda mi się wrócić do kraju? Zdołam uniknąć zemsty dyktatora?
Dopomógł i tym razem. Umieścił błyskawicznie w ołówku na swoim zaczarowanym statku. Sam natomiast, w sobie tylko znany sposób, niczym kosmita bądź magik, powrócił do świata żywych, w którym przybierał rozmaite postacie, od wysłanego przez Diaza wojskowego, poprzez różnych przewoźników, aż po taksówkarza amerykańskiego, bezpiecznie dostarczając mnie (ukrytą w notesie) do ojczyzny.
– Jak to możliwe, że ta bezczelna dziennikarka wymknęła się naszej policji?! – krzyczał rozjuszony despota meksykański, lecz niczego nie potrafił zdziałać wobec magii mojego wspaniałego taty (o której zresztą nie miał zielonego pojęcia).
W ten sposób cała i zdrowa powróciłam do Stanów Zjednoczonych.
– Hm… „Samotna Sierotka”… To pani pisywała przed laty nader odważne artykuły o łamaniu praw kobiet oraz skandalicznych warunkach, panujących w fabrykach? Pani jest autorką wstrząsających relacji z Meksyku pod rządami despotycznego Diaza? – zapytał mnie z uśmiechem Joseph Pulitzer, kiedy zjawiłam się w jego redakcji „New York World”.
– Owszem. I mam już pomysł na nowy cykl felietonów – stwierdziłam, opisując mu pokrótce zadanie, którego zdecydowałam się podjąć.
Zaskoczony wybałuszył oczy, ale po chwili uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Witamy na pokładzie, Nellie Bly! – uścisnął moją dłoń.
Pękałam z dumy! Tak znamienity wydawca, dawny emigrant węgierski i uczestnik wojny secesyjnej, zatrudnił mnie w swojej prestiżowej gazecie!
Po kilku dniach, pod zmienionym imieniem i nazwiskiem, zamieszkałam w ośrodku dla samotnych kobiet.
– Aaaa! – wrzasnęłam na całe gardło pewnej nocy, udając najlepiej, jak tylko umiem, chorobę umysłową. – Oooo! – dodałam tubalnym głosem!
Potem wydałam z siebie jeszcze wiele nieartykułowanych dźwięków. I zaczęłam rzucać gdzie popadnie wszystkim, co było pod ręką. Nigdy nie przypuszczałam, że tak trudne jest symulowanie obłędu.
Nareszcie ktoś uznał, że nie warto dłużej czekać i wezwał policję, a ta szybko stwierdziła, że jestem niepoczytalna, niebezpieczna dla otoczenia i należy jak najszybciej umieścić mnie w zakładzie dla psychicznie chorych.
Hurra, udało się! – myślałam, triumfując. Niczym mój redaktor naczelny, Joseph Pulitzer, który niegdyś podobnie starał się o rekrutację na luizjańskiej plantacji cukru, aby potem opisać to w swym pierwszym, skandalizującym artykule, ujawniającym oszustwo, tak i ja osiągnęłam teraz sukces w przygotowywanej drobiazgowo prowokacji. Będę równie profesjonalna, jak i on!
Tym sposobem, realizując swój misterny plan, trafiłam jako pacjentka do ośrodka, mieszczącego się na nowojorskim Blackwell’s Island.
Z pomocą taty, który codziennie wieczorami dzięki swej magii zabierał mnie na wycieczkowy statek pod Niagarę, znikałam niepostrzeżenie z sali, aby zapisywać szczegółowo w jego notatniku, niewidoczne dla innych, wrażenia z pobytu w tym odrażającym ośrodku. Celem było późniejsze upublicznienie skandalicznych warunków, panujących w przytułku: robactwa, mnożącego się w skromnych posiłkach, serwowanych podopiecznym, lodowatych prysznicach, braku kompetencji kadry pracowniczej, bezprawnego przetrzymywania tam zdrowych cudzoziemek tylko z powodu nieznajomości języka angielskiego. Zamierzałam pokazać także przemoc i brutalność opiekunów, której sama wielokrotnie doświadczałam.
– Już czas, tato, będę wracała – powiedziałam na statku wewnątrz magicznego ołówka, kiedy poczułam wyczerpanie ponad siły.
A on, jak zawsze, wyczuwalny, lecz niewidzialny, uścisnął mi dłoń i serdecznie ucałował w czoło.
Redaktor Pulitzer dotrzymał słowa i po dziesięciu dniach przyjechał po mnie do przytułku. Rozwścieczeni i zaskoczeni pracownicy wzruszali ramionami, bo nigdzie nie potrafili znaleźć pacjentki, która okazała się sprytną dziennikarką śledczą poczytnego nowojorskiego pisma. A redaktor wiedział, że ma jedynie wydobyć z mojej szafki torebkę z pustym notatnikiem i zahaczonym o jego okładkę, niewinnie wyglądającym ołówkiem z wizerunkiem Niagary…
Na wolności zaczęłam od razu pisać wstrząsające wspomnienia z przytułku, artykuł po artykule. Czułam, że jeszcze dzień, bądź dwa, i rzeczywiście stałabym się obłąkana z powodu samego tylko przebywania w tamtym odrażającym miejscu. Początkowo przyjmowano moje doniesienia z niedowierzaniem, lecz burmistrz uznał za wskazane uspokoić coraz bardziej wzburzoną opinię publiczną i błyskawicznie powołał komisję śledczą. Skończyło się na niezwłocznym zamknięciu placówki i zwolnieniu do domów kobiet, które okazały się całkowicie zdrowe. Były tam przetrzymywane bez jakichkolwiek podstaw medycznych czy prawnych, co już samo w sobie zakrawało na kpinę i było przestępstwem. Natomiast osoby naprawdę poważnie chore trafiły do innego ośrodka, o dużo wyższym standardzie, pod opiekę osób wykwalifikowanych.
– Udało się! – mówiłam z radością do taty, którego obecność zawsze czułam tuż obok siebie.
– Byłem przekonany, że tak będzie! – odpowiedział mi szeptem.
I nagle, niespodziewanie, zabrał znowu na maleńki statek wycieczkowy pod Niagarę. A tam, tradycyjnie niewidzialny, podsunął książkę, czytywaną często w dzieciństwie.
– Verne? – zapytałam zdumiona. – Czemu pokazujesz mi tę powieść, tato?
– Bo znam twoje marzenia, Elżuniu – wyjaśnił szeptem.
I, jak to miał w zwyczaju, uścisnął dłoń, pocałował w czoło, po czym przepadł.
Stałam w pokoju i spoglądałam na okładkę z wizerunkiem Filipa Fogga.
A nazajutrz oświadczyłam redaktorowi naczelnemu, pokazując książkę:
– Zamierzam pobić ten rekord!
Zdumiony Pulitzer uniósł brwi.
– Sama?
– Owszem!
– Samotna kobieta w podróży dookoła świata… Hm…– Podkręcił wąsa i spojrzał uważnie w moje oczy, po czym z uśmiechem wysunął do mnie prawą dłoń. – Powodzenia! Kiedy wyruszasz, „Samotna Sierotko”, i jakie wsparcie finansowe mogę ci zaoferować?
Tym razem mój pomysł nie był już skrytym działaniem, lecz celowo nagłośnioną sensacją. Mimo to przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Amerykanie po raz kolejny nie dowierzali, ja po raz kolejny zamierzałam udowodnić, że nawet samotna, niezamężna kobieta, jest w stanie dokonać rzeczy, zdawałoby się, niemożliwych.
Stany Zjednoczone dosłownie oszalały! Redakcję gazety zarzucono propozycjami modnych kobiecych kreacji na każdą porę dnia i przydatnych w każdych warunkach pogodowych. Zyskałam miano: „Filip Fogg w spódnicy”. Stworzono grę o nazwie: „Podróżuj z Nellie", uruchomiono nawet konkurs: „Zgadnij, czy zdąży", w którym główną nagrodą była wycieczka do Europy.

(plansza gry „Podróżuj z Nellie” w ówczesnej gazecie; Amazon.pl)
Konkurujący z nami periodyk nowojorski „Cosmopolitan", nie mogąc znieść oszałamiającej popularności „New York World”, rozpoczął specyficzne wyścigi – wysłał w drugą stronę świata i w taką samą w podróż swoją redaktorkę, a moją imienniczkę, Elizabeth Bisland, która ostatecznie powróciła pięć dni później niż ja.
Dotarłam do New Jersey dwudziestego piątego stycznia 1890 roku, czyli okrążyłam świat w siedemdziesiąt dwa dni, sześć godzin i jedenaście minut!
Znowu dopięłam swego, pokonałam nawet literackiego Fogga, zdumiewając jego twórcę, Verne’a, z którym miałam niebywałą przyjemność spotkać się w Paryżu. Nikt nie wiedział, bo też nie mógł wiedzieć, jak wielką pomoc okazał mi podczas tej niewiarygodnej wyprawy ukryty w nieodłącznym ołówku niewidzialny, lecz zawsze obecny przy mnie, ukochany tata. Moja książka, napisana po przybyciu do Nowego Jorku, stała się bestsellerem.
Potem znowu zadziwiłam (nie przeczę, nawet samą siebie), gdy zdecydowałam się porzucić ukochaną profesję oraz wolny stan i wyjść za mąż. W dodatku moim wybrankiem był fabrykant, Robert Seaman, zajmujący się produkcją mleka i akcesoriów kuchennych. Dzieląca nas różnica wieku (aż czterdzieści dwa lata!) nie stanowiła przeszkody, aby zrealizować kolejne marzenie – poczuć się prawdziwą biznesmenką i rozwinąć firmę męża. Po jego śmierci, słuchając ojcowskich rad na pokładzie miniaturowego statku w ołówku automatycznym, kierowałam dalej zakładem, wprowadziłam wiele udogodnień, zgromadziłam niewielki majątek.
Niestety, spotkałam także mnóstwo oszustów i malwersantów, którzy zaprzepaścili moje dokonania. Po upadku firmy powróciłam do pisania reportaży oraz książek, bo to zawsze lubiłam najbardziej. Artykułem: „Sufrażystki stoją wyżej od mężczyzn”, nawiązującym do ich marszu z 1913 roku, wywołałam prawdziwą burzę. Zwłaszcza, że podałam już wówczas, zaskakując wszystkich, przewidywaną datę przyznania prawa wyborczego nam, kobietom: 1920 rok. Nazywano mnie „pomyloną”, „głupią” i „niedoświadczoną”, zatem czułam wielką satysfakcję, usłyszawszy po latach, że jednak i w tej kwestii miałam stuprocentową rację.
Tymczasem, zmęczona nawałem obowiązków i walką z oszustami o utrzymanie firmy męża, zdecydowałam się nieco odpocząć. Chciałam odetchnąć europejskim powietrzem i spokojem. Kto by się spodziewał, że wyjazd do Wiednia całkowicie przemieni mój los?
Oto nad światem zawisło kolejne zagrożenie: w 1914 roku wybuchła wojna, nazwana potem pierwszą światową.
– Pojadę na front! – rzuciłam pewnym siebie tonem, podróżując znowu w zaczarowanym ołówku po jeziorze u podnóża Niagary.
A głos niewidzialnego taty odpowiedział:
– Wiedziałem, że nie przepuścisz takiej okazji… Będę cię strzegł, na ile tylko umiem.
Jako pierwsza kobieta-korespondent wojenny, zdawałam relacje z frontu wschodniego, poczynając od dawniej polskiego, a obecnie austriackiego Przemyśla i pokazując ogrom okrucieństwa ówczesnych walk. Niestety, notes przepadł wraz z bagażem podczas zawieruchy wojennej. Bez jego pomocy i duchowego wsparcia taty, poczułam się bezradna. Aresztowano mnie nawet za domniemane szpiegostwo, lecz dzięki pomocy cudem odnalezionego notatnika i ołówka taty, a także dzięki wstawiennictwu powiadomionej przez „anonimowego przyjaciela” (!) redakcji mojej gazety "The New York Evening Journal" zostałam uwolniona. Magia ojcowskiego notesu znowu działała!
A dziś, pisząc te słowa, mogę powiedzieć, że jestem osobą szczęśliwą i spełnioną…

(Nellie Bly – Elizabeth Jane Cochran – 5 maja 1864 r. – 27 stycznia 1922 r.; podroze.onet.pl )
***
– No i kolejna Ziemianka uratowana. Jesteś zadowolona? – Kersjanin Bly spojrzał z uśmiechem na przyjaciółkę, jak skrupulatnie chowała do wyczarowanej właśnie torby zapiski z notesu Elżbiety. – Dopięłaś swego i odmieniłaś życie tej biednej dziewczynki. Dzięki tobie przez dziesiątki lat wszyscy ludzie będą pamiętać słynną „Samotną Sierotkę”.
– Tak, jestem usatysfakcjonowana. Zasłużyła na lepszy los. Od razu czułam, że warto pomóc tej dziewczynie, bo drzemie w niej wielki potencjał.
– Naśladowanie głosu ojca na wycieczkowcu w automatycznym ołówku też było świetne! Cóż to za genialny pomysł! – pochwalił z uznaniem.
– Dziękuję ci.
– Jak zakończymy historię naszej poczciwej Nelly Bly?
– Wskutek pomyłki redaktora naczelnego ten pseudonim nieco przekręcono. Mniejsza z tym. Cóż… „Samotna Sierotka” żyła jeszcze dwa lata i zmarła w 1922 roku w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat na zapalenie płuc.
– Nie chciałaś dłużej trzymać jej przy życiu?
– Myślę, że nie było to konieczne. W niespełna pół wieku dokonała o wiele więcej niż niejeden ziemski stulatek! – Kersjanka Nelly roześmiała się, ukazując piękne zęby. – Była już zmęczona i chciała odpocząć. Poza tym, pierwotnie mała Elizabeth, której zdjęcie oraz fragment pamiętnika odnaleźliśmy wśród zgliszczy, nie dożyła nawet dziesięciu lat, umierając w sierocińcu.
– To prawda, w nowym życiu zagwarantowałaś jej niebywałe atrakcje! A nie odczuwasz czasem przykrości, że Ziemianie, których ratujesz, zmieniając ich przeszłość i poprawiając całe życie, w ogóle nie mają o tym pojęcia? Oni nas przecież nie dostrzegają, choć śledzimy każdy ich krok…
– Absolutnie! Przeciwnie nawet: niezmiernie mnie to cieszy.
– Lecz… – Bly spojrzał uważniej w złociste oczy przyjaciółki. – Czy ja dobrze widzę ten charakterystyczny błysk?
– Masz rację. Znalazłam nowe wspomnienia ludzkie. – Nelly przytaknęła, uśmiechając się niepewnie.
– I znowu chcesz cofnąć się w przeszłość, aby ją zmienić i pomóc autorce? – Bly zaśmiał się rubasznie.
– Nie drwij sobie, tylko posłuchaj, a z pewnością przyznasz mi rację – upomniała go z niewinną miną, po czym chwyciła sześcioma dłońmi zniszczoną kartkę i zaczęła czytać z charakterystycznym dla siebie przejęciem: „Odkąd pamiętam, żyliśmy w nędzy i cierpieniu…”.
