Po bitwie
MIEJSCE: Mały Obłok Magellana,
Sektor 54x-09-87,
STATEK „Frontiere”
CZAS OKRĘTOWY: 00:43
W korytarzu było ciemno, jeśli nie liczyć jednej migającej sufitowej lampy i świateł kilku latarek wolno przeczesujących przestrzeń w dalszej części pomieszczenia. Z uszkodzonego panelu sterującego drzwiami prowadzącymi do kokpitu sypnął snop iskier, oświetlając na moment dwie sylwetki leżące w progu. W tle buczała odsłonięta, pokładowa stacja transformatorowa średniego napięcia. Po chwili ostatnia z działających lamp zamigotała i zgasła. Zapaliło się czerwone oświetlenie awaryjne a wentylatory pożarowe szybko usunęły z korytarza resztki dymu.
Logan wolno podszedł do postaci skulonych przy wejściu do kokpitu. Jedna z nich leżała nieruchomo w poprzek wejścia. Obok, oparty o ścianę siedział wielki brodacz, Wasyl Gotaczow. Od szyi po kolana był dosłownie zalany krwią. Do piersi tulił coś okrągłego i włochatego, wielkości piłki.
– Bienitiez strielał – mamrotał mężczyzna tępo patrząc w ścianę. – A ja galawu uriezał. Bienitiez strielał a ja…
– Wasyl – zwrócił się do niego Logan przykucając przy nim. – Dlaczego jej uciąłeś łeb? – Głos miał spokojny i opanowany. Jednocześnie ukradkiem przestawił mały ręczny miotacz na ogłuszenie.
– Wiedmie nada galawu uriezat – odparł tym samym, opętanym głosem Gotaczow. – Bienitiez strielał, a ja galawu uriezał. Wiedmie nada galawu uriezat. Eta moj trofiej. Bienitiez strielał, a ja…
Dowódca wstał czując, że nie ma miejsca na dyskusję. Podnosząc się płynnym ruchem ściągnął spust. Brodacz zwiotczał, wypuszczając z rąk ściskany przedmiot. Łeb czarownicy potoczył się po pokładzie i zatrzymał przy butach Logana.
Mężczyzna patrzył przez chwilę na oblepioną krwią, czarnowłosą głowę. Westchnął ciężko i odwrócił się ku drugiemu mężczyźnie, który siedział w podobnej pozie jak Wasyl, kilka kroków dalej.
– To był dobry strzał Benitez – pochwalił żołnierza Logan. – Wyczułeś ją.
Mężczyzna w odpowiedzi kiwnął głową dysząc ciężko.
– Będzie ci lepiej oddychać bez hełmu, daj, pomogę ci – rzekła dowódca, sięgając do zatrzasków. – Spokojnie, spokojnie – cofnął szybko ręce – bez nerwów. Możesz w tym siedzieć.
Benitez zwrócił się do dowódcy:
– To dzięcioły – wyjaśnił. – Gdy tylko zdejmę hełm, to któryś podlatuje i pac… dziobie mnie w głowę. Cholernie boli – szturmowiec pogładził się ręką po czubku głowy.
– Dzięcioły?
– O tam, widzisz? Siedzi jeden i patrzy na mnie. Czeka, aż zdejmę hełm.
– Zaraz się zajmiemy dzięciołami – zapewnił spokojnie Logan wstając.
Benitez złapał go za rękę.
– Luc – zwrócił się konspiracyjnym szeptem do dowódcy. – Potrzebuję Neurofixu. Tylko jeden strzał – dodał odsłaniając umięśnione ramię z tatuażem w kształcie hieny. – Wiem, że masz jeszcze coś w szafce. Odpal, zwrócę ci jak wylądujemy u Teosia.
Logan wpatrywał się w ciemną szybę szturmowego hełmu. Nie widział oczu rozmówcy, ale domyślił się w ułamku sekundy, co się z nim stało.
– Za chwilę Beni – odparł starając się, by jego głos brzmiał jak najbardziej spokojnie i naturalnie. – Stary się tu kręci.
Benitez pokiwał głową ze zrozumieniem i dysząc oparł się ponownie o ścianę.
Logan rozejrzał się po szerokim korytarzu prowadzącym na mostek.
W ścianach, suficie i podłodze znajdowały się liczne dziury oraz wgniecenia od strzałów z miotaczy. Na podłodze walały się poodrywane aluminiowe panele, szkło rozbitych lamp, kawałki przewodów i elektroniki pokładowej oraz resztki zniszczonych botów bojowych. Narożnik łącznika z drugim korytarzem strawił krótki, ale gwałtowny pożar odsłaniając wręgi i podłużnice statku. W dalszej części korytarza krzątała się część załogi i roboty sprzątające, próbując choć trochę uporządkować panujący tam bałagan.
Drzwi prowadzące do sterówki były czarne od sadzy i nosiły ślady licznych strzałów. Dodatkowo, od połowy wysokości, do samego dołu były upstrzone krwią. Tylko swojej pancernej konstrukcji zawdzięczały to, że normalnie funkcjonowały.
„Vasquez i Markis nie żyją” rozpoczął w myślach podsumowanie kapitan. „Tago nieprzytomny, prawdopodobnie z usmażonym mózgiem. Swieta dostała od Johnsona, a Benitez od Richtera i tylko zbroi szturmowca zawdzięczał to, że żyje. Zresztą, większość otrzymanych przez załogę ran pochodziła od ognia kolegów. To samo można powiedzieć o uszkodzeniach statku. Ale trudno ich za to winić, biorąc pod uwagę okoliczności.”
Wzrok dowódcy powędrował ku bezgłowemu korpusowi czarownicy.
„Gotaczow stracił rozum” – kontynuował bilans Logan – „I jeszcze teraz to…”. Rzucił ukradkiem okiem na Beniteza. „Połowa ekipy niezdolna do dalszej walki.”
Usłyszał za plecami stukot ciężkich, szturmowych butów. W jego stronę szybkim krokiem zmierzał sierżant Kovalsky. Był wysokim mężczyzną, łysiną prawie zawadzał o sufit korytarza. Gdy się zbliżył, dowódca gestem wskazał mu, że chce rozmawiać na osobności.
– Tago nie żyje – poinformował sierżant, gdy znaleźli się sami.
Logan skrzywił się z niesmakiem.
– A co z Johnsonem? – zapytał.
– Lekko poparzone ręce. Ale poza tym sprawny fizycznie i umysłowo. Reszta powoli dochodzi do siebie. Paramedycy zajęli się nimi.
– Co w maszynowni?
– Uszkodzenia są dużo mniejsze niż sądziliśmy. Wiedźma nie znała się na technice tak dobrze, jak na psychice. Johnson twierdzi, że za parę minut wszystko będzie działało.
– O tyle dobrze – skwitował Logan. – Niech wyśle roboty naprawcze, żeby spojrzały na strukturę statku w narożniku, tam gdzie był ogień.
– Już mu to powiedziałem. Mają to naprawić maks w ciągu kilku godzin.
– Świetnie – pochwalił dowódca. – Czy wiedziałeś, że Benitez ćpa? – zaskoczył sierżanta nagłym pytaniem.
– Co?! Nie! – zaprotestował Kovalsky. – Skąd wiesz? – wyrwało mu się.
Dowódca popatrzył na niego przenikliwie. Znali się zbyt długo, by sierżant mógł go okłamać. Zresztą, obaj podzielali ten sam pogląd i wszelkie uzależnienia wśród załogi tępili bez litości, hołdując zasadzie, że w trudnych przeprawach lepiej mieć załogę, która nie ma zmysłów przytępionych używkami. Od tego często zależało ich życie…
– Benitez jest jeszcze pod wpływem uroku. Pomylił mnie z Lucjuszem i poprosił o działkę.
– Kur… Dlaczego nie wyszło to w testach?
– Kto przeprowadza wszystkie testy? – spytał dowódca.
– Nasz paramedyk.
– A ostatnio w tej robocie wyręcza go nowy, który się szkoli na paramedyka…
– Luc… – urwał Kovalsky, zrozumiawszy o co chodziło kapitanowi. – Chcesz to załatwić tutaj? – spytał po chwili.
– Nie – zaoponował Logan. – Nie wiadomo kto jeszcze kupuje od niego dragi. Nie chcę dostać strzału w plecy od ćpuna na głodzie. Wolę to załatwić na raty. Odeślę ich do Theo – rzekł po namyśle. – A kiedy znikną, zrobimy rutynowe testy reszty załogi.
Wezwali Lucjusza.
– Kapitanie. Sierżancie. – ratownik skłonił lekko głowę na znak, że oczekuje rozkazów.
– Gotaczow jest nieprzytomny. Weźcie go z Benitezem do statku wiedźmy. Polecicie natychmiast we trzech do Theodora na Hamartię.
Medykowi nie było w smak zostawiać załogę, zwłaszcza teraz, gdy zrealizowali misję. Ale wiedział też, że nie ma co dyskutować ze starym Loganem. Wysłuchał do końca wskazówek co do wykonania polecenia i po chwili razem z Benitezem dźwigali nieprzytomnego Rosjanina na pokład małego stateczku „Fantasme”.
– Dawno nie mieliśmy takich strat – stwierdził cicho Kovalsky, gdy ponownie zostali sami. – Przynajmniej nie w jednej potyczce.
– Dwa dni się ukrywała gdzieś na statku. Poznała nasze słabe strony. Uderzyła tam, gdzie powinna była uderzyć.
– Mimo wszystko… myślisz, że warto było?
– Przynieś jej rzeczy.
Gdy sierżant oddalił się, do kapitana zbliżył się nawigator, młody chłopak.
– Albert – zwrócił się do niego Logan, nim ten zdążył otworzyć usta. – Dlaczego zwlekałeś z włączeniem się do walki? Mogłeś ostrzelać wiedźmę z mostka.
Pytanie było zadane ostrym, oskarżającym tonem, ale była w nim też nuta dociekliwości i młody nawigator wyczuł, że jest w nim też furtka, by uniknąć gniewu dowódcy, jeśli tylko będzie szczery.
– Gdy zobaczyłem pierwsze iluzje – zaczął się tłumaczyć. – I to jak Richter postrzelił Beniteza, zrozumiałem, że prawdopodobnie nie wzięlibyśmy jej w dwa ognie, ale strzelali do siebie nawzajem. Przy okazji uszkodzilibyśmy poważnie mostek. Czekałem więc, aż wiedźma zbliży się do drzwi i uchyliłem je na moment, aby potem ją nimi przytrzasnąć.
– A to dało szansę nam oddać w końcu celny strzał – dokończył Logan.
Przez chwilę mierzył nawigatora wzrokiem.
„Trudno się z nim nie zgodzić”– pomyślał kapitan – „gdyby w złym momencie uchylił drzwi, mielibyśmy tu rzeczywiście niezłą jatkę”. Nie wyczuł w chłopaku kłamstwa. Kiwnął głową na znak, że przyjmuje tłumaczenie.
Albert odetchnął z ulgą. Wyrzucono go ze szkoły nawigatorów na ostatnim roku. Dostał wilczy bilet w branży i mógł tylko latać z przemytnikami albo najemnikami. Tak znalazł się na pokładzie „Frontiere”. To była jego pierwsza misja.
– Chciałem zameldować, że statek jest gotowy do skoku – poinformował.
– Świetnie, bądź w gotowości. Jak tylko naprawimy główne usterki, będziemy musieli gdzieś czmychnąć.
Mapa
Kovalsky przytaszczył jakiś tobołek i usadowił się przy stole w kokpicie.
– Torba wiedźmy – oznajmił kapitanowi i nawigatorowi wysypując zawartość na blat.
Kilkadziesiąt drobiazgów rozsypało się na wszystkie strony po równej powierzchni stołu. Szminki i tusze poturlały się najdalej. Lusterko i puzderko zakołatały na środku stołu. Plastry samoprzylepne przykleiły się do buteleczki perfum, a gumka z frotte zakręciła się wokół szczotki do włosów. Pośród bogatej zawartości torebki znalazły się również widelec oraz śrubokręt, ozdobna piersióweczka, pusta, co z przykrością stwierdził sierżant, oraz książeczka do nabożeństwa. Z bajzlu jaki powstał na stole najemnik wyłuskał błyszczący przedmiot.
– Ciekawe, czy prawdziwe? – zagadnął oglądając zielone kamienie wciśnięte w małą obręcz, po czym podał przedmiot kapitanowi.
Logan położył go na skanerze i po chwili słuchali raportu komputera:
– Bransoleta w stylu koliertańskim. Prawdopodobnie z czwartego wieku ery władcy Imperium Koliertu Sapy Temuca. Materiał bransolety – złoto próby 98 procent. Średnica: trzy cale, waga: cztery i pół uncji. Kamienie ozdobne: dwa szmaragdy cztery i pół karata, szmaragd siedem karatów…
– Fiu… – gwizdnął Kovalsky. – Mam nadzieję, że tego nie było w umowie.
Kapitan uśmiechnął się lekko, bo bransoleta nie była częścią kontraktu. Przedmiot, który mieli odnaleźć był…
– Tego szukaliśmy? – spytał z niedowierzaniem sierżant, wyciągając z rozgardiaszu panującego na stole niewielki, fioletowy sześcian.
Logan kiwnął głową a następnie wziął pudełeczko do ręki. Było lekkie i ciepłe w dotyku. Wszystkie ścianki były idealnie równe, w tym samym błyszczącym odcieniu fioletu. Poza tym, nie było na nim żadnych znaków ani śladów.
– Co jest w nim takiego specjalnego? – zapytał z niedowierzaniem Kovalsky.
– Zaraz się przekonamy – odparł kapitan, kładąc przedmiot na skanerze, w miejsce bransolety.
Minęła dłuższa chwila nim komputer odezwał się.
– Przedmiot nieznanego pochodzenia. Materiał nieznany. Wiek nieznany. Kształt: sześcian o boku cztery cale, odchyłki wykonania wymiarów liniowych i kątowych niemierzalne przy pomocy dostępnego skanera. Waga dziewięć i trzy czwarte uncji.
Komputer zamilkł.
– Za dużo się nie dowiedzieliśmy – skwitował raport komputera Kovalsky.
– Dziwne – skomentował kapitan marszcząc czoło.
Wpatrywał się przez dłuższą chwilę w fioletowy sześcian. Teraz, gdy miał już go w rękach, misja była zakończona. Mimo poważnych i nieprzewidzianych trudności, finalnie zdobyli to, o co prosił klient. Przedmiot jednak niepokoił go i intrygował jednocześnie. Nie wyglądał na kamień szlachetny, ale sprawiał wrażenie niezwykle wartościowego.
Logan postanowił, że wróci do analizy sześcianu później. Najpierw musiał się uporać z porządkowaniem statku. Zagryzł zęby. Zgarnął sześcian i bransoletę do kieszeni kurtki i… drgnął zaskoczony.
– Co to?! – wyrwało mu się.
Przedmiot ożył. Boki sześcianu uniosły się, a na krawędziach rozjarzyło się słabe, niebieskie światło. Na ściankach pojawiły się pojedyncze, lekko błyszczące znaki. Po chwili, obok regularnych znaków, zaczęły pojawiać się i znikać drobne punkty świetlne. Gdzieniegdzie widoczne były małe obszary o jaśniejszym odcieniu fioletu, które następnie szybko znikały, a w ich miejsce pojawiały się kolejne punkty świetlne, czasem złączone w pary, a czasem całe ich grupy, przyjmujące kształt spirali lub spłaszczonego dysku.
Na koniec na jednej ze ścianek pojawiły się dwa małe, czarne okręgi, wirujące wokół siebie. Koła rozmazywały świecące punkty, a czasem je wciągały do swojego wnętrza. Był też mały brązowo-szary punkcik, który niefrasobliwie przesuwał się między czarnymi okręgami, zachowując równą odległość od każdego z nich.
– Kapitanie, chyba wiem co to jest– wtrącił się nieśmiało młody nawigator z fotela przy konsoli sterowania. – To koliertańska mapa.
– Co takiego?
Albert zbliżył się.
– Mogę?
Delikatnie wziął sześcian od Logana. Ostrożnie obracał przedmiot w rękach. Sześcian gasł lub na nowo rozbłyskiwał nikłymi światełkami, a na jego bokach pojawiały się i gasły różne znaki.
Po chwili Albert wyprostował się.
– Pisałem o tym obszerną pracę dla koła naukowego nawigatorów – wyjaśnił. – Koliertanie osiągnęli niesamowity poziom w sztuce gwiezdnej nawigacji. Do dziś nie jesteśmy w stanie zbliżyć się do nich w tej dziedzinie. Koliertanie, podczas określania pozycji, posługiwali się nie tylko prostą nawigacją zliczeniową, jak my to robimy dzisiaj. Uwzględniali widmo gwiazd w świetle widzialnym i niewidzialnym, widmo grawitacyjne oraz magnetyczne. Jeśli się nie mylę, to to małe cacko jest w stanie to wszystko zmierzyć i rozpoznać. I to wszystko w czterech wymiarach.
– Że co? – sierżant Kovalsky miał problem z nadążeniem za wywodem.
– Wszechświat rozszerza się – pośpieszył z wyjaśnieniem Albert. – A gwiazdy odsuwają się od siebie, jednocześnie spalają swoje paliwo, więc odległość między ciałami niebieskimi, jak również ich widmo zmienia się w czasie, według ustalonych praw fizyki. Oni potrafili to wszystko uwzględnić w trakcie nawigacji. Rozumiecie? – perorował przejęty. – W tym małym sześcianiku są informacje na temat wielu gwiazd w tej galaktyce, które pozwalają na poruszanie się z precyzją, jakiej nie da nam żaden ze współczesnych atlasów.
– Synku, chcesz powiedzieć, że to jest dokładna mapa galaktyki – uprościł sobie sierżant.
– Nie tylko. Widzicie te symbole, o tu. To jest jakby kompas. Nie wiecie, co to kompas – zauważył spojrzawszy na twarze rozmówców. – To jest jakby taki automatyczny nawigator. Oprócz informacji, które pomagają w zwykłej nawigacji, tu jest jakby coś zapisane. Jakieś współrzędne, jakiś szlak. Znaczy, że ta mapa…
– Prowadzi do czegoś? – wtrącił kapitan.
– Tak, dokładnie – przytaknął Albert.
– Do czego? – zapytał powątpiewająco Kovalsky.
– Nnnie wiem – odparł zakłopotany nawigator. – Nie znam tych runów, ale mogę to wrzucić do komputera i zobaczymy co powie.
– Zaraz, zaraz, młody – sierżant uniósł się z gniewem za stołem. – Skąd ty to wszystko wiesz?
– Pisałem o tym pracę w kole naukowym – przypomniał niedoszły absolwent Szkoły Nawigatora. – Czytałem obszerną analizę nawigacji koliertańskiej autorstwa Beecka – widząc niedowierzanie na twarzach rozmówców wyjaśnił pośpiesznie. – Brzmi nieprawdopodobnie, gdy to mówię, zdaję sobie z tego sprawę. Ale tak czytałem w… to naprawdę fascynujące, ich poziom wiedzy… i że takie imperium rozpadło się, jak domek z kart, mimo poziomu technologicznego… potrafili przelecieć między dwiema czarnymi dziurami…
– Ile takie cacko może być warte? – zapytał pragmatycznie Kovalsky.
– Jeżeli jest powszechne, to nie jest nic warte – równie pragmatycznie odparł Logan.
– Nnnie wiem – wtrącił się ponownie do dyskusji nawigator. – Ale takie mapy wcale nie są powszechne. Słyszałem, że przetrwało ledwie kilka egzemplarzy. Zielony sześcian jest w muzeum Imperatora, żółty i czerwony ma podobno wojsko, a czarny… czarny ma ponoć Gildia Transportowa. Tak głosi plotka, bo nikt się do tego nie przyznaje.
Kapitan z sierżantem wymienili spojrzenia, po czym dowódca wziął do ręki podświetlony sześcian i wrzucił go na skaner.
– Komputer – Logan zwrócił się do automatu. – Czy potrafisz zidentyfikować symbole na przedmiocie?
– To symbole z języka koliertańskiego, około czwartego wieku ery władcy Imperium Koliertu Sapy Temuca. Używane przez nawigatorów do określania pozycji oraz kursu. Mówią o parze czarnych dziur oraz asteroidzie przemieszczającej się między nimi po punktach Lagrange’a.
– Potrafisz przeliczyć to na nasze współrzędne?
Komputer milczał przez chwilę.
– Współrzędne wskazują sektory od trzydzieści jeden, dwanaście, sześć do trzydzieści jeden, dwanaście, osiem.
– Trzeba przeliczyć zmienną czasu od kiedy mapa była stworzona do dziś – wtrącił Albert. – Dlatego komputer podaje zakres sektorów. Trzeba tu wprowadzić poprawkę, bo o ile dobrze pamiętam sektor trzydzieści jeden, dwanaście, sześć jest zasiedlony przez Nimbie.
Starzy najemnicy skrzywili się.
– Stara mapa ma nas wrzucić prosto w paszczę Nimbii? Dobra robota, Albercie – zadrwił Kovalsky. – Stamtąd byśmy się nie wykaraskali.
– Kapitanie, proszę mi pozwolić to przeanalizować – zwrócił się do kapitana młody nawigator. – Myślę, że dam radę przeliczyć te współrzędne z odpowiednimi poprawkami czasowymi.
Logan kiwnął głową na zgodę i Albert oddalił się ucieszony do swojej konsoli. Sierżant nachylił się do dowódcy.
– Wierzysz temu szczeniakowi?
– Nie wierzyłem dopóki nie wspomniał o pozostałych sześcianach. Wtedy sobie przypomniałem. Widziałem taki czarny sześcian, wiele lat temu. W siedzibie Gildii Transportowej. Pokazywali to przez moment na jakimś zamkniętym spotkaniu i określali mianem, wielkiego, unikatowego skarbu.
– Wierzysz w to, co on mówi? – powtórzył sierżant.
– Jeśli, w tym co mówi jest choć krztyna prawdy – odparł kapitan. – To nie darowałbym sobie, gdybyśmy przepuścili taką okazję.
– Jak chcesz to sprawdzić?
Logan wyłączył dźwięk w komputerze, teraz cały raport skanowania był przedstawiony tylko w formie wizualnej. Kapitan obejrzał się sprawdzając, czy nikt oprócz nich nie widzi ekranu. Włożył rozświetlony sześcian do skanera, ale zmienił ustawienia algorytmów. Wpisał długi kod i po chwili miał dostęp do baz danych służb specjalnych.
Raport przygotowany przez komputer tym razem zawierał dużo więcej informacji. Potwierdził wiadomości przekazane przez Alberta, podał odnośniki do Beecka oraz kilkunastu innych autorów cywilnych jak i wojskowych różnych nacji oraz do dwóch utajnionych raportów. Przedstawił też informacje o znanych i podejrzewanych posiadaczach pozostałych map; pokrywały się one z tym, co mówił nawigator.
Sierżant aż gwizdnął z wrażenia, a Logan zadał pytanie komputerowi:
– Dokąd prowadzi mapa?
– Ze znaków można odczytać, że mówi o asteroidzie umiejscowionej w punkcie Lagrange’a, między dwoma czarnymi dziurami – udzielił odpowiedzi komputer.
– Po co została stworzona ta mapa?
– Nie mam pewnych informacji w tym zakresie. Legenda mówi, że Koliertanie tworzyli takie mapy na zlecenie przedostatniego panującego władcy, Imperatora Temuca. Przewidywał on przegraną swojego państwa w konfrontacji z sąsiadującymi cywilizacjami. Zalecił sporządzenie takich map, w liczbie nieznanej. Cel sporządzenia map jest nieznany.
Kapitan spojrzał na sierżanta.
– To może być kot w worku – stwierdził sierżant.
– To może być coś naprawdę dużego – zaripostował kapitan. – Dużo większego niż to – Dowódca pomachał sierżantowi przed oczami bransoletą.
– Ale jak to sprawdzić?
– Trzeba się zapytać.
– Kogo?
– Zleceniodawcy.

Negocjacje
Jakby na potwierdzenie słów dowódcy, Albert zakomunikował:
– Kapitanie, rozmowa przychodząca, kanał zabezpieczony protokołem CLK, klucze dostępu odpowiadają panu markizowi…
Na ekranie pojawiła się postać mężczyzny w średnim wieku.
– Witaj Villaroche – Logan pozdrowił mężczyznę suchym głosem.
– Kapitanie Logan – przywitał się elegancko ubrany rozmówca, rozglądając po pomieszczeniu. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Nie, Villaroche. Właściwie to zadzwoniłeś w idealnym momencie.
„Jak zawsze” – przemknęło najemnikowi przez głowę – „skąd ten palant wiedział…”
– Taki mam talent kapitanie – odparł markiz, jak gdyby czytał w jego myślach. – Jak wygląda sytuacja?
– Cóż markizie, wydaje mi się, że będziemy musieli renegocjować naszą umowę.
– Nie zwykłem tego robić kapitanie, wiesz o tym.
– Myślę, że w tym wypadku będzie pan musiał. Napotkaliśmy bowiem obiektywne trudności.
– Jakież to obiektywne trudności ma pan na myśli?
– Ano takie, że trzech moich ludzi nie żyje, czwarty ma usmażony mózg, a mój statek nadaje się do remontu.
– To są, zdaje się – wycedził powoli Villaroche. – Koszty prowadzenia pańskiej działalności.
– A i owszem. A i owszem. Ale widzi pan, ja dobieram środki adekwatne do zleconego zadania, a kiedy zawieraliśmy umowę pan zapomniał wspomnieć, że po drodze napotkamy wiedźmę Łącką.
Twarz mężczyzny na monitorze stężała.
– Spotkaliście lady Danutę? – zapytał ponuro.
– Nie tylko spotkaliśmy, okazało się, że nas uprzedziła i znalazła sześcian.
– Gdzie ona teraz jest? – w głosie markizą dało się wyczuć niepokój.
Logan chwycił za włosy głowę martwej czarownicy i przytknął ją bez słowa do obiektywu kamery. Markizowi Villaroche nie drgnęła nawet powieka.
– A więc opinie krążące o panu są prawdziwe – skomentował ponuro szlachcic.
– Gówno mnie obchodzą cudze opinie – zripostował ostro najemnik, odrzucając głowę na bok. – Liczy się zadanie, a mam wrażenie markizie, że chciałeś zrobić niezły interes tanim kosztem.
– Słyszałem, że lady Danuta szuka sześcianu – tłumaczył się mężczyzna. – Ale moje źródła twierdziły, że zupełnie zgubiła trop na Starej Ziemi…
– A jednak, nie tylko go nie zgubiła – odparł drwiąco kapitan. – Ale była tu pierwsza.
– Rozumiem, że ten problem pan i pana załoga rozwiązaliście – wycedził wolno Villaroche. – A sześcian?
– Ach, sześcian, no tak, prawie bym zapomniał. – Logan podniósł granatowy przedmiot na wysokość oczu. – Mały artefakt, dzieło sztuki, jak pan raczył to określić. Zapomniał pan dodać, drugi raz w naszej umowie, że jest to stara, koliertańska mapa.
– Umawialiśmy się na dostarczenie sześcianu panie Logan, nie pański interes, czy jest on dziełem sztuki, czy przyciskiem do papieru – markiz na moment stracił panowanie nad sobą.
– Być może ma pan rację, ale fakt jest taki, że to pan pominął dwa istotne szczegóły w zleceniu. A teraz to ja mam ten przycisk, więc albo się dogadamy albo… – kapitan zawiesił głos.
– Nie wiedziałem, że kolekcjonuje pan stare, wojskowe mapy.
– O gustach się nie dyskutuje – Logan zignorował szyderstwo.
– Lady Danuta Łącka była mistrzynią iluzji i manipulacji zmysłowej – ton głosu markizą złagodniał. – Skąd mam wiedzieć, że to wszystko nie jest jedną z jej sztuczek?
– Musi pan zaryzykować.
– Ile? – spytał po chwili milczenia Vilaroche.
Najemnik zawahał się.
– Pięćset – wycedził.
– To prawie cztery razy…
– Pięćset – przerwał mu Logan – i ani centa mniej.
W kokpicie zapanowała martwa cisza
Villaroche nic nie odpowiedział. Jego spojrzenie powędrowało do góry, lekko w bok i znieruchomiało wpatrzone w jakiś punkt poza kamerą. Zdawało się, że markiz delikatnie porusza ustami. A po długiej chwili milczenia wrócił wzrokiem do oka kamery i odparł beznamiętnym tonem.
– Zgoda. Miejsce wymiany takie jak poprzednio, panie Logan. I bez sztuczek, proszę, Logan.
– Bez sztuczek, proszę, Villaroche.
Ekran zgasł.
W kokpicie zapanowały radość i harmider.
– Cicho! – warknął Logan – muszę pomyśleć.
W głowie dowódcy myśli goniły jedna za drugą.
„Villaroche wygadał się, że sześcian to stara, koliertańska, wojskowa mapa. Potwierdził nieświadomie wiadomości uzyskane przez nas wcześniej”.
Loganowi przypominały się wszystkie historie zasłyszane na ten temat. Legendy przekazywane z ust do ust przez najemników, żołnierzy, gwardzistów i historyków. Zagubiony atlas, drogowskaz, bezpiecznie wiodący przez przestworza galaktyki. A także historie o tym, co zakopane było na maleńkiej asteroidzie, na końcu drogi wskazywanej przez tę dziwną mapę. Szmaragdy z koliertańskiej bransolety były drobiazgami, można by rzec, pyłkiem w porównaniu z tym, co było tam.
„Ale czy… mapa była prawdziwa? Czy rzeczywiście prowadzi do koliertańskiego sezamu? Jak to sprawdzić?”
Kapitan ze zdenerwowania otarł ręką czoło.
„Młody odczytał mapę” – dedukował, a serce waliło mu jak oszalałe. – „A ta suka Łącka też nie pojawiłaby się tutaj, gdyby to była zabawka. A Villaroche z kimś się konsultował. Tam był ktoś jeszcze. Kto?! Pieprzyć to! Markiz zgodził się na podbicie honorarium czterokrotnie! Nawet jeśli zrobił to z zamiarem, żeby mnie wykiwać, to oznaczało jedno”.
Logan wyprostował się i spojrzał na nawigatora.
– Mam już potwierdzone koordynaty z koliertańskiej mapy – oznajmił Albert.
Kapitan kiwnął głową.
– Uruchomić sekwencją startu według tych koordynatów – zakomenderował.
Silniki uruchomione – odpowiedział spokojnym głosem komputer pokładowy. – Jesteśmy gotowi do skoku w nadprzestrzeń. Proszę podać współrzędne sektora docelowego.
Podaję współrzędne sektora docelowego – powiedział nawigator. – Trzydzieści jeden
Trzydzieści jeden – powtórzył komputer.
Dwanaście…
Nikt na mostku nie zauważył, że ucięty czerep wiedźmy się poruszył. Powieki uniosły się, błysnęły zielone tęczówki, czerwone usta drgnęły.
Dwanaście – zaskrzeczał elektroniczny głos.
Sześć – dokończyła sekwencję głowa czarownicy. – Skok.
Wszyscy obecni w kokpicie zamarli z przerażeniem wpatrując się w odcięty łeb.
Oczy, nos, usta, zakrwawione włosy rozmyły się a na ich miejscu ukazała się spalona słońcem i zalaną krwią twarz mężczyzny.
– Benitez! – ryknął Kovalsky rozpoznawszy rysy.
Sześć. Skok. – Automat uruchomił sekwencję startu.
Stooo… – Logan nie zdążył.
Światła gwiazd rozmazały się za oknem i „Frontiere” popędził w nadprzestrzeń.
Epilog
MIEJSCE: Mały Obłok Magellana, Sektor 54x-09-87, STATEK „Fantasme”
CZAS OKRĘTOWY: 14:14
Z kokpitu „Fantasme” Lucjusz obserwował jak „Frontiere” zniknęła zostawiając za sobą krótką, jasną kreskę przypominającą spadającą gwiazdę. Usłyszał kroki kompana powracającego z luku bagażowego.
– Gdzie polecieli? – zapytał wchodzący kolega.
– Sądząc po koordynatach – odpowiedział sierżant nie odrywając wzroku od konsoli. – Po wielką przygodę.
Nie wiadomo czy drwił czy mówił serio.
– Widziałeś jakie luksusy miała nasza dziunia tutaj. – Medyk pogładził ręką miękkie oparcie fotela następnie ciężkim butem przejechał po miękkim dywanie rozłożonym na podłodze.
– Dlaczego kapitan nie pozwolił nam lecieć ze sobą? – Towarzysz nie był zainteresowany wygodami statku a w tonie jego wypowiedzi wypowiedzi dało się wyczuć irytację.
– Dla nas zabawa się skończyła. Siadaj i zapnij pasy. Ciekawe? – dodał po chwili mówiąc jakby bardziej do siebie niż do swego kompana. – Mamy pełno paliwa i zapasów Tritolu tyle, że moglibyśmy przerzucić pluton na drugą stronę galaktyki. Widocznie kwatermistrz przegapił co wiedźma zgromadziła na statku – wytłumaczył sobie po chwili.
– Gdzie lecimy? – zapytał kolega sadowiąc się w fotelu obok.
– Stary kazał odstawić was do Theodora. Cholera Benitez! – Najemnik dopiero teraz podniósł wzrok na kolegę. – Masz zamiar spędzić w tym garnku całą podróż?
Najemnik zaprzeczył ruchem głowy. Odpiął zatrzaski łączące hełm ze zbroją.
– Ożesz ku… – wykrzyknął przerażony Lucjusz widząc jak opalona buzia Beniteza rozmywa się, a na jej miejsce pojawia się twarz ładnej brunetki.
Najemnik zerwał się na nogi ale strzał z ręcznego miotacza rzucił go z powrotem na fotel.
– Kim jesteś?! – wybełkotał nim stracił przytomność.
Brunetka uśmiechnęła się lekko nie przestając celować do mężczyzny.
– Danuta Łącka, do usług.
W kokpicie zapanowała cisza.
Wiedźma odetchnęła głęboko. Założyła Lucjuszowi elektromagnetyczne kajdanki i kazała robotowi pokładowemu zanieść go do luku bagażowego, gdzie już leżał obezwładniony Gotaczow.
Zrzuciła z siebie przepocony i za duży mundur a następnie zabrała się do oglądania swojego ciała.
Analizowała je centymetr po centymetrze. Na moment zatrzymała się na wielkim sińcu na prawym boku.
– Było blisko, Danka. Było bardzo blisko – skomentowała cicho do siebie – dałaś się zaskoczyć.
Przesunęła wzrokiem po skórze i z zadowoleniem stwierdziła, że to jedyny ślad potyczki z najemnikami. Odetchnęła z ulgą.
Czuła się brudna i cholernie zmęczona. Przez dwa dni ukrywała się przed ekipą Logana na ich własnym statku, co jakiś czas podszywając się pod różnych członków załogi, rzucając dyskretne czary i iluzje. Wszystko po to, by zdobyć informacje o tym, co wiedzą, czego szukają oraz poznać ich słabe punkty. Zresztą nie miała wyjścia, znaleźli jej statek, a ich ścigacz jest szybszy i uzbrojony. Trzeba było kombinować.
Przez dwa długie dni.
Potem małe potknięcie i….
Tam na „Frontiere” sytuacja wymknęła się spod kontroli. Psy wojny poszły na całość. Ona też. Musiała podszyć się pod Beniteza a na niego samego rzucić potężną iluzję.
Jeszcze raz odetchnęła z ulgą.
Wydała komputerowi polecenie posprzątania kokpitu i poszła zrelaksować się pod prysznicem. Gdy wróciła w samych figach i staniku, pomieszczenie było już posprzątane, nagrzane i wypełnione zapachem olejku herbacianego. Długie włosie perskiego dywanu lekko łaskotało ją w bose stopy. Wskoczyła na miękki fotel i gdy w pełni się rozluźniła, napiła się gorącej herbaty z imbirem i zaczęła malować paznokcie u stóp.
Skończywszy, odstawiła małą czerwoną fiolkę i ponownie łyknęła gorącej herbaty, by wreszcie sięgnąć po malutki, fioletowy sześcian, cierpliwie czekający na swoją kolej na pulpicie. Po uruchomieniu powiększył się i zabłysnął drobnymi światełkami. Pokręciła nim na różne strony, wreszcie dostrzegła to, czego szukała: dwie czarne dziury krążące wokół siebie.
Wpatrywała się urzeczona w małą asteroidę zawieszoną między nimi. W końcu, zdecydowanym ruchem nastawiła na pulpicie koordynaty do skoku:
trzydzieści jeden…
dwanaście…
osiem.