Pamiętałem ten mebel chyba najlepiej ze wszystkich, znajdujących się w domu. Stał najpierw w sypialni dziadków, potem rodziców, następnie w pokoju gościnnym, zaś w końcu, z niewiadomych powodów, został przeniesiony na strych. Imponująca, czterodrzwiowa, bogato zdobiona szafa. W kolorze jasnego dębu. Urocza i jednocześnie przerażająca. Czemu? Bo po pierwszym, bardzo dobrym wrażeniu, jakie sprawiała swoim wyglądem zewnętrznym, wkrótce nadchodziło drugie odczucie, zdecydowanie gorsze – paraliżujący strach przed tym, co mieściła w swoim niedostępnym środku.
Babcia opowiadała, że otrzymała ją w prezencie ślubnym od ojca, zawodowego stolarza. Sęk w tym, że od owego dnia mój pradziadek przepadł.
– Czy zmarł? – dopytywałem z niepokojem.
– Nie, Antosiu – zaprzeczała cicho i ocierała kilka łez spływających po policzkach. – Po prostu zniknął.
A później pokazywała mi jego fotografię, na której stał w swoim nieodłącznym, charakterystycznym garniturze w szkocką kratę i zabawnie podkręcał sumiastego wąsa.
– Uciekł drań i zostawił rodzinę z długami! – dopowiadał rozzłoszczony dziadek, na co babcia reagowała zazwyczaj kręceniem głową, spazmatycznym płaczem i kończeniem mrocznej, rodzinnej opowieści.
Według dziadka szafa nie była prezentem ślubnym od „przeklętego, rozrzutnego teścia”, lecz zbędnym gratem, walającym się w ich domu. Powód rozgoryczenia staruszka zdawał się być jasny i w pełni zrozumiały – teść przepadł nagle bez wieści, zrzucając na jego barki konieczność spłaty wszelkich nieuregulowanych powinności finansowych. Tym złorzeczeniom seniora rodu towarzyszył zwykle coraz głośniejszy płacz babci, a także niepokojące odgłosy, dobywające się z wnętrza spornego mebla – ni to szepty, ni to pomrukiwania… Odnosiłem jednak wrażenie, że dźwięki te słyszę tylko ja, co ponoć świadczyć miało o mojej nazbyt wybujałej wyobraźni.
Pewnego razu babcia odważyła się powiedzieć dziadkowi coś więcej, ale ja usłyszałem to pierwszy i ostatni raz:
– To przez ciebie straciłam ojca, morderco! – wybuchła wtedy z żalem.
– Stul dziób, ladacznico, jeśli ci życie miłe, bo zrobię tak samo z tobą i pozostałymi!
Później już nie wracali do tego, jak rozumiałem – drażliwego tematu.
– Dlaczego ta szafa zawsze jest zamknięta? – odważyłem się zapytać kiedyś mamę.
A ona tylko popatrzyła na mnie z lękiem i oblała się podejrzanym rumieńcem. Kiedy usłyszałem pewnego wieczora, jak szepcze coś w swojej sypialni, a następnie pospiesznie ukrywa kogoś w szafie, wrzucając tam jego buty z wydającymi charakterystyczny dźwięk, metalowymi okuciami, zrozumiałem. Do tej pory nie miałem pojęcia, że mama ma takie tajemnice. Przypuszczam, że tata także o tym nie wiedział… A może się myliłem?
Co najdziwniejsze jednak, w każdy dzień, kiedy nocny mrok przepadał na co najmniej kilka godzin, wszystkie cztery drzwi szafy nadal pozostawały zamknięte, a odgłosy, wydobywające się zza nich, były coraz bardziej niepokojące. Szepty przekształcały się w słowa. Jakby obcojęzyczne i mi nieznane, ale za to coraz wyraźniejsze. Nocami słyszałem za to jedynie skrzypienie zawiasów, ale nigdy – czy za dnia, czy też w nocy – nie zobaczyłem szafy otwartej lub chociaż uchylonej.
– Nie można w niej niczego zawiesić ani położyć? – dziwiłem się wielokrotnie.
– Nie – odpowiadali krótko najbliżsi, kończąc tym wszelkie dyskusje.
Ale ja uparcie rozpytywałem znowu:
– Czemu jej nie używamy jak innych szaf?
– Bo ona jest pod wieloma względami wyjątkowa. Zawiera skarb.
– Jaki?
– Tajemnicę.
Nie rozumiałem tego. Co zagadkowego mogło być w zamkniętej przez dekady szafie? Czy skarb mógł być tajemnicą, albo też odwrotnie? Czy istotnie w tym dziwacznym meblu mieściło się cokolwiek cennego?
Nieodgadniony, czterodrzwiowy mebel towarzyszył nam długie lata, prowokując ciągle do kłótni i budząc dziwny niepokój domowników. Pomimo doskonale wyczuwalnej niechęci, od czasu do czasu wracano do niego, tocząc zażarte spory albo wylewając potoki łez.
Mijały lata… Podrosłem, wydoroślałem i wyprowadziłem się, rozpoczynając studia z dala od rodzinnych stron. I zapomniałem o starym, nieprzydatnym meblu.
Po latach podczas odwiedzin natknąłem się na niego, szukając na strychu bombek choinkowych. Stał pod ścianą, piękny i uroczy, jak zawsze. Upływ czasu nie odcisnął na nim żadnego piętna.
Ku swemu zdumieniu dostrzegłem, że wszystkie drzwi są lekko uchylone, a w ich zamkach tkwiły klucze! Każdy inny i każdy wyjątkowo ciekawy.
Nie zastanawiałem się zbyt długo, bo rozumiałem doskonale, że taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Podszedłem ostrożnie i, wstrzymując na moment oddech, złapałem pierwszy uchwyt. Drzwi rozwarły się z głośnym skrzypnięciem i niespodziewanie z czarnego, mrocznego wnętrza spadło na mnie ciężkie ciało w kraciastym garniturze. Deseń ubrania przypominał szkocki wzór, który pamiętałem z dzieciństwa z pewnej fotografii…
Nim zdążyłem się zorientować czy choćby wrzasnąć, leżałem na strychu przygnieciony, jak przypuszczałem – zwłokami podejrzanie wyglądającego, wąsatego mężczyzny! Rozwarł on nagle oczy, popatrzył na mnie całkiem przytomnie i wyszeptał prosto w znieruchomiałą przerażeniem twarz:
– To prezent ślubny dla mojej córeczki!
– Puuuść! – krzyczałem.
– To prezent dla Jadzi – powtórzył informację, jakbym jej wcześniej nie dosłyszał. – A ten łajdak, mój zięć, spoił mnie samogonem, a potem zamknął tu na wieczne potępienie!
Nie pamiętam, jak wydostałem się spod ważącego chyba z tonę cielska, lecz podniosłem przy tym taki obłąkańczy wrzask, że bliscy z dołu poczęli krzyczeć zaniepokojeni:
– Antosiu, wszystko tam dobrze?
– Znalazłeś bombki?
– Pomóc ci?
– Co się dzieje?
Dotarły do mnie też wypowiadane półgłosem zdania:
– Otworzył szafę.
– Kogo znalazł pierwszego?
Tymczasem postać zaskakująco młodego pradziadka zaczęła nieporadnie gramolić się na podłodze, dysząc ciężko i próbując wstać. Siedząc obok zastanawiałem się przez chwilę, czy nie powinienem pomóc cudem ocalałemu z tak bestialskiego mordu przodkowi, kiedy nagle zamarłem. Kawały mięsa, skóry i kości odpadały od niego, zakrwawiając wszystko wokół, lecz senior rodu uparcie dźwigał się na chwiejnych, rozdygotanych nogach.
– By to trafił jasny szlag! – wyszeptały jego posiniałe wargi i nagle pół-szkielet, pół-zombie runął znowu ciężko na podłogę, szybko nieruchomiejąc i tarasując wyjście ze strychu.
Starając się przed nim schronić, roztrzęsiony i spanikowany doczołgałem się do szafy, uniosłem się nieco na łokciach i otwarłem drugie uchylone drzwi dębowego mebla.
Tam też panował nieodgadniony mrok, lecz pachniało nietypowym, męskim dezodorantem, z pewnością innym od tego, jakiego zazwyczaj używał tata.
– Kochana Lucynko, schowałem się przed nim, a ty mi potem miałaś otworzyć – wygłosił słodkim tonem z odrobiną nagannego upomnienia muskularny typ, który niespodziewanie wyłonił się z głębi i, nim zdołałem na dobre wstać, upadł na mnie, przygniatając z powrotem do podłogi stryszku. Był jedynie w bieliźnie i miał na nogach buty z charakterystycznymi, metalowymi okuciami.
– K-kim pan jest? – wykrztusiłem zaskoczony, próbując okręcić się jakoś i uwolnić spod jego nieznośnego ciężaru. – Aaa!! Ratunku!
Twarz mężczyzny szybko posiniała i, podobnie jak wcześniej u pradziadka, zaczęła odpadać kawałami. Potem to samo stało się z całym ciałem kochanka mamy. Obrzucony jego oderwanymi kośćmi, ścięgnami, mięśniami i do tego jeszcze zalany cuchnącą posoką, poczułem, jak błyskawicznie zbiera mi się na mdłości. Zacząłem w panice miotać się i z zamkniętymi oczami krzyczeć, próbując uwolnić się spod kawałów ciała nieboszczyka.
Wreszcie mi się to udało.
Kątem oka dostrzegłem, jak w tym samym momencie szkielet pradziadka znowu przybiera ludzkie kształty, obrasta – że tak to ujmę – ciałem, a następnie wstaje i w kraciastym garniturze spokojnie wchodzi do pierwszych drzwi szafy, z których nie tak dawno wypadł.
– O, nie, co to, to nie! – wrzasnąłem, otrząsając się z resztek ciała kochanka.
Zerwałem się z podłogi i ze złością szarpnąłem uchwyt. Tym razem jednak nie potrafiłem już otworzyć tych drzwi, a klucz z zamka bezpowrotnie zniknął.
Płacząc z bezsilności, oparty o dębowy mebel, poczułem nagle na ramieniu uścisk silnej, muskularnej dłoni. To kochanek mamy na powrót przybrał naturalną postać i, w samych bokserkach oraz stukających okuciami butach, nadal jeszcze dość chwiejnym krokiem, wparował do drugich drzwi szafy. Te od razu zamknęły się za nim z trzaskiem, a ozdobny klucz zniknął.
Spojrzałem na trzecie drzwi i westchnąłem.
Czy zagadkowe skarby w szafie dotyczą tylko mrocznych tajemnic mojej rodziny? – pomyślałem gorzko. – Przekonajmy się.
Kiedy zajrzałem do środka, głębia zaskoczyła mnie jaskrawym, różowym kolorem. Tu dla odmiany było jasno i pachnąco. Początkowo pusto, lecz mimo wszystko zachęcająco, by nie rzec nawet – przyjaźnie. Kolor i zapach coś mi przypomniały. Tylko co? A może nie tyle „co”, ile – „kogo”? Zanim odpowiedziałem sobie na te pytania, kotłujące się w głowie i przyprawiające mnie prawie o zawrót, z wnętrza wypadła kilkuletnia dziewczynka.
– No hej! – powiedziała z uśmiechem.
Znieruchomiałem.
– Antoś, nie poznajesz mnie? – Zbliżyła się niebezpiecznie.
Poczułem zapach dziecięcych perfum konwalii.
– Re-renia? Renatka? – wykrztusiłem wreszcie zaskoczony, kiedy ona już prawie dotykała twarzą mojej, wpatrując się z ufnością swoimi czarującymi, bławatkowymi oczami.
Było to o tyle dziwne, że ciągle miała postać dziecięcą, zatem powinna być dużo niższa.
Popatrzyłem na swoje dłonie i nogi. One też były dziecięce! Wróciłem do czasów przedszkolnych!
Renia tymczasem przytulała się z uśmiechem, powtarzając, jak to miała w zwyczaju:
– Antoś i ja – mąż i żona! Kiedyś zostanę twoją żoną, zamieszkamy razem i będziemy mieć dziesięcioro dzieci!
Z wnętrza szafy dobiegł niepokojący odgłos. Jakby gniewne mruknięcie czy prychnięcie, lecz wydobywające się z… buzi kilkulatki! Z różowej, ujmująco pachnącej głębi, skrytej za trzecimi drzwiami, wypadła Grażynka, moja druga przedszkolna koleżanka, zaginiona w tym samym dniu, co Renia.
– Nie będziesz jego żoną, bo ja nią zostanę! – Doskoczyła do tulącej mnie Renatki i pociągnęła silnie za jasne warkocze.
A potem sprawy potoczyły się błyskawicznie: obie dziewczynki zaczęły kotłować się na podłodze strychu, drapać, gryźć, kopać i uderzać, czym i gdzie popadnie! Z niewinnych, anielskich wręcz istot, które miałem przez dwadzieścia lat w pamięci, niewiele teraz zostało. Dosłownie i w przenośni, bo i owe dziewczątka, podobnie jak wcześniej pradziadek i muskularny kochanek mamy, zaczęły tracić swoje części ciał, skórę, kości, naczynia krwionośne, a końcu całe postacie. Co więcej, te wszystkie odpady zjaw nagle zniknęły!
Na podłodze pozostały po nich tylko różnokolorowe sukienki z falbankami i urocze buciki. Dokładnie takie same, jak te, w które ubrane były obie dziewczynki, kiedy po raz ostatni widziałem je tutaj, podczas zabawy w chowanego. Potem wszelki słuch o nich zaginął. Pamiętam, jak policja rozpytywała mnie o przebieg zabawy i jak potem z rodzicami pomagałem bliskim obu koleżanek rozwieszać ogłoszenia o ich zaginięciu. Czyżby i one padły ofiarą tej przeklętej szafy? Która z nich pierwsza wciągnęła tę drugą do zabójczego wnętrza?
Zacząłem płakać z bezsilności, bo powoli docierało do mnie, na czym polega tajemnica skarbu owego piekielnego mebla, przeklętego przed laty przez zamordowanego w nim pradziadka.
Obie, Renatka i Grażynka, niespodziewanie powróciły do wnętrza sukienek, powoli gramoliły się na podłodze, przybierając swoje naturalne kształty niepozornych pięciolatek. W końcu wstały i, trzymając się za ręce, weszły do trzecich drzwi, a one też zamknęły się na wieczność, zabierając ze sobą klucz.
Zrezygnowany, znowu w “dorosłym wcieleniu”, uniosłem dłoń i otwarłem na oścież czwarte drzwi. W środku nie było mroku ani wszechobecnego różu. Tym razem znajdował się tam długi, biały korytarz z mnóstwem różnorodnych drzwi po obu stronach, na podłodze, suficie oraz na samym, ledwie zauważalnym końcu. Część tych skrzydeł była kolorowa, część zdobiona, były drzwi metalowe, plastikowe, harmonijkowe, szklane i drewniane.
Wszedłem ostrożnie do środka i z duszą na ramieniu otwarłem pierwsze po prawej.
– Witaj, Antosiu. Usiądź, to twoja klasa. – Uśmiechnięta serdecznie pani Nosowska zapraszała mnie na lekcję w podstawówce, wskazując miejsce w szkolnej ławie.
Trzydzieści par oczu koleżanek i kolegów wpatrywało się we mnie z niemym szyderstwem.
Poczułem dreszcze na plecach, bo powróciły wszystkie makabryczne wspomnienia. Ileż upokorzeń, bólu i cierpienia musiałem przeżyć w tej sali!
Ku oburzeniu wychowawczyni zamknąłem czym prędzej drzwi i poszedłem dalej tajemniczym korytarzem.
Tym razem wybrałem skrzydło z naklejkami porno. Były to drzwi mojej koleżanki z akademika, Anki.
– Wchodzisz, czy będziesz tak stał, jak manekin? – zagadnęła tradycyjnie, z szelmowskim uśmiechem i niebezpiecznym błyskiem w oku.
Wycofałem się czym prędzej, szczególnie gdy zobaczyłem, że Anka, patrząc wyuzdanie i nie zważając na stojącą obok na szafce fotografię swojego męża, Zdziśka, zrzuca z siebie koronkową, nocną koszulkę…
Teraz wybrałem drzwi w podłodze. Były białe, miały mosiężną klamkę i otwierały się, niczym klapa od wejścia do piwnicy.
– Ej, Antek, daj tę latarkę! – Trzynastoletni kumpel Marcin wyciągnął do mnie dłoń, pomagając wejść do ukrytego w mroku pomieszczenia.
– Skąd wiesz, że fizyczka trzyma testy akurat w tym pokoju? – wyszeptał przerażony Adam, towarzyszący nam podczas tamtego, pamiętnego włamu do domu nauczycielki.
– Szlag! – zaklął czwarty z paczki, nasz rówieśnik, Marek, nasłuchując z przerażeniem.
– Oni mają psy? – zapytałem pobladły.
– Mamy, a jakże, panowie złodzieje! Trzy rottweilery! – ryknął nagle mąż fizyczki z mściwym błyskiem w oczach.
Następnie zaczął się śmiać, zapalając światło i spuszczając na nas rozszalałe bestie. Stał i przyglądał się z wyraźną przyjemnością.
Teraz przypomniałem sobie wszystko. Rozrywający ból był nie do wytrzymania. A potem miesiące spędzone w szpitalu… I niesłabnące poczucie winy. Mnie jednemu udało się wtedy przeżyć, resztę chłopaków zagryzły psy…
Zamknąłem oczy.
Nie chciałem już otwierać innych drzwi. Czułem jednak, że muszę. Tyle ich jeszcze zostało w szafowym korytarzu…
– Wszedł do środka – powiedziała babcia Jadwiga, spoglądając w stronę strychu.
– Najwyższy czas – skwitował ponurym tonem dziadek. – Już dawno wydoroślał! Musi, jak i my kiedyś…
– Dołączymy do niego? – zapytała babcia.
– Poczekajmy jeszcze – włączyła się do rozmowy lekko uśmiechnięta mama.
– Aż znajdzie piekło? Zamierzasz czekać tak długo, Lucynko? – Babcia spojrzała na nią z wyrzutem.
– Nie. Chcę tylko, aby zaczął rozumieć…
– Uważaj, odrywa ci się ucho! – upomniał dziadka podchodzący tata.
– Zawsze to samo – zdenerwował się staruszek, poprawiając rozpadającą się głowę. – Idźmy tam już! Co tu po nas? Dom wystawiony na sprzedaż, wszystkie formalności od lat załatwione, a szafa czeka! Nie wiem, jak wy, ale ja długo nie wytrzymuję bez naszego kochanego mebelka. Gdy przebywam poza jego wnętrzem, duszę się i na dodatek rozpadam na kawałki przed każdym zachodem słońca – dodał z szatańskim uśmiechem.
– Dobrze, idźmy więc – zgodziła się babcia Jadzia. – Wrócimy znowu po zmroku.
– Które drzwi najpierw wybieramy?
– A klucze wziąłeś?
– Ty je masz, nie ja!
– A nieprawda!
Rubaszne śmiechy i droczenia umarlaków dochodziły jeszcze przez kilka minut ze schodów, prowadzących na strych, ku przepełnionej niezwykłymi skarbami: wspomnień, tajemnic oraz zagadek z przeszłości, czterodrzwiowej, dębowej szafy, podarowanej pół wieku temu przez pradziadka…