Zbliżała się pora wieczornej modlitwy i muezzin Yusuf spojrzał na zegarek. Urządzenie wyszło z warsztatów niewiernych Genueńczyków mieszkających koło wieży Galata i kosztowało go niemało. A jednak, skoro służy wiernym, to chyba nie jest grzechem w oczach Allaha z niego korzystać?
Poprawił płaszcz, dopił ostatni łyk kawy i dla rozgrzewki zaintonował kilka wersów z Koranu – na minarecie nie będzie już miejsca na pomyłki. Wziął latarnię i wyszedł ze swojego ciepłego, małego kantorka na dziedziniec meczetu.
Ta listopadowa noc była tak chłodna, że nawet stambulskie koty, zwykle niezmordowane w tropieniu gryzoni po zmierzchu, kryły się w każdym ciepłym zakamarku. A może to nie był wcale chłód, a jakieś przeczucie?
Yusuf oparł się pokusie powrotu do swojego przytulnego kantorka pachnącego kardamonem. Nie był byle naganiaczem z Wielkiego Bazaru i nie mógł uchylać się od swoich obowiązków.
Przeciął pusty dziedziniec i dotarł do małych drzwiczek wiodących do wnętrza minaretu.
Droga na szczyt wieży była kręta i stroma. Towarzyszył mu jedynie odgłos sandałów uderzających o kamień i potępieńcze wycie wiatru, przenikającego do środka małymi okienkami. W końcu dotarł na szczyt i wyszedł na galerię.
Cały Stambuł po horyzont błyszczał światłami lamp. Pierwszy łyk powietrza był niczym lód płonący zimnem – zapierał dech bardziej niż miasto, którego pożądał cały świat. Na północy stał dumny, masywny cylinder wieży Galata, wzniesionej w XIII wieku. Na wschodzie malowała się kopuła Ayi Sofyi, starożytnej świątyni, w której zawierała się dusza tego miasta – a kawałek dalej Błękitny Meczet. Za Ayą Sofyą wprawne oko mogło dostrzec azjatycki brzeg Üsküdaru.
Lecz nawet ten przeklęty, lodowaty wiatr znad Bosforu nie był w stanie całkowicie przegnać chmury ciężkiego, tłustego dymu wydalanego przez metropolię.
– Allaaaaaahu Akbar… – Yusuf zaczął śpiewać azan. W dali poniosły się śpiewy z innych minaretów. Muezzini uwzględnili formułę pozwalającą wiernym nie przychodzić do meczetów tego wieczoru. Powagę chwili przerywało jedynie wściekłe ujadanie psów.
Coś magnetycznego odciągnęło Yusufa od śpiewu. Nie potrafił tego w ogóle wyjaśnić – w głowie pojawiła mu się silna sugestia, że musi natychmiast sprawdzić wewnętrzny dziedziniec meczetu.
– Allahu, miej dla mnie litość…
Wychylił się przez barierkę.
Dostrzegł z góry jakąś ciemną, ludzką sylwetkę. Coś w dole błysnęło, jakby złoto obiło się w blasku lampy oliwnej. Muezzin srogo zaklął po turecku.
To pewnie znowu te niewyrośnięte złodziejaszki! Już raz się zlitował, udzielił słownej nagany i pozwolił odejść. Jednak skoro ojcowie tych psów nie potrafią ich wychować na przyzwoitych ludzi, teraz on udzieli im życiowej lekcji.
Trzasnęły drzwiczki galerii. Yusuf zbiegał z wieży, zupełnie jakby czuł na plecach piekielny żar.
Sięgnął po długi, metalowy pręt stojący w kącie, zaraz przy wyjściu z minaretu. Zwykle służył im do rozbijania sopli lodu w najgorsze zimy, tak aby nikomu nie spadły na głowę. Nada się i teraz.
– Do czego to doszło! Żebym ja, starzec, musiał wybijać kijem złodziejskie ciągoty z tych młodocianych półgłówków! – zagrzmiał.
Wyszedł, ale na dziedzińcu nikogo już nie było. Przeszedł pod wiatą – a potem przez bramę; wreszcie znalazł się poza obrębem świątyni.
Tam, za porzuconym wozem bez jednej osi, coś się delikatnie poruszyło. Dorwał go!
– Stój, ty złodzieju! Oddawaj, co ukradłeś!
Ciemna sylwetka uskoczyła w noc. Yusuf niezwłocznie ruszył w ślad za złodziejem.
Minęli kilku przechodniów zajętych swoimi sprawami i omal nie staranowali staruszka niosącego drwa na opał.
Złodziej był szybki i uciekał w stronę przylegającego cmentarza – ale stary Yusuf wciąż był tym samym twardym chłopakiem ze środkowej Anatolii, który dawniej mógł dotrzymać tempa kawalerzystom – a po tych wszystkich latach, wciąż był dość sprawny, aby uganiać się za stambulskimi złodziejami.
Złodziej przeskoczył przez murek Cmentarza Fatih ze sprawnością śnieżnej pantery. Yusufowi pokonanie przeszkody zajęło trochę dłużej. Nie miał już czterdziestu lat.
Na cmentarzu panowała grobowa cisza. Pośród prostych płyt nagrobnych unosiła się rzadka mgła.
Muezzin wbiegł między stare, porfirowe sarkofagi, które pochodziły ze zburzonego Kościoła Świętych Apostołów. Na jednym z nich przycupnął kruk. Ptak krakał tak złowieszczo, że Yusufa przeszedł dreszcz i przeczucie rychłej śmierci. Yusuf wiedział, że jest to ślepy zaułek.
Z zaskoczeniem odkrył, że nie ma przed sobą młodzika.
Złodziejem był dojrzały, zmaltretowany mężczyzna o szlachetnych rysach i przyodziany w archaiczne, wypłowiałe szaty. Na palcu wskazującym nosił złoty, nieco zmatowiały, pierścień z rubinem. Pod gęstymi, zmarszczonymi brwiami, brodacz miał białe, zapadnięte oczy i powieki pokryte ledwo zasklepionymi bliznami.
– Sarakenoi kai Tourkoi eftasan eis ten Polin! Pou einai Romaioi? – przemówił po grecku.
Turek niczego nie zrozumiał z tej chropowatej przemowy, wybrzmiewającej grobowym echem czasów, gdy miastem władali ci, którzy nazywali się Romaioi. Muezzin szybko domyślił się, że nie jest to mowa mieszkańców z dzielnicy Fanar, a język bardziej wyniosły i melodyjny.
– Jutro całe Konstantiniyye będzie wiedzieć, że Grecy z Fanaru okradają meczety!
Wspomnienie tureckiego określenia na Konstantynopol było niczym nadepnięcie sandałem na kobrę. Zmaltretowany mężczyzna warknął jak ogar z sułtańskiej psiarni, odsłaniając długie, zwierzęce kły.
Yusuf nie wierzył w bajeczki dla straszenia dzieci o karakondżolu – jak mówili stambulscy Turcy – czy kallikantzaros – Grecy. Żadne ludowe diabełki nie istniały! Przeczył temu Koran i zdrowy rozsądek. Muezzin uznał, że to niechybnie sam Allah, wiedząc jakich czynów ten plugawiec będzie się dopuszczał, musiał pokarać go tak niepraktycznym uzębieniem.
Jednak zanim Yusuf zdołał zdzielić tego bezbożnika prętem, ten doskoczył do niego z szybkością dżinna. Potem, niczym wilk-ludojad, groźne zbliżył zębiska do szyi Turka. Blady jak trup Grek ze smakiem wpatrywał się w odsłoniętą tętnicę.
Yusufa zmroził strach. Przeraził się nie tyle siłą złodzieja, ile tym, z jaką odrażającą fascynacją na niego spoglądał. Czuł na skórze wilgotny dotyk stróżki śliny tego potępieńca.
– Stój! Co ty robisz giaurze? Jesteś człowiekiem czy bestią?
Napastnik nie odpowiedział. Uśmiechnął się perwersyjnie i oblizał kły ostre jak jatagany.
Krótki, urwany krzyk przerażenia poniósł się po cmentarzu. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co się stało. Reszta zimnej nocy upłynęła w zupełnej ciszy.
Złoty blask wschodzącego słońca spadł rankiem na cieśninę Bosfor i miasto położone na dwóch kontynentach.
Martwego muezzina znaleziono opartego o ścianę minaretu – suchego jak wiór i z twarzą skamieniałą ze strachu. Powiadano, że staremu Yusufowi Demiroğlu przyszło bronić progów meczetu przed złym ghulem.
Prawda miała pozostać tajemnicą – a bazarowe plotki o jego śmierci żyły jeszcze długo, stanowiąc odskocznię dla mieszkańców Stambułu. Ile można słuchać o kolejnych wojnach, rewolucji i konflikcie sułtana Selima z janczarami?
Jedynie nieliczni łączyli śmierć muezzina z enigmatycznym duchem Stambułu. Oni jednak woleli zbytnio nie zagłębiać się w mroczną gęstwinę tajemnic, jaka nocą oplata ich miasto.