Przez brudne, na wpół wybite szyby naszego skłotu na Wilczej 30 więcej rzeczy można było poczuć niż zobaczyć. Moja wzmocniona wczorajszym kwasem sensoryka podpowiadała mi dwie rzeczy:
1. Pogoda dzisiaj jest przepiękna,
2. Wiaterek wpadający do domu przez dziurę w szybie jest cieplutki.
Wsadziłem ręce do dziurawych kieszeni mojego psychodelicznego szlafroka uszytego z moherowych beretów i opadłem na sfatygowany fotel obok. Opadłem w bardzo określony sposób – tak, aby sprężyna po jego lewej stronie nie wbiła mi się w dupę, co zdarzało się niewtajemniczonym. W moim – przepraszam, naszym – pokoju mieszkało jeszcze kilku skłotersów, ale zajmowali się aktualnie pracą – pisaniem manifestów, prac magisterskich z socjologii i pedagogiki leniwym studentom, szyciem fantazyjnych ubiorów na pokazy mody czy też po prostu eksperymentowaniem z muzyką. Reszta brała narkotyki. Był też Franek, polerował właśnie posążek Buddy przy ołtarzyku. Zauważył, że zacząłem kontaktować.
– Wiktor, przejdziesz się na miasto poroznosić ulotki? – przerwał ciszę, niosąc w moją stronę stos niedbale poskładanego papieru. Twarz miał w bandażach, może próbował umyć okno?
– Wieczorem organizujemy coroczny koncert w klubie „Kosmos”, jak rozniesiesz, masz wejściówkę. – Zamrugałem dwa razy. – Wiesz, to ten koncert o Buddzie. – podniósł niedbale statuetkę, licząc, że załapię.
Nie załapałem. Pewnie mi kiedyś powiedzieli, ale już zapomniałem. Nie chcąc wyjść na ignoranta i totalnego ćpuna, którym jestem, przytaknąłem, że jasne, wiem, o co chodzi i zgodziłem się roznieść te pieprzone ulotki.
– Franek, a klej masz? – zapytałem zaniepokojony.
– Tam, pod oknem jest wiadro, częstuj się. – wskazał mi ręką na niebieski pojemnik.
Wspaniale pachniało etylobenzenem. Zabrałem je i wyszedłem na klatkę schodową.
Grafitti było wszędzie. Były też chłopaki. Siedzący na schodach, słuchający muzyki, żywo gestykulujący i debatujący o prawach lokatorów czy nadchodzącej rewolucji społecznej i seksualnej.
Myślenie to było czysto życzeniowe, z seksem nie mieliśmy nic wspólnego – no chyba, że mówimy o Baśce, która chodziła bez stanika i nie goliła pach. Więcej kobiet w naszym skłocie nie mieliśmy. Koniecznie musimy jakieś laski zwerbować, może uda się na koncercie? Warto spróbować.
Wyszedłem przez zdewastowane drzwi na dziedziniec. Cały budynek od dawna był odgrodzony od miasta wysokim płotem, obwieszony tabliczkami „grozi zawaleniem – wstęp wzbroniony” czy „nakaz eksmisji nr 2334/25”, ale nic sobie z nich nie robiliśmy – wyrzucą nas to wyrzucą. Znaleźlibyśmy coś nowego. Mało to ruder w Warszawie?
Nabrałem wielkiej chęci do pracy. Może to ten etylobenzen zanęcił mnie delikatnie. Zacząłem przyklejać plakaty z reklamą koncertu gdzie bądź – na słupach, na latarniach, na opuszczonych samochodach, na budynkach wysoce opresyjnych – jak ZUS czy biblioteka. Na szczęście psów nigdzie nie było. Widocznie miesięcznica smoleńska uwiązała ich na Placu Piłsudskiego. Zmęczyłem się okrutnie i poszedłem nad pobliski staw karmić kaczki.
Nic mnie tak nie odpręża jak rzucanie chleba tym słodkim opierzonym stworkom. Są takie… Proste. Kompletnie niewrażliwe na otaczający ich świat. Podniosłem głowę i spotkałem się wzrokiem z jakimś dziwnym facetem wpatrującym się we mnie intensywnie. Oczy miał puste, głowę nienaturalnie wykrzywioną, jego strój wskazywał konkurencyjny skłot.
– Nie wolno karmić kaczek chlebem. To je zabija. To je niszczy. Naruszasz ich cielesną powłokę. Nie rób tego, proszę. – odezwał się do mnie piszczącym głosem. Astmatyk?
– Co? – zapytałem szczerze zaintrygowany.
– Chleb – nie. Kaczki powinny jeść ziarna. Kukurydzę na przykład – tajemniczy gość wyciągnął rękę, w garści miał rzeczone złote zboże.
– Widzę, że mam do czynienia ze specjalistą – odparłem z przekąsem. – Daj te ziarna. Jak się nazywasz? Ja jestem…
– Wiktor. Znamy cię. Znaczy… Znam cię. – Przybysz się zająknął. – Ja… widziałem cię gdzieś dawno po prostu. Łap ziarno! – krzyknął i rzucił we mnie kukurydzą, oddalając się pospiesznie.. Kaczki wyszły z wody i głośno kwacząc zaczęły dziobać ziarno z chodnika..
Skończyłem robotę i wróciłem do skłotu na drzemkę. Wielu znajomych właśnie zaczęło się przygotowywać do koncertu – wybierali najbardziej odjechane ciuchy, malowali twarze, zakładali maski, tapirowali włosy, coś tam chrząkali dziwnie, gardłowo – może mieli partie śpiewane? Mniejsza o to. Miałem za sobą cztery godziny prawdziwej, uczciwej pracy, zmogło mnie jak nigdy. Nie wiem jak ludzie mogą tak żyć.
Gdy się obudziłem, za oknem było już ciemno. Ogarnąłem się szybko i poszedłem do klubu Kosmos. Jego czarna, niemal sześcienna bryła, z niebieskimi neonami i atrapą statku kosmicznego na dachu, nawet w Warszawie robiła wrażenie. Z daleka widać też było niewielką, lecz barwną kolejkę do wejścia, składającą się z największych dziwadeł jakich w życiu widziałem. Kochani. Nie zmieniajcie się.
– A za czym ta kolejka stoi? – zarzuciłem dowcipnie ostatniego jej członka. Popatrzył na mnie bezrozumnie, kompletnie nie załapał żartu.
Trudna publika. Przypomniałem sobie, że nie mam biletu – ale na szczęście na bramce stał Rysiek, mój dobry ziomek jeszcze z czasów UW i studiów z gender studies.
– Rysiu, kolego, nie mam biletu, ale dostałeś info od Franka, że jestem dzisiaj VIPem?
Rysiek, chłop dwa metry wzrostu, ostrzyżony na jeża, w porządnym trójpaskowym dresie, zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiechnął się, obnażając złoty ząb.
– Wiktor? To Ty? Nie poznałem cię w tym meloniku czy co to u licha jest. Tak, wejdź, jesteś bardzo VIP, masz miejsce w Loży.
Wszedłem do środka. Po prawej była obowiązkowa szatnia i bar, po lewej – o tej porze jeszcze czyste toalety. Osobniki płci wszelakiej popijały już piwo i bulgoczące drinki przy stolikach, a techniczni uwijali się w pocie czoła, by zdążyć na start imprezy o dwudziestej.
Nie mieli żadnych szans, ale opóźnienie było niewielkie, tylko kilkanaście minut. W tym czasie rozejrzałem się dookoła. Ludzie niby znajomi, ale tak jakby nie do końca. Bardziej przypominali typa z parku niż moich skłotersów. Gdzie oni u licha są? Rozpoznałem tylko kilku tych nowszych, z którymi nigdy nie rozmawiałem. Nie miałem czasu się nad tym zastanowić, gdy uderzyły we mnie potężne basy. To DJ Rafcio wyszedł na scenę i tym posunięciem – pierdolnięciem od razu zgarnął morze braw. Patrząc po ekipie, gdyby na scenę wyszedł Papież, też otrzymałby te brawa – tak byli już porobieni. Rafcio wyciągnął swoje długie, długie ręce do góry, coś krzyknął i podszedł do konsolety, już po chwili kręcił dziko pokrętłami. W tym czasie techniczni włączyli wirujące fioletowe lasery, reflektory i inne wizualne bajery. Widać na co poszła kasa zarobiona na biletach. Łupnęły znowu basy. Srogo. Ciężki, chiński głos zaczął recytować sutry i tantry. Wszyscy poruszali się niczym zahipnotyzowani, jak w transie. Kurka, mi też się zaczęło udzielać. Bujałem się do przodu, do tyłu, miarowo. Nagle usłyszałem “Bar-do t'os-grol” – to chyba tybetańska księga umarłych? O ile dobrze pamiętam materiał z ostatniego semestru zanim mnie wyrzucili.
Sala zafalowała, ale nie tak, jak falują ludzie. To było coś innego. Nie złowrogiego, po prostu całkiem odmiennego od tego, czego oczekiwałbym od ludzkiej fizjonomii. Może nawet faktycznie także i sala zafalowała. Kolorowe, czasem śmieszne ubrania zaczęły opadać z chudych, wątłych ciał. Macki wypuszczały na podłogę atrapy dłoni i stóp, czapki miały nie tylko część kapeluszową, ale także twarzową, z niebinarną liczbą oczu; podobną mieli liczbę członków. Nie wyglądali już na skłotersów, raczej jak postaci z komiksów o Facetach w Czerni. Ogarnęło mnie przerażenie jak po bad tripie – krzyknąłem z przerażenia. Zauważyli.
Muzyka się zatrzymała, światła włączyły, a wszystkie stwory wlepiły swoje ślepia we mnie, całkiem zdezorientowane. Jeden z nich, który wcześniej był Frankiem, podpełzł do mnie.
– Wiktor? Ty… Ty jesteś człowiekiem? – zapytał zaskoczony.
– To Ty Franek? A Ty… Nie? – Franek, osłupiały, uśmiechnął się nagle.
– Jak widzisz, tutaj tylko kosmopozytywni. A to ci heca. Tyle lat razem mieszkamy i nigdy nie kwestionowaliśmy twojej przynależności. Myślałem, że się po prostu trochę przy nas wstydzisz. Zawsze byłeś bardziej odjechany niż większość z nas.
– Franek, myślałem, że masz tylko jakieś atopowe zapalenie skóry czy coś, stąd te bandaże.
– Wszyscy tak wyglądamy na Proxima Cztery. Nasza gwiazda jest blisko i jest okropnie radioaktywna. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? Chyba zabiłeś nam imprezę na amen.
– Tylko jedno. Czy Ty naprawdę nazywasz się Franek?
– Nie wypowiesz mojego prawdziwego imienia. Zostańmy przy Franku – nalegał.
– Dobra. Tyle lat z tobą mieszkam, że wszystko akceptowałem, szczególnie na haju. Albo nie chciałem tych drobnych, hmm, różnic zauważać. To problem?
– Jeśli dla ciebie to nie problem, to i dla nas to nie problem. Prawda chłopaki?
Odgłos pochrząkiwania i potakiwania rozległ się po sali. Wydawali się już nieco zniecierpliwieni przerwą w muzyce, ale chyba uznali, iż nie stanowię zagrożenia. Kilkoro wykorzystało okazję, by skorzystać z toalety czy iść po piwo. Dzięki temu nabrałem odwagi.
– Poza tym… Dlaczego tybetańskie techno? Co to w ogóle za impreza? – zapytałem Franka.
– Ach, świętujemy Pierwsze Przybycie. Wiesz, Budda był pierwszym z nas, który tu zawitał. Co roku w dzień tej wizyty robimy imprezę. Przecież byłeś tu już kilka razy!
Nie pamiętam wcześniejszych zaproszeń. W ogóle. Nie jest to straszny szok, nomen omen.
– Słuchaj, byłem strasznie nagrzany, nic nie zauważyłem, albo nie zapamiętałem. Jak to się stało, że nigdy w skłocie nie pokazujecie kim jesteście?
– Pokazujemy. Jak ty tego nie zauważyłeś, nie wiem stary, naprawdę! – zaśmiał się Franek.
– Muszę chyba zluzować z pigułkami… No dobra. To co teraz, bawimy się dalej? – Próbowałem zachęcić do odwrócenia od siebie uwagi. Nie poszło mi najlepiej.
– Nie tak szybko. Decyzja jest po twojej stronie. Bawimy się dalej, albo rozwiązujemy to inaczej. Bardziej… dynamicznie. – Zauważyłem, jak niektórzy zaczęli szczerzyć zęby.
– Franek, znasz mnie. Muchy bym nie skrzywdził, ziomka bym nie wydał. Nawet tak kosmicznego jak ty. DJ, muzyka! – wskazałem na Rafała z entuzjazmem.
Pośród zebranych można było zauważyć dużą ulgę. Muzyka wróciła, lampy błyszczały na czarno i fioletowo, Franek poklepał mnie po plecach.
– Dobry wybór. Dzisiaj jesteś jednym z nas. Warunkowo. Teraz się bawmy, a jutro wrócimy do tematu, oraz do szerzenia socjalizmu.
– Socjalizmu? Myślałem, że buddyzmu? – zdziwiłem się nieco.
– Socjalizmu towarzyszu. Buddę źle zrozumiano. Musieliśmy wysłać jeszcze kilku innych towarzyszy by w końcu idea się zagnieździła, choć nie do końca skutecznie. Ale nic to. Wyprostujemy wszystko. Tym razem musi się udać. To co mieliście wcześniej to po prostu nie był prawdziwy socjalizm.