- Opowiadanie: Hesket - Przystań

Przystań

Bruce, dziękuję za Twoją pomoc przy betowaniu – jesteś wspaniała! 

Fanthomas, dzięki za spostrzeżenia i dobre słowa. 

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Użytkownicy V

Oceny

Przystań

 

 

Postanowiłem porzucić życie w podróży. Jeździłem z miasta do miasta, wybierając te mniejsze, ponieważ nie musiałem pytać nikogo o zgodę na granie. W tych większych trzeba było wykupić miejscówkę. Kiedyś straż miejska i policja nie filowała muzyków ulicznych i można było śpiewać niemalże wszędzie. Od tego czasu wiele się zmieniło, świat przyśpieszył, a ludzi potrafi wyprowadzić z równowagi byle drobnostka i nieważne, że grasz na skrzypcach jak Paganini, bo podchodzi do ciebie policja, legitymizuje i każe robić wypad.

 Zarabiałem na tym całkiem dobrze. Oczywiście bywały dni, że nie wpadło nawet na bułki, ale to w czasach, gdy poziom mojego muzykowania mieścił się między ogniskowym, a przysłowiowym: dwa akordy, darcie mordy.

 Pewnego pięknego wiosennego dnia pomyślałem sobie, że jestem na to wszystko za stary i może dobrze będzie się ustatkować – wystarczy tej tułaczki. Kochałem rock n roll i byłem wolny jak ptak, ale chyba do mnie dotarło, że powoli tracę siły na latanie. Niewidzialny racjonalny duszek w postaci codziennej nienachalnej myśli podpowiadał mi, że to dobre rozwiązanie; mogłem przecież nadal grać, ale niekoniecznie na ulicy.

 Gdy dzwony kościoła farnego wybiły czternastą i co chwilę wchodził ktoś do świątyni, włożyłem gitarę do pokrowca, zasunąłem zamek i poszedłem w stronę Wisłoka. Po drodze wstąpiłem do sklepu, kupiłem paczkę fajek, bo chciałem to jakoś uczcić. Wciągałem dym do płuc i wypuszczałem powoli, czując, że pewien burzliwy, ale ważny dla mnie okres się zakończył.

 Usiadłem na ławce, paliłem i wcale nie byłem zrelaksowany. Zadawałem sobie pytanie, co dalej? Wpadłem na pomysł, że odnowię stare znajomości. Wsiadłem w autobus i pojechałem na Krakowską, gdzie mieszkała w czasach liceum Gośka. Dawno mnie tu nie było, ale w zasadzie niewiele się zmieniło – te same bloki, tylko ruch na ulicy jakby większy. Na klatce schodowej minąłem się z panem w podeszłym wieku, który właśnie wyprowadzał pieska. Kundelek zmierzył mnie małymi ślepkami, po czym zaczął szczekać.

 – Cicho, Toluś! – rozkazał właściciel.

 Byłem pewien, że Gosia mieszkała pod dziesiątką. Zatrzymałem się przed drzwiami i nacisnąłem dzwonek. Stresowałem się i było mi trochę głupio, bo nie przyszedłem jedynie w odwiedziny.

 W końcu drzwi się otworzyły i stanęła w nich uśmiechnięta babcia.

 – Dzień dobry – powiedziałem.

 – Pan do kogo? – Zmierzyła mnie wzrokiem.

 – Do Małgorzaty.

 – A kto pyta?

 – Kolega z liceum.

 – Wnusiu, jakiś długowłosy chłopak do ciebie.

 Widziałem, jak Gosia wyszła z kuchni. Miała na sobie fartuszek cały upaprany w mące.

 – Cześć – rzuciłem.

 – Ernest. Kupę lat!

 Po tym, jak mnie przywitała, zrozumiałem, że trafiłem w dobre ręce.

Wyjaśniłem jej moją sytuację. Pozwoliła mi u siebie mieszkać do czasu, aż znajdę pracę i będę mógł coś wynająć. Codziennie przeglądałem ogłoszenia – dzwoniłem i wysyłałem maile z CV, gdzie tylko mogłem. W pochmurny piątek dostałem odpowiedź z antykwariatu; pojechałem na rozmowę.

 Wszedłem do sklepu spięty i zestresowany. Usiadłem na jednym z drewnianych krzeseł, stojących tuż przy wejściu. Zegar ścienny cicho tykał – czas zdawał się rozciągać jak guma do żucia.

 Z zaplecza wyszła starsza pani o pogodnej twarzy, z fryzurą przypominającą Chopina.

 – Dzień dobry – powiedziałem,

 – Dzień dobry. Co dla pana?

 – Ja w sprawie pracy.

 – Szybki Bill. – Spojrzała na mnie i zaśmiała się.

 Miała na imię Róża i okazała się być wyjątkowo sympatyczna. Najpierw rozmawialiśmy o pracy, później zeszliśmy na tematy dotyczące sensu życia, co jest ważne, ważniejsze i gdzie w tym wszystkim jest Bóg. W końcu jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech.

 – Jest pan dobrym człowiekiem. Myślę, że nikogo lepszego nie znajdę.  

 Róża zaufała mi i byłem jej za to bardzo wdzięczny.

 Gosia powiedziała, że mogę zostać na dłużej, a jej babcia, z początku zdystansowana i chłodna, polubiła mnie i traktowała tak, jakbym należał do rodziny. Wstawała skoro świt i przygotowywała śniadanie. Nigdy w życiu nie piłem tak dobrego kakao.

 Jestem pewien, że Gosia nie miałaby nic przeciwko, gdybym został i podejrzewałem nawet, że chciałaby, ale po dwóch miesiącach stwierdziłem, że najwyższy czas rozglądnąć się za wynajęciem mieszkania. W końcu znalazłem kawalerkę na ul. Hetmańskiej.

 Listopad zbliżał się wielkimi krokami. Długie wieczory i to, że byłem singlem jakoś nie poprawiało mi nastroju. Często odwiedzałem Tawernę – zaciszny lokal, gdzie sączyłem piwo z zaprawą ściśle strzeżoną przez właściciela; wyczuwałem w niej imbir i miód, ale reszty mogłem się tylko domyślać. Gapiłem się w obrazek na ścianie, na którym statek poniewierany sztormem wydawał się lada chwila zatonąć.

 Biedni marynarze – pomyślałem.

 – No to za tych, co na morzu – wymamrotałem i uniosłem kufel.

 – Cześć – usłyszałem z lewej.

 Obok mojego stolika stała ładna dziewczyna – na oko trzydziestoletnia. Długie, kręcone włosy przysłaniały częściowo jej twarz. Nie byłem pewien, ale chyba się uśmiechała.  

 – Można się dosiąść? – zapytała.

 – Jasne, zapraszam.

 Rozmawialiśmy do późna, aż zostaliśmy delikatnie poinformowani, że zamykają lokal. Podziękowaliśmy i wyszliśmy w gwieździstą noc. Później wylądowaliśmy w moim łóżku.

 – Ładna ta kawalerka – powiedziała, gdy leżeliśmy spoceni po świetnym seksie.

 Zacząłem ją znowu całować i kochaliśmy się jeszcze dwukrotnie.

 To była Jola, jak się później okazało, moja przyszła dziewczyna.

 *

 Przez dwa lata wiele się zmieniło.

 Związek z Jolą zaczął się sypać coraz bardziej i zmieniłem mieszkanie. Chciałem doświadczyć czegoś nowego i ukończyłem szkołę policealną na kierunku opiekun. Zdałem pomyślnie egzamin i otrzymałem dokument upoważniający do wykonywania zawodu. W tym czasie porzuciłem pracę w antykwariacie. Nie wiem, czy czuwały nad tym jakieś anioły, w które niespecjalnie wierzę, czy zwyczajnie miałem szczęście, bo niedługo po tym zobaczyłem ogłoszenie w internecie, że dom pomocy społecznej „Przystań“ poszukuje pracownika – zadzwoniłem do nich. Pani poinformowała mnie, żebym jutro przyjechał na rozmowę.

 Z racji tego, że nie planowałem niczego więcej na dzisiaj, resztę dnia spędziłem czytając stare wydania miesięcznika Fantastyka, które przekazał mi wujek. Przed dwudziestą wziąłem prysznic i poszedłem spać.

 Obudziłem się słysząc krakanie – za oknem świtało, a na parapecie siedział gawron i przyglądał mi się kręcąc łepkiem na boki. Maszerował w tę i z powrotem, jakby nie mógł się doczekać, kiedy w końcu wpuszczę go do środka. Wstałem, podszedłem do drzwi balkonowych, ale nie wywarło to na nim zbytniego wrażenia; nie spłoszył się – otworzyłem. Wskoczył do pokoju i wolnym, dostojnym krokiem, odprawiał defiladę po dywanie.

 – Czy tobie się coś nie pomyliło? – zapytałem.

 Zatrzymał się, po czym głośno zakrakał i wleciał do kuchni. Poszedłem za nim – nie mogłem pozwolić na niezaplanowane przemeblowanie. Co pomyślałaby ciocia Telka, gdyby dowiedziała się, że kryształowa zastawa, którą dostałem od niej na urodziny, roztrzaskała się w drobny mak?

 Chyba czuł się jak u siebie – kroczył po blacie; stukając łapkami w równym tempie, niczym gawroni metronom. Przypominał mi bardziej nakręconą plastikową zabawkę, aniżeli żywe stworzenie.

 Zatrzymał się i gapił na mnie oskarżycielsko.

 – Ej. Przecież niczego ci nie ukradłem – powiedziałem. – Zmiataj stąd, koleżko!

 Wzbił się w powietrze, strącając szklankę ze stołu – z trzaskiem rozbiła się o płytki, a on, jak gdyby nigdy nic, wyleciał przez okno.

 – A ty, draniu! – syknąłem. Widziałem, jak wylądował na dachu budynku po przeciwnej stronie ulicy.

 Zmiotłem rozbite szkło i wyszedłem z mieszkania. Postanowiłem odwiedzić miejsca, które lubiłem najbardziej. Wracały wspomnienia i cieszyłem się, że część mam już za sobą. Na rozmowę miałem się stawić przed dwudziestą pierwszą. Stresowałem się, ale jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie.

 Parkowałem samochód za blokiem – stary Renault Megane, może nie wyglądał dobrze, ale był sprawny. Przednie, żółte klosze reflektorów zdawały się patrzeć na mnie ze smutkiem. Odpalenie silnika zajęło mi dobrą chwilę, ale w końcu diesel strzelił z rury wydechowej. Zatarłem dłonie i wytoczyłem się na ulicę. Gdy wcisnąłem pedał gazu i spojrzałem w lusterko wsteczne, zobaczyłem za sobą wielką, sadzowatą chmurę, następnie auta, które zwalniały.  

 Na szczęście to nie Warszawka, bo to by nie przeszło – pomyślałem. Rozbawiony własnym żartem, zacząłem się śmiać.  

 Jechałem przez las. Spojrzałem na nawigację – do celu pozostało niespełna pół godziny. Byłem zestresowany, a jakże. Pierwszy dzień w pracy, konfrontacja z nowymi osobami, mój nieszczególny brak empatii, której deficyt towarzyszył mi od dziecka. Chciałem przełamać lody, pragnąłem być lepszy i wierzyłem w to, że nadam życiu głębszy sens, przekonany, że jeśli będę pomagał innym, na coś konkretnego się przydam.

 Nie wiem dlaczego, ale co chwilę spoglądałem w lusterko wsteczne, jakby ktoś za mną jechał. Miałem świadomość, że to bzdura, ale w żaden sposób nie potrafiłem się od tego powstrzymać. Widziałem jedynie zwężającą się drogę, przy której pięły się w górę ogromne sosny, a na końcu majaczyło blade światło. Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu opuszczę ponurą okolicę. Dwudziestoletni Renault sprawował się wyśmienicie. Nigdy na niego nie mogłem narzekać, to był chyba jedyny dobry zakup w moim życiu. Nacisnąłem pedał gazu odrobinę mocniej, obroty silnika poszły w górę – miły dźwięk dla uszu. W chwili, kiedy wyjechałem z lasu, licznik wskazywał delikatnie ponad setkę. Zbliżał się wieczór i zwierzyna zaczynała wychodzić na żer.

 Dojechałem na miejsce. Podszedłem do domofonu i wcisnąłem trzy jedynki – kod podany na zardzewiałej tabliczce. Elektryczne siłowniki otworzyły bramę. Wróciłem do samochodu i wjechałem powoli na parking.

 Dom pomocy społecznej „ Przystań “ już z daleka rzucał się w oczy. Stare, przedwojenne budownictwo – przez grube ściany nie przedostawał się żaden dźwięk, musiały widzieć wiele. Był to dwór, kiedyś należący do miejscowego szlachcica o wielkiej prominencji. Legendy głosiły, że miał własną stadninę, kilka bryczek, mnóstwo ziemi i oddanych mu chłopów, którym jakże miłosiernie pomagał, zatrudniając u siebie. Mocno naciągana historia, ale w tej chwili nie zaprzątałem sobie tym głowy. Szedłem powoli, a dworek stawał się coraz większy. W koronach rosnących dookoła drzew, z których większość stanowiły sędziwe, monumentalne lipy, krakały złowieszczo gawrony, zapowiadając nadchodzącą noc.

 Pierwszy dzień w pracy miał się zacząć od nocnej zmiany. Czułem, że nie będzie lekko. Intuicja nigdy mnie nie zawiodła – od dziecka miałem nos do przewidywania przyszłych wydarzeń i to zazwyczaj złych. Kiedy wchodziłem w wiek dorastania, były to już tylko rzeczy złe, jak na przykład to, że nasz sąsiad okazał się być socjopatą. Byłem dzieckiem i mówiłem rodzicom, że pan z sąsiedztwa to niedobry człowiek, tylko nie potrafiłem tego uzasadnić. Później się okazało, że koleś polował na błądzące po okolicy psy i koty, i robił z nich jakieś pasztety. Dopiero gdy dorosłem dotarło do mnie, jakim popaprańcem musiał być. Dobrze, że wyszedłem z tego cało, bo zdarzało się, że kręciłem się tu i tam, niekoniecznie w zasięgu wzroku ojca czy matki. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby psychol zainteresowanie zwierzętami przerzucił na mnie.

 Drobne kamyczki chrzęściły mi pod butami. Wszedłem po schodach i nacisnąłem dzwonek. Czekałem i nie działo się nic. Prztyknąłem jeszcze dwukrotnie plastikowym przełącznikiem. Zaglądnąłem przez okno znajdujące się po prawej. W środku nie widziałem żywej duszy. W końcu jakiś cień mignął na kilka sekund i błyskawicznie znikł. Dobiegł mnie odgłos kroków. 

 Pomyślałem o papierosach, że chętnie bym zapalił, ale to było głupie, bo pozbyłem się świństwa.

 Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku. Miała sympatyczną szeroką twarz i patrzyła na mnie dużymi, trochę sprawiającymi wrażenie wyłupiastych, oczami – wydawały się mocno za duże, ale byłem przekonany, że należą do osoby wyjątkowo szczerej i miłej.

 – Dzień dobry – powiedziałem.

 – Dzień dobry. Pan w jakiej sprawie?

 – Pracy

 – Jakiej pracy?

 – Na stanowisku opiekuna.

 – Był tu pan wcześniej? – Zmrużyła powieki.

 – Nie.

 – Proszę za mną.

Wyłożony linoleum korytarz tłumił skutecznie nasze kroki. Wszędzie słyszałem głos dziennikarza podającego wieczorne wiadomości. W świetlicy, którą mijaliśmy, siedziały trzy osoby – zauważyłem, że dwie z nich to kobiety, co do trzeciej nie miałem pewności. Głowa opadająca na klatkę piersiową oraz twarz zasłonięta długimi włosami skutecznie uniemożliwiały rozpoznanie.

 – Mieszkańcy lubią oglądać telewizję? – zapytałem.

 – Tak.  

 Kobieta idąc przede mną nawet się nie obejrzała.

Zastanawiałem się, dokąd mnie prowadzi. Skręciliśmy w prawo, później w lewo, aż dotarliśmy do pokoju socjalnego.

 – Proszę sobie usiąść. Za chwilkę wrócę – powiedziała.

 Pomieszczenie było niewielkie, ale umeblowanie sprytnie i z pomysłem. W środku na okrągłym, drewnianym stoliku znajdował się czajnik elektryczny, tuż nad nim dwie półki, na których stały wazoniki z glinki ceramicznej z wetkniętymi sztucznymi kwiatami przypominające gerbery.

 Wyciągnąłem z kieszeni smartfona licząc na to, że umilę sobie czas oczekiwania przeglądaniem mediów społecznościowych, ale mocno się zawiodłem, bo w ogóle nie było tutaj zasięgu.

 Wspaniale – pomyślałem. Wyciągnąłem nogi – drewniane krzesło pode mną zaskrzypiało, jakby miało się złamać. Błądziłem wzrokiem po ścianach i czułem się jakoś nieswojo. Może to ze stresu, albo czegoś innego, nie wiem, w każdym razie coś zakłócało mi spokój.  

 Nagle w drzwiach pojawiła się kobieta. Poderwałem się z krzesła.

 – Coś pan taki strachliwy? – zapytała.

 – Przepraszam. Zamyśliłem się.

 – Ewa. – Wyciągnęła dłoń.

 – Ernest.

 – Pewnie zmęczony? – Spojrzała na mnie z troską.

 – Może trochę.

 – Proponuję się zdrzemnąć. Domownicy skończyli oglądać telewizję i udali się do swoich pokoi. Nie widzę potrzeby, żeby koniecznie dzisiaj cię oprowadzać. Jutro też jest dzień. – Uśmiechnęła się. Tylko że… jakoś dziwnie. Może to głupie, bo przecież jej nie znałem i gdyby ktoś zapytał, co dostrzegłem, nie potrafiłbym odpowiedzieć.

 – Proszę za mną.

Przeszliśmy do drugiego skrzydła, w którym znajdował się pokoik z łóżkiem dla krasnali. Przyszła mi do głowy głupia myśl, że to pierwsza praca, w której za spanie dostanę pieniądze.

 – Dobrej nocy – powiedziała. Słyszałem cichnący powoli stukot jej drewniaków. Dziwne, że wcześniej nie zwróciłem na to uwagi – gapa ze mnie. Miałem ponad metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Łóżko kończyło się mniej więcej w połowie moich łydek. Nikłe światło padało mi na buty, których cień kładł się na odrapanej ścianie, przypominając mi jakiegoś potworka. Od dziecka lubiłem dopatrywać się w kształtach na pozór niepodobnych do niczego koni, krów, słoni. Gdzieś w ciemności tykał zegar. Zdusiłem w sobie śmiech. Rozsunąłem nogi, a cieniostworek się rozdwoił.

 Ernest, zachowujesz się jak dzieciak, wiesz? – przypomniałem sobie słowa mojej dziewczyny. Choć nie byłem pewien, czy jesteśmy jeszcze razem. Od dnia, gdy pokłóciliśmy się ponownie o jakieś pierdoły, czyli zeszłego wtorku, nie zadzwoniła ani nie napisała. Nie wiem, może miała rację, że jest ze mnie dzieciak. Pocieszyłem się myślą, że każdy ma coś z dziecka.

 Zamknąłem powieki. W ten sposób było mi łatwiej wracać do wspomnień. Robiłem tak często przed snem. Ciekawe, że oprócz patrzenia na wydarzenia minione, widziałem również siebie, co najmniej tak, jakbym był duchem. Łapałem się też na tym, że mogłem kreować i zmieniać bieg wydarzeń.

 Miałem wrażenie, że najlepsze lata mam już za sobą. Kariera muzyczna spaliła na panewce. Na studiach założyliśmy z kumplami zespół rockowy i nazwaliśmy go Wiedźmy z Bagien – poprzeczkę postawiliśmy sobie wysoko; przynajmniej tak się nam wydawało. Zaczynaliśmy w garażu, nagraliśmy surowe brzmienie na kasetę licząc, że podbijemy naszą muzą świat, a skończyło się na tym, że basista wyjechał za granicę i nie wrócił, perkusista powiedział, że już mu się znudziło, i zostałem sam. Później przez kilka lat grałem na ulicy. Podobało mi się to cygańskie życie. Wynajmowałem mieszkanie u kumpeli, która wspierała mnie w mojej solowej karierze, ale gdy powiedziała mi, że mnie kocha, zawinąłem graty i wyjechałem do innego miasta. Czemu to zrobiłem? Nie mam zielonego pojęcia. Liczyłem na to, że tam będę w pewien sposób anonimowy. Tłukłem się dalej na gitarze, ale już nie spałem do południa i nie zawsze jadłem to, co chciałem. Bywało i tak, że nie jadłem przez dwa dni pod rząd. Ale mimo to, wspominałem ten czas z łezką w oku.

 Gdy poznałem Jolę, zacząłem myśleć w innych kategoriach. Byłem tuż przed czterdziestką i pojawiły się w mojej głowie plany. Poważnie brałem pod uwagę ustatkowanie się, może dlatego, że zabujałem się w niej jak miś w miodzie. Ktoś tam kiedyś gadał, że zakochanie nie trwa wiecznie i szacuje się, że może trwać maksymalnie kilka lat. Wcale tak nie uważam. Kocham Jolę nadal, choć prawdopodobnie źle robię, że do niej jeszcze nie zadzwoniłem. Postanowiłem sobie poprawę i że jutro to zrobię.

 Otworzyłem oczy, ale coś mi nie pasowało. Stłumione światło z korytarza nadal padało na moje buty, lecz nie było białoniebieskie, tylko zielone. Czy to możliwe, że kiedy bujałem w obłokach, ktoś przełączył świetlówki? Wstałem i wyszedłem na korytarz całkowicie skąpany w oliwkowej zieleni. Zobaczyłem sylwetkę człowieka niknącą w ciemności korytarza. Udałem się za nim, idąc najciszej jak potrafiłem. Zatrzymałem się na granicy – światło i cień, widocznie zarysowane na linoleum, jak dwa światy. Stałem przez chwilę mając dziwne przeczucie, że jeśli zrobię jeszcze krok, nie będzie odwrotu. Nie bądź dzieciak – podpowiadał mi głos w głowie. Wszedłem w ciemność.

 Zacząłem spadać, jednocześnie mając świadomość, że stoję – moje nogi zostały w korytarzu, a reszta ciała odlatywała; z niczym nie mogłem porównać tego, czego właśnie doświadczałem. Byłem równocześnie w dwóch miejscach. Ogarnął mnie strach, że już nie wrócę, a nieprzenikniona czerń, która mnie otacza, będzie trwać wiecznie. Cały czas byłem przekonany, że moje nogi zostały na korytarzu, natomiast od pasa w górę siedziałem w ciemności, przez którą, co gorsza, zacząłem się dusić, jakby wlewała się we mnie, utrudniając oddychanie. To było tylko wrażenie, lecz na tyle silne, że zaczynałem w nie wierzyć, jakby faktycznie miało miejsce. Chciałem krzyczeć, powiedzieć cokolwiek, ale nie mogłem. Usta, niczym zszyte niewidoczną nicią, nie chciały się otworzyć. I kiedy traciłem nadzieję na jakąkolwiek zmianę czy ratunek, ujrzałem malutką, jaśniejącą kropeczkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to świetlik. Plamka światła rosła i byłem pewien, że się do mnie zbliża. Z małego mrugającego blika przekształciła się w kółko, a raczej otwór o regularnym, kolistym kształcie, następnie zaczęła pulsować, raz po raz znikając i pojawiając się na nowo.

 Coś, lub ktoś sprawił, że zbliżałem się do krążka jasności – do tego niewielkiego świetlika, jedynego ratunku. Wrażenie nóg, kotwicy przytwierdzonej za mną, nie ustępowało. Okrąg stawał się coraz większy.

 Później oślepił mnie błysk.

 Leżałem na łóżku, a nogi były tam gdzie trzeba. Wyszedłem na korytarz, pamiętając doskonale, co wydarzyło się przed chwilą.

 Czy śniłem?

 Dopiero teraz dotarło do mnie, że wszystkie świetlówki są wyłączone. Był ranek, szary i ponury. Spojrzałem na wyświetlacz smartfona. Zmiana kończyła się o szóstej – pozostało pół godziny. Nie chciałem nikogo zbudzić. Najciszej jak potrafiłem opuściłem budynek.

 Gawrony siedziały na gałęziach i darły się, jakby za chwilę miał skończyć się świat. Mgła znad pobliskich pól dotarła aż pod bramę wjazdową. Nisko zawieszone chmury koloru starej gazety, ciemniejsze u podstawy, nabrzmiałe, lada moment mogły zrzucić z siebie deszcz. I tak też się stało. Poczułem pierwsze krople na twarzy. Zerwał się wiatr, spłoszone ptaki odleciały niknąc we mgle. Jeden z nich, jakby na przekór, wyjątkowo ciekawski, opuścił stado i wylądował na żywopłocie. Dzieliło mnie od niego kilka kroków.

 – I co się gapisz? – zapytałem.

 Ptaszysko wpatrywało się we mnie dwoma czarnymi koralikami ślepek, następnie zastygło w bezruchu. Rozejrzałem się dookoła – na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, deszcz padał w najlepsze, wieloryby chmur przesuwały się powoli, ale nie opuszczało mnie poczucie, że nie jestem już w tym samym miejscu. Niespodziewanie zostałem uderzony rykoszetem snu, którego doświadczyłem nie tak dawno. Wróciłem do środka, pocieszając się myślą, że zostało kilkanaście minut. Przystanąłem obok świetlicy i czekałem. Nie chciałem się szwendać, mogłoby to zostać źle odebrane przez pracowników. Znałem tylko Ewę.

 Udałem się do pomieszczenia socjalnego, usiadłem na krześle i patrzyłem przez okno. Okropnie nudny, statyczny widok sprawiał, że czułem się senny. Powieki mi opadły – gdy je otworzyłem, zobaczyłem zgarbionego człowieka idącego w kierunku pobliskich drzew. Miał na sobie płaszcz, lub szlafrok, tego pewien nie byłem – dzieliła nas spora odległość. Zatrzymał się przy ławce, spojrzał w niebo, usiadł i byłem święcie przekonany, że gapi się na mnie. Gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, wyszedł z budynku kolejny, dosiadł się do niego i, jakby byli w zmowie, patrzyli w moją stronę. Wyciszony smartfon zawibrował w kieszeni. Odebrałem.

 – Cześć, kochanie! – powiedziałem.

 Po drugiej stronie słyszałem tylko ciszę.

 – Znowu dzwonię pierwsza. Gdybym tego nie zrobiła, nie raczyłbyś się odezwać.

 Nie ma to, jak zacząć rozmowę od pretensji – pomyślałem.

 – Ostatnio mam dużo na głowie.

Nie chciałem się tłumaczyć, ale wyszło jak zwykle.

 – Nie gadaj bzdur. Dzisiaj każdy ma telefon przy sobie i sprawdza, co w necie piszczy sto razy na dzień. Kiepska wymówka. Gdzie jesteś?

 – W pracy.

 – W jakiej pracy?

 – Jestem opiekunem w domu pomocy społecznej.

 – Nie mówiłeś, że masz zamiar podjąć etat.

 – Chciałem ci zrobić niespodziankę.

 – To ci się udało.

Rozłączyła się.

W takich momentach nachodziła mnie pewna refleksja. Jedno zasadnicze i bardzo ważne pytanie – czy nie popełniam wielkiego błędu, planując przyszłość z Jolą. I nie, nie obwiniałem jej, siebie czy kogokolwiek. Nie potrafiliśmy rozmawiać, nie umieliśmy żyć ze sobą. Kilka dni spokoju, czasem tydzień, bywało że dwa, nie mogło naprawić tego, że nadawaliśmy na innych falach.

 Wychodząc z socjalnego spotkałem Ewę. Czułem się nieswojo z myślą, że mogła słyszeć naszą rozmowę.

 – I jak minęła noc? – zapytała.

 – Całkiem nieźle. Dlaczego zmieniacie nocą kolor światła na zielony?

 – Nie zmieniamy. – Popatrzyła na mnie, jakbym urwał się z sufitu.

 – Chyba jednak trochę się nie wyspałem.  

 – Pierwsza noc zawsze jest trudna. – Jej uśmiech sprawił, że poczułem się lepiej.

 Wsiadłem w samochód i wyjechałem przez główną bramę. Włączyłem radio, ale po chwili dźwięki zaczęły mnie męczyć. Spiker rozprawiał o nadchodzącym pięknym dniu, informował, że w dzień chłopaka każdemu mężczyźnie należy się prezent. Wyciszyłem kakofonię, a odgłos pracującego silnika okazał się być wyjątkowo uspokajający. Wjechałem w las – ostatni odcinek trasy. Czułem się sennie, ale liczyłem na to, że nie będę musiał się zatrzymywać. Powieki ciążyły, a oczy piekły – zjechałem na pobocze. Zobaczyłem niewielką zatoczkę po lewej stronie i zaparkowałem w niej. Kilka metrów dalej ktoś postawił drewnianą altanę z solidną ławką i stołem. Leśne ptaki witały nowy dzień, a ja cholernie chciałem być już u siebie; pragnąłem się położyć do łóżka i spać. Wiedziałem, że będę musiał jeszcze zadzwonić do Joli, ale to był najmniejszy problem.

 Jakoś to będzie – pomyślałem. 

 Świeże, leśne powietrze orzeźwiło mnie. Wróciłem do samochodu, odpaliłem silnik i wyjechałem z zatoczki. Już nie pędziłem jak wcześniej, trzymałem się przepisowej prędkości. Kilka sekund później podwozie samochodu uderzyło w coś z impetem. Wbiłem pedał hamulca w podłogę i spojrzałem w lusterko wsteczne. Wysiadłem. Ślady hamowania znaczyły jezdnię. Na drodze niczego nie było. Zaglądnąłem pod samochód.

 Nic.

 Dźwięki lasu ucichły.

 Przez resztę trasy było już spokojnie.

 *

 – Kochanie. Miałem do ciebie dzwonić – mamrotałem przez telefon.

 – Ernest. Mam tego dość. Przykro mi to mówić, ale z nami koniec.

 – Zrywasz ze mną przez telefon?

Nie wiem, czy chciałem to powiedzieć, ale się nie wyspałem i dopiero co otworzyłem oczy.

 – Jola, proszę cię, nie podejmuj pochopnych decyzji.

 – Pochopnych? To nie ja zachowuję się jak dzieciak – fuknęła.

 Wiedziałem, że cokolwiek teraz powiem, pogorszę tylko sytuację. Wolałem jednak spróbować.

 – Spotkajmy się.

 Cisza po drugiej stronie świadczyła o tym, że jest szansa; przynajmniej miałem taką nadzieję.

 – U mnie, czy u ciebie? – zapytała.

 – Przyjadę.

 – Bądź o trzynastej. Dzisiaj mam drugą zmianę.

 Wstałem z łóżka, by za chwilę do niego wrócić. Do trzynastej miałem sporo czasu, była dopiero dziesiąta. Spałem zaledwie trzy godziny i stwierdziłem, że dobrze będzie, jeśli spotkam się z Jolą będąc wypoczętym. Nie chciałem, żeby coś poszło nie tak. 

 Obudziłem się w południe, zjadłem płatki owsiane z mlekiem, wypiłem kawę i poszedłem do samochodu. Okazało się, że wziąłem ze sobą wszystko oprócz kluczyków do stacyjki. Leżały na stole w kuchni.

 Złośliwość rzeczy martwych – pomyślałem.

 Chciałem się upewnić, że wczoraj niczego nie uszkodziłem, dlatego przeparkowałem samochód kilka metrów dalej; żadnych wycieków oleju, lub paliwa.

 Jola przywitała mnie pokerową twarzą, z której nie mogłem niczego wyczytać. Usiedliśmy przy stole w kuchni.

 – I jak w pracy? – zapytała. 

 Kto jak kto, ale ona potrafiła zastrzelić pytaniem. Mieliśmy rozmawiać o naszym wątpliwym być, albo nie, a tu niespodzianka.

 – Dobrze. Wczoraj miałem pierwszą nockę.

 – I jak było?

 – Spokojnie. Większość przespałem.

 Siedzieliśmy chyba zbyt długo milcząc. Nie byłem pewien, czy mam zadać fundamentalne pytanie, czy poczekać, aż zrobi to ona.

 – Ernest… Nie potrafię tak dłużej.

 – To znaczy, że koniec z nami?

 – Wydawało mi się, że cię znam, ale od jakiegoś czasu stałeś się inny. Nie potrafię tego określić, ale czuję, że tracę z tobą kontakt.

 Podrapałem się po brodzie. Wolałem nie odpowiadać od razu. Wziąłem kilka wdechów.

 – Pamiętasz, że bywało między nami różnie – mówiłem powoli. – Ale zawsze potrafiliśmy znaleźć rozwiązanie.

 – Nie tym razem, Ernest! Wydaje mi się, że już cię nie kocham.

 Pokiwałem głową, po czym wstałem od stołu.

 – Muszę już iść – powiedziałem.

 – Nie skomentujesz? – Patrzyła na mnie wielkimi, oczekującymi oczami. Jak kot w tej bajce, co szkliły mu się ślepka.

 – Ale co tu komentować?

 – Myślałam, że ci zależy.

 – Bo tak było.

 – Ernest?

 – Tak?

 – Bądź dla siebie dobry.

 – Jasne.

 Wszystko, co ma swój początek, ma też i koniec. Musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumiałem to lepiej. Nie chodzi o to, kto zaczął i skończył, po prostu w życiu bywa różnie i to jest chyba najlepsze, ponieważ nigdy się nie wie, co przyniesie kolejny dzień.

 A przede mną była noc, którą miałem spędzić w pracy – w Domu Pomocy Społecznej „Przystań“.

 Zanim wyjechałem zdążyłem zjeść ubogą kolację. Myśl, że będę mógł się zdrzemnąć jak poprzedniej nocy, poprawiała mi nastrój, nieznacznie, ale zawsze to coś.

 – Cześć, Ernest! – Ewa przywitała mnie uśmiechem – Jak się masz?

 – Całkiem nieźle.

 – Nieźle, czy dobrze? Bo wiesz, nieźle może oznaczać, że dogorywasz, ale przeżyjesz, a po twojej minie widzę, że chyba coś cię gryzie.

 – Długa historia.

 Kobieca intuicja jak widać działa wszędzie. Nie musiałem nic mówić, żeby wiedziała, że coś jest nie tak.

 – Noc też nie jest krótka. – Pokiwała głową. – Może chciałbyś o tym pogadać?

 – Nie jestem tego pewien.

 – Jak wolisz. Nic na siłę. – Puściła do mnie oko. – Idę sprawdzić, co z mieszkańcami. Zazwyczaj zapominają zgasić światło w świetlicy i wyłączyć telewizor. Zagotowałam wcześniej wodę. Jeśli lubisz kawę, to się częstuj. – Wskazała na niebieską puszkę stojącą na stoliku. Wytłoczony na niej kolorowy, uśmiechnięty słonik wyglądał, jakby był na niezłym haju.

 – Chętnie – powiedziałem.

 Biorąc pod uwagę wczorajsze zachowanie Ewy, które nijak nie pasowało do dzisiejszego, przyszła mi do głowy irracjonalna myśl, czy to aby ta sama osoba. Z tego, co pamiętam, nie wspominała, żeby miała siostrę bliźniaczkę.

 Zalałem kawę, posłodziłem i mieszałem dotąd, aż cukier się rozpuścił. Usłyszałem głos za plecami.

 – Dobry wieczór.

 Staruszek, który wszedł do socjalnego, miał na głowie grubą wełnianą czapkę z wyszytym logo Adidas; zwisała delikatnie na bok, jakby właściciel w ogóle nie przywiązywał do niej uwagi. Dosiadł się do mnie, krzesło przeciągle skrzypnęło, zakaszlał kilka razy i patrzył w coś na ścianie. Spojrzałem w to samo miejsce – oprócz pionowych pęknięć starej farby nie dostrzegłem nic ciekawego. Byłem przekonany, że coś widzi, albo może przenika wzrokiem przez mury. To zabawne, że nawet w takich sytuacjach przychodzą do głowy dziwne skojarzenia. Pomyślałem o supermanie i zdławiłem w sobie śmiech.

 – Dobry wieczór – odpowiedziałem.

 – Pan nowy? – zapytał.

 – Tak. Pracuję od wczoraj. Dokładnie to od zeszłej nocy.

 – Pierwsza zawsze jest trudna.

W końcu odwrócił się w moją stronę. Krzesło zaskrzypiało, tym razem głośniej, jak stare, zardzewiałe, trumienne zawiasy. W słabym świetle jego przekrwione białka oczu zlewały się z ciemnymi źrenicami. Wyglądało to groteskowo, by nie powiedzieć niezdrowo, ale zapewne też tak było. Mężczyzna albo się nie wysypiał, albo potajemnie pił spore ilości alkoholu. To drugie raczej odpadało – no bo jak? W domu pomocy społecznej nikt by się nie zorientował? Zresztą… Niczego nie poczułem. Pomarszczona skóra w kolorze papieru toaletowego zwisała z jego twarzy, jak źle dopasowana maska. Na prawie łysej czaszce przy każdym ruchu falowało kilka włosów, cienkich jak pajęcza nić. W nikłym świetle rzucały mi się w oczy liczne plamy wątrobowe – na dłoniach, skroni, głowie. Oddychał z trudem i przy każdym wdechu słyszałem ciche piski – zapewne zmęczonych oskrzeli. Zdałem sobie sprawę, że gdyby to był horror, ten człowiek mógłby grać rolę pierwszoplanową. Nie wiedziałem dlaczego, ale co chwilę zaciskał i otwierał zdeformowane reumatyzmem dłonie. Nie znałem go, ale miałem wrażenie, że czegoś się boi. W końcu wyciągnął rękę w moją stronę.

 – Franciszek.

 – Ernest.

 Podaliśmy sobie dłonie. Nastała cisza.

 – Widziałeś światła? – zapytał.

 – Jakie światła?

 – Zielone.

 Zastanawiałem się, czy powiedzieć prawdę.

 – Faktycznie – potwierdziłem. – Coś dziwnego się dzieje u was ze światłem; zmienia kolor.

 – Nie tylko to się zmienia.

Czekał i wydawało mi się, że nasłuchiwał, jakby chciał się upewnić, czy nikt nas nie podsłuchuje.

 – Większość mieszkańców Przystani już śpi – zaczął. – Niestety nie mam tyle szczęścia. Mnie Morfeusz omija szerokim łukiem. Po osiemdziesiątce dla niektórych czas zwalnia, w moim przypadku się zatrzymał. Widzę Erneście po twojej minie, że mi nie wierzysz, ale tak jest w istocie. Mieszkam tutaj od ośmiu lat – sporo, prawda? Na początku czułem się jak balast wyrzucony ze statku. Czułem żal, że rodzina chce się mnie w ten sposób pozbyć, ale zrozumiałem, że to nieprawda. Przemyślałem wszystko i doszedłem do wniosku, że świat przyśpieszył, a ja nie nadążam. Teraz, gdy poznałem i zaprzyjaźniłem się z mieszkańcami Przystani, nie chciałbym wracać. Regularnie odwiedzają mnie synowie i córka.

 – Rodzina to skarb – palnąłem. – Co miałeś na myśli mówiąc, że nie tylko to się zmienia?

 Pochylił się w moją stronę. Obawiałem się, żeby nie spadł z krzesła.

 – Jest nieskończenie wiele możliwości, które mogą się wydarzyć. Moje życie dobiega końca i wracam często pamięcią do dzieciństwa. Jako nastolatek nie myślałem o przemijaniu, w końcu, który dzieciak zaprząta sobie tym głowę, gdyby to robił, pomyślałbym, że coś jest z nim nie tak. Śmiać mi się chce na samą myśl, że wydawało mi się wtedy, że jestem nieśmiertelny. Lubiłem biegać całymi dniami, rzucałem kamieniami w przejeżdżające pociągi. Łaziłem po torach kolejowych i zeskakiwałem w ostatnim momencie, unikając zderzenia ze składem. Raz miałem więcej szczęścia niż rozumu, gdy zahaczyłem rękawem koszuli o coś wystającego. – Staruszek zaśmiał się, trochę jak małe dziecko, które zrobiło komuś psikusa. – W ułamku sekundy wagon zdarł ze mnie koszulę. Zastanawiam się, dokąd pojechała – łopocząca czerwona flaga.

 Konduktorzy odgrażali się pięściami i wołali, że jak mnie złapią, to nogi z tyłka powyrywają. Ale właśnie z tego powodu za każdym razem chciałem wracać i wymyślałem coś nowego, żeby uprzykrzyć im życie.

 Wyobraź sobie szesnastolatka, jest środek lata i żar leje się z nieba, jednym słowem – ukrop. Leżę schowany w krzakach przy stacji kolejowej, a w worku mam pełno kamieni. Pamiętam, że byłem bardzo spragniony. Sięgnąłem do kieszeni w poszukiwaniu drobnych; wyciągnąłem kilka i przeliczyłem. Nie byłem pewien, czy wystarczy mi na lemoniadę. Bynajmniej nie czułem się z tego powodu zniechęcony, bo pić mi się chciało, jak dzikowi po żołędziach. Ruszyłem w stronę sklepu… I wtedy to się stało…

 Oślepił mnie błysk. Otworzyłem oczy i jedyne, co widziałem, to powidoki. Gdy odzyskałem wzrok, okazało się, że stoję przed własnym domem, oddalonym od stacji o ponad osiem kilometrów.

– Dlaczego mi to opowiadasz, Franciszku? – zapytałem.

– Do tego dojdę. – Mrugnął porozumiewawczo. – Stałem i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Ale później było jeszcze ciekawiej. Z domu wyszedł chłopiec wyglądający identycznie jak ja; jedyne, co odróżniało go ode mnie, to ubranie. Pamiętam, że miał na sobie plecak. Otworzył bramkę i ruszył w kierunku szkoły. Zdziwiłem się, że mnie nie zauważył, musiał być bardzo zamyślony, bo zamiast patrzeć przed siebie, gapił się pod nogi, jakby coś zgubił. Kierowany ciekawością poszedłem za nim, zachowując bezpieczną odległość; nie chciałem zostać zauważony.

 Najpierw usłyszałem ryk silnika – ciężarówka wypadła zza zakrętu i byłem pewien, że coś jest nie tak. Pędziła z góry – najwyraźniej kierowcy się przysnęło, lub przestały działać hamulce; a mój brat bliźniak zdawał się w ogóle nie być świadomy, że za kilka sekund zostanie z niego czerwony placek. Rzuciłem się biegiem i w ostatnim momencie zepchnąłem nas do rowu – Franciszek spojrzał na mnie. – Kojarzysz może grę, w której zawodnicy rzucają między sobą śmieszną piłkę i taranują nawzajem?

 – Tak – odpowiedziałem. – To rugby.

 – Dokładnie w ten sam sposób staranowałem tego chłopaczka, przy okazji rozcinając sobie łuk brwiowy – uderzyłem w tył jego głowy. Ciężarówka zniknęła za zakrętem, jak gdyby nigdy nic i jestem w stanie uwierzyć, że kierowca mógł nas nie widzieć. Później, w dorosłym życiu, doświadczyłem zamglenia – tak to sobie nazywam. Nie wiem, czy umysł robi wtedy kilkusekundowe wakacje i postanawia wyłączyć wzrok, ale chyba coś w tym jest. Opowiadam to wszystko nie dlatego, żeby cię przekonać, iż jest to prawda; nie łudzę się, że mi uwierzysz, prędzej pomyślisz, że na starość zwariowałem. Chcę ci tylko uzmysłowić, że często to, co widzimy, nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka się wydaje. – Staruszek odchrząknął. Słyszałem i widziałem, jak oddycha z trudem. – Mówię ci to również dlatego, że widzę wokół ciebie nadchodzące niebezpieczeństwo. Ostatnio miewam różne przeczucia i zazwyczaj się sprawdzają. – Dźwignął się z krzesła. – Na mnie już czas. Spróbuję zasnąć. Może się uda. – Wychodząc, zatrzymał się na moment i rzucił przez ramię:

 – Dobranoc, Erneście.

 – Dobrej nocy, Franciszku.

 – Mam taką nadzieję. Chciałbym się w końcu wyspać.

 Gdy wyszedł, wyciągnąłem smartfon z kieszeni spodni i zacząłem przeglądać internet – żadnych wiadomości. Znajomi zamieszczali posty dotyczące tego, gdzie byli, co zjedli; dalej były pieski, kotki i kanarki.

 Nie wracałem pamięcią do opowieści Franciszka, może dlatego, że było trochę późno i czułem się zmęczony, lub co gorsza, nie chciałem skonfrontować się z tym, że to, co mówił, mogło okazać się prawdą. W każdym razie moje myśli były gdzie indziej.

 Liczyłem skrycie na wiadomość od Joli. Ale najwyraźniej nie umiałem dobrze liczyć, bo takowej nie było.

 Wróciła Ewa, spojrzała najpierw na kubek z zimną już kawą.

 – Nie smakuje ci? – zapytała.

 – Zapomniałem na śmierć.

 – Spokojnie, z tym masz jeszcze czas.

 Chyba nie zrozumiałem żartu.

 – Gdy cię nie było, odwiedził mnie jeden z mieszkańców – powiedziałem. – Na imię ma Franciszek.

 – Ernest, u nas nikt taki nie mieszka.

 – Przed chwilą z nim rozmawiałem. Wychudzony, powolny, w czapce zimowej.

 – Może się przesłyszałeś co do imienia? 

 – Chyba nie.

 – No, właśnie… chyba. – Spojrzała na mnie ze współczuciem.

 – Może faktycznie mi się przesłyszało.

 – Odpocznij – orzekła. – Prześpij się. Nie jesteś tutaj sam. Gdyby co, to mnie zawołaj.

 Nie wpadłem na to, żeby zapytać, gdzie wtedy będzie. Po prostu się zgodziłem. Wyszła na chwilę i wróciła z kocem w zielone kwadraty.

 – Masz. Przykryj się. W nocy może ci być chłodno. – Poklepała wełniany koc. – Uwierz mi, że jest bardzo ciepły i bardziej stary niż myślisz.

 – Dzięki.

 Opuściła socjalny, a ja skorzystałem z jej rad. Położyłem się na łóżku, nakryłem kocem i zapadłem w sen.

 Obudziło mnie krakanie.

 Otworzyłem niechętnie powieki i spojrzałem dokoła. Nie zmieniło się nic. Nadal leżałem na zbyt małym jak dla mnie łóżku, nogi wystawały poza krawędź, koc – zsunął się nieznacznie na prawo, ale nie spadł na podłogę. Poprawiłem go i zamknąłem oczy. Byłem zaspany, nie myślałem klarownie, dlatego nie wydało mi się dziwne, że w nocy słyszę krakanie. Dopiero po dłuższej chwili podniosłem się do pozycji siedzącej, przetarłem oczy i zacząłem dokładniej nasłuchiwać.

 Krakanie stawało się coraz głośniejsze, jakby setki gawronów zmówiły się w jednym miejscu i czasie, aby mnie budzić. Tylko że one zdawały się krzyczeć, w swoim ptasim, jedynie im znanym języku, ostrzegać wzajemnie. Przy takim hałasie mogłem zapomnieć o spaniu. Zrzuciłem z siebie koc ze złością, wyszedłem na korytarz i ruszyłem do wyjścia. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem je.

 Nie wiem dokładnie ile ich było – siedziały na gałęziach. Korony drzew uginały się pod ich ciężarem. Czarna ptasia szarańcza obsiadła cały teren; spacerowały po trawie, biły się między sobą i krakały… Stałem, patrzyłem, jak gość w teatrze, z tą różnicą, że tutaj nikt nie udawał, nie grał roli. Otaczało mnie czarne stado ptaków, dziobiących się wzajemnie po głowach i uderzających skrzydłami. Walczyły między sobą o coś, czego nie mogłem dostrzec. Najwięcej z nich znajdowało się na środku placu – tworzyły krąg. Ptasie opętańcze tańce i podskoki – niewidoczna siła, popychała niewinne zwierzęta, niektóre się przewracały, padały na trawę i, zastygłe w bezruchu, poruszały jedynie powiekami, wpatrując się w stalowoszare, zachmurzone niebo. Zerwał się wiatr, kilka grubych suchych gałęzi spadło z hukiem tuż przy bramie wjazdowej. Przerażony, ujrzałem sylwetki postaci idących w moją stronę, utkanych z nici szarych smug, niewyraźnych, jak narysowane ręką dziecka. Nieproporcjonalne głowy kołysały się na ich chudych łodygach szyj, zadzierane co rusz ku górze, zdawały się oczekiwać czegoś, co ma nadejść z nieba. Coś zimnego dotknęło mojego karku, wpełzło pod koszulkę i przywarło do pleców. Zeskoczyłem ze schodów i biegłem. Gawrony poderwały się do lotu; jeden z nich wyruszył za mną. Zatrzymałem się przy bramie, której nie potrafiłem otworzyć, w panice zapomniałem kodu. Wciskałem cyfry losowo. Odwróciłem się – ptak wylądował tuż za mną. Gapił się na mnie, przechylając głowę na boki i…

 Zamienił się w kamień na moich oczach. Podszedłem do niego, przykucnąłem i dotknąłem zimnej, porowatej struktury. Spojrzałem na dłoń i zrobiło mi się słabo. Moja ręka, począwszy od palców, stawała się czarna, usychała – martwica pochłania ciało błyskawicznie. Nie czułem bólu, strach odszedł wraz z powoli niknącą świadomością. Przystań pulsowała i wybrzuszała się, jak żywy organizm.  

 Przerażony zamknąłem oczy – krakanie przerodziło się w nieznośną ciszę, stając się czymś obcym. Nie mogłem w ten sposób stać w nieskończoność. Uniosłem powieki – wszystko wróciło do normy. Doświadczyłem silnego deja vu. Usiadłem na pobliskiej ławce i odetchnąłem z ulgą; trząsłem się, ale nie zimna. Gdy moje tętno zaczynało wracać do normy, usłyszałem wołanie.

 – Ty!

 Rozejrzałem się dokoła.

 – Ty! Tak! Do ciebie mówię! Podnieś głowę!

Gadał do mnie gawron.

 – Co się tak gapisz, jakbyś ducha zobaczył? – zapytał.

 – Nie – odpowiedziałem.

 – To w czym problem?

 – Nigdy nie spotkałem ptaka, który mówiłby ludzkim głosem.

 – Zawsze musi być ten pierwszy raz. Wiem, że się boisz – skwitował.

 

Zeskoczył z gałęzi i z gracją wylądował na trawie. Jak gdyby nigdy nic obszedł ławkę dookoła, nieustannie mnie obserwując. Łaził w tę i z powrotem, dumny, jak jakiś mały ptasi generał. Pomyślałem, że jak na zwierzę, które ma tak mały mózg, jest wyjątkowo wygadany.

 – Wielkość mózgu nie ma tu nic do rzeczy. Niewiele wiesz o ptakach! – Zakrakał głośno, jakby na znak protestu.

Wyskoczył na oparcie ławki i wyciągnął łeb w moją stronę.  

Nie miałem zamiaru kontynuować tej dziwnej telepatii, dlatego wstałem i zacząłem iść w stronę Przystani. Ilość wrażeń z ostatnich kilku minut była dla mnie o wiele za duża. Obejrzałem się.

 Ptak stał nieruchomo, odprowadzając mnie wzrokiem.

 

Spotkałem Ewę w socjalnym. Podziękowałem jeszcze raz za koc, wyszedłem z budynku, wsiadłem do samochodu i wyjechałem za bramę. Myślałem tylko o tym, żeby się wyspać. Psychodeliczne przeżycia uznałem za wytwór wyobraźni – rykoszet wywołany trybem życia, które prowadziłem wcześniej.

 – To nic wielkiego – powiedziałem do siebie.  

 Może się wydawać nienaturalne, że nikomu o tym nie powiedziałem, ale podobne doświadczenia zdarzały mi się wcześniej. Może nie tak intensywne jak dzisiaj, ale zbliżone. Nie wydaje mi się, żebym nadużywał kiedykolwiek substancji psychoaktywnych, lecz nie stroniłem od nich.

 Jednostajny odgłos pracy silnika sprawiał, że czułem się coraz bardziej senny. Chciałem jak najszybciej dojechać do domu, dlatego się nie zatrzymałem.

 Zasnąłem, samochód zjechał z drogi i uderzył w wielką sosnę, a moja głowa o kierownicę.  

 Gdy odzyskałem przytomność, najpierw dotknąłem nosa i syknąłem z bólu. Spojrzałem w lusterko wsteczne – był złamany, przekrzywiony w prawo, jak u postaci z obrazów Picassa, przypominał kalafiora. Zaśmiałem się.

 Oszołomiony wyszedłem i zacząłem oglądać samochód. Możliwe, że byłem o krok od śmierci, a pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy, było sprawdzenie tego cholernego żelastwa. Usiadłem na poboczu, wyciągnąłem z kieszeni rozbity telefon.

 – Cholera! – Cisnąłem nim w las. Usłyszałem trzask. – Niech to szlag!

 Wpadłem na najgorszy pomysł, na jaki tylko mogłem. Zamiast siedzieć i czekać, aż w końcu ktoś będzie przejeżdżał, wstałem i ruszyłem w kierunku Przystani. Szedłem szybko, napędzany adrenaliną, ale gdy emocje opadły, zacząłem zwalniać i wlokłem się z nogi na nogę. Kapiąca z nosa krew tworzyła na koszuli ciemną plamę – wyglądałem jak rzeźnik. Dopiero teraz zacząłem odczuwać ból w klatce i duszności. Byłem przekonany, że jestem blisko celu, ale gdy minąłem kolejny zakręt i zobaczyłem niczym nie różniącą się drogę od tej za mną, byłem wściekły i na tyle zmęczony, że już nie kląłem; w końcu się poddałem i klapnąłem na trawę.

 Siedziałem i słuchałem śpiewu ptaków. Delikatny wiatr kołysał koronami drzew. Kojący szum sprawił, że zasnąłem.

*

 Słyszałem głosy dobiegające gdzieś z oddali. Otworzyłem oczy. Pochylał się nade mną człowiek ubrany w czerwoną kurtkę. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to ratownik.

 – Proszę się nie ruszać – powiedział.

 Zobaczyłem kątem oka zielony samochód, a obok kobietę, blondynkę, która machała nerwowo rękoma, tłumacząc coś sanitariuszowi.

 – Paweł! – krzyknął ratownik w stronę karetki. – Dawaj te nosze! – Obejrzał się za siebie.

 Pamiętam jeszcze, jak wsunęli mnie do ambulansu. Nad sobą miałem migoczącą świetlówkę, która w końcu zgasła, a mi urwał się film.

Obudziłem się leżąc na łóżku szpitalnym. Patrzyłem przez moment na wenflon i za cholerę nie mogłem skojarzyć, co to właściwie jest. Powiązałem kropki dopiero wtedy, gdy zobaczyłem kapiącą powoli kroplówkę.

 – Ernest! – Usłyszałem radosny okrzyk.

 Jola weszła do sali, wyciągnęła spod mojego łóżka okrągły taborecik, usiadła i wpatrywała się we mnie z niezdrowym zachwytem.

 – Jak to dobrze, że odzyskałeś przytomność – mówiła, cały czas się uśmiechając. – Kupiłam ci bułeczki, soczek truskawkowy i wafelki. Ale z tymi ostatnimi to się nie obnoś, bo nie jestem pewna, czy możesz je zjeść. – Otworzyła małą szafkę i włożyła do niej słodycze. – Może chciałbyś jakieś owoce? Jabłka albo gruszki? – Patrzyła na mnie z troską, jak dobra babcia, która chce, żeby jej wnuczek jak najszybciej odzyskał siły i wrócił do zdrowia.

 – Jola – wydusiłem z siebie. Próbowałem wziąć głębszy oddech, ale coś ściskało mnie od wewnątrz i blokowało, niczym wielkie imadło, jednocześnie zadając mi ból.

 – Spokojnie, leż. Złamałeś kilka żeber, chyba cztery z tego, co mówił lekarz; również nos, ale najgorsze, że miałeś wstrząs mózgu. – Głos jej się załamał i wybuchła płaczem. – Boże, nawet nie wiesz, jak się strasznie o ciebie martwiłam.

 Przypomniałem sobie wypadek.

 – Ściągnął ktoś samochód z lasu? – zapytałem.

 – Co? – Popatrzyła na mnie z wyrzutem. – Ledwo z życiem uszedłeś, a przejmujesz się tym gruchotem?

 – Jola, bo to jedyny gruchot, jaki posiadam.

 Na tym temat samochodu się zakończył.  

 – Czy ktoś z dyrekcji Przystani został poinformowany o tym, co się stało? – Czekałem na odpowiedź, ale coś było nie tak. Jola zwiesiła ze smutkiem głowę,

 – Ernest – zaczęła cicho, łagodnie, jakby ważyła każde słowo. – Nie ma żadnej Przystani, musiałeś to sobie wymyśleć. Sprawdziłam najpierw w internecie miejsce, o którym mówisz, i takie faktycznie istnieje, ale jest to ruina, stary, niezagospodarowany dworek.

 – Jak to możliwe?

 – Ernest, będzie dobrze. Przemyślałam wszystko i wiem, że podjęłam pochopną decyzję. – Złapała mnie za dłoń. – Wrócisz do zdrowia i zaczniemy na nowo.

*

 W końcu wyszedłem ze szpitala. Przypomniałem sobie o antykwariacie pani Róży. Zadzwoniłem do niej i zapytałem, czy mógłbym wrócić do pracy. Zgodziła się, o nic nie pytając.

 – Stęskniłam się za tobą – powiedziała, po czym zaśmiała się i zrozumiałem, że bardzo mi tego brakowało.

 Zdarza się, że w pochmurne dni gawrony lądują na parapecie mojego mieszkania, ale żaden z nich nie posługuje się telepatią.  

 

 

rys. Bartłomiej Kalinowski/ Hesket

 

Koniec

Komentarze

To ja dziękuję, świetny tekst, klimatyczny, zagadkowy, mroczny… Wiele zagadek, wiele niedopowiedzeń, atmosfera zagęszczona i skłaniająca do pilnego śledzenia poszczególnych wydarzeń. :)

I do tego znowu przepiękna Twoja ilustracja. Brawa! :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Witam i bardzo ładny gawron :)

 

Opowiadanie wolno się rozkręca. Na początku dowiadujemy się o różnych epizodach z życia bohatera, ale nie mamy powodów podejrzewać, że któryś z nich ma szczególne znaczenie, a wręcz wydaje się, że niektóre nie mają, bo np. praca w antykwariacie zaraz się kończy.

 

Gdy już zaczyna się główny ciąg akcji, nadal niewiele się dzieje – na tyle, że słowo “akcja” można by bez mała wziąć w cudzysłów – ale tekst nabiera specyficznego flegmatyczno-ponurego uroku. Ciężko mi to nawet opisać, ale czytało się fajnie, jakby za chwilę miało się coś stać, ale uparcie stać się nie chciało. Nadal nie wiemy, do czego opowiadanie zmierza i które z wydarzeń tak naprawdę są istotne, ale coś jakby wisi w powietrzu.

 

Zakończenie mi się najbardziej podobało, jest tu jakaś mądrość o ulotności i przemijaniu, i dostajemy wreszcie ten gong, na który się zanosiło. Choć z drugiej strony nie do końca je zrozumiałem. Czym była ta cała przystań? W końcu nie wiem i, co gorsza, nawet się specjalnie nie domyślam.

 

Tak że ostatecznie tekst budzi mieszane uczucia. Ale na klika zasługuje z pewnością.

 

Pozdrawiam


nieszczególny brak empatii

Hmm…

 

 Przystań “

Bez tych spacji raczej

 

 – Pracy

Kropka.

 

, bo w ogóle nie było tutaj zasięgu.

Może mnie ktoś poprawi, ale jeśli piszemy w czasie przeszłym, to chyba “tam”?

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hmmm. Stworzyłeś ciekawy nastrój.

Ale czegoś mi w tym tekście brakowało. Najpierw fantastyki – długo leciała zwyczajna obyczajówka. A w końcówce zrozumienia, co tu się właściwie zadziało.

Zaskoczyło mnie, że płacą facetowi za spanie. Ale możliwe, że tylko mu się tak wydawało. No, koniec końców niewiele wiem.

Babska logika rządzi!

Cześć, bruce

 

Dziękuję za wszystko. Przede wszystkim za pomoc w redagowaniu i cierpliwość do moich braków z interpunkcji. Dziękuję za klika.

Pozdrawiam :-)

 

Cześć, GalicyjskiZakapior 

 

Dziękuję za odwiedziny :-) Cieszy mnie, że miło Ci się czytało. Mam nadzieję, że kiedyś napiszę opowiadanie, które pozostanie w Twojej pamięci na dłużej.

Dziękuję za klika. 

Pozdrawiam

 

Cześć, Finklo :-) 

 

Bardzo mi miło, że zajrzałaś do mnie. Dziękuję za czas poświęcony na czytanie. Rozumiem, że opowiadanie może się wydawać mało przejrzyste, ale już jest, to zostawiam :-) 

Pozdrawiam :-) 

Nowa Fantastyka