I grupa skarby: Informacja
II grupa zamknięcie/ ukrycie skarbu: Klątwa
III grupa coś zwykłego: Rzeka
I grupa skarby: Informacja
II grupa zamknięcie/ ukrycie skarbu: Klątwa
III grupa coś zwykłego: Rzeka
Wysoka góra wyrastała przed nimi niczym pionowy mur, odcinając dalszą drogę. U jej podstawy czerniała wąska szczelina, przypominająca ranę zadaną skale olbrzymim nożem.
Merida ściągnęła wodze i zsunęła się na ziemię z płynnością dzikiego kota. Była szczupłą wojowniczką, o smukłej sylwetce zahartowanej latami władania orężem i wędrówek przez dzikie ostępy. Niezdyscyplinowane pasma włosów opadały jej na twarz, a oczy o barwie szmaragdowej zieleni czujnie omiatały teren, szukając potencjalnego zagrożenia.
Hejman, jej towarzysz, zsunął się z siodła wolniej, niechętnie odrywając dłonie od ciepłej szyi rumaka.
Kobieta wyjęła z juków zwój starego pergaminu. Papier miał poszarpane brzegi i ciemne plamy, a linie narysowano niezdarnie, jakby kreśliła je drżąca ręka starego kartografa.
– To tu – powiedziała z ekscytacją. – Po drugiej stronie wąwozu zaczyna się przygoda. Dotarliśmy do szczerby, czyli Wrót Cienia. Niestety tutaj kończy się szlak dla kopyt. Dalej tylko pieszo.
Hejman pogładził końską grzywę i westchnął.
– Myślisz, że nie dadzą rady? – zapytał z nadzieją.
– W środku jest tak ciasno, że my ledwo się przeciśniemy. One utkną. – Merida spojrzała na niego z cieniem zniecierpliwienia, jakby znów musiała tłumaczyć coś oczywistego. – Zdejmiemy siodła i puścimy je. Są mądre, nie oddalą się. W drodze powrotnej bez trudu je odnajdziemy – dodała, próbując złagodzić konieczność rozstania.
– Hmm… – mruknął Hejman, przesuwając wzrokiem po ciemnym rozdarciu skały. – To miejsce nie budzi zaufania. Jak mamy być pewni, że przejdziemy?
– Nie będziemy – odpowiedziała Merida z drapieżnym uśmiechem. – Ale mamy to! – Podniosła mapę przed jego oczy. – To nie jest zwykły świstek. Zawiera zapiski Białego Mędrca jak ominąć każdą pułapkę. Widzisz ten rysunek? To wejście, przed którym stoimy, a ten znak – wskazała na mały piktogram – to ostrzeżenie, że nie wolno się zatrzymać.
– Nie brzmi to dobrze, ale ruszajmy – odparł, spoglądając z żalem na konia.
Wewnątrz szczerby panował mrok tak gęsty, że pożerał światło pochodni, zostawiając im tylko niewielki krąg blasku. Merida wsunęła się pierwsza, przeciskając się bokiem i ostrożnie stawiając kroki na nierównym podłożu. Hejman poprawił troki ciężkiego miecza i tarczy na plecach, po czym wszedł za nią. Jego muskularne ramiona ledwo mieściły się w skalnym korytarzu, szorując chłodną powierzchnię kamienia przy każdym ruchu.
– Jeśli utknę, pchaj – rzuciła Merida, a echo jej głosu odbiło się dziwnie głuchym pomrukiem. – Pamiętaj: nie wolno nam przystanąć ani okazać trwogi.
– A co się wtedy stanie?
– Zostaniemy tu na zawsze. Te skały żywią się strachem. Jeśli wpadniesz w panikę, ściany zaczną się zaciskać. Utrzymaj spokój, a będzie dobrze.
– Spokój… – wymamrotał Hejman, ocierając pot z czoła. – Czemu to zawsze wygląda gorzej niż się zapowiada?
– Nie gadaj tyle, idź – ponagliła Merida.
Wojownik syknął cicho, kiedy ostry występ skały rozdarł mu rękaw, ale parł dalej. Kilka oddechów później mrok zaczął jaśnieć, jakby ktoś rozsunął ciężką kotarę, odsłaniając krajobraz pogrążony w bladej, srebrzystej poświacie.
Wyszli na otwartą przestrzeń. Powietrze pachniało wilgocią i czymś, czego żadne z nich nie potrafiło nazwać.
– No dobrze – powiedziała Merida, biorąc głęboki wdech. – Witamy w Krainie Wiecznego Zmierzchu.
– To… – zaczął Hejman, szukając słów. – Przed wejściem był dzień, a tu… wieczór i gwiazdy? Jak to możliwe?
– Klątwa – wyjaśniła, rozglądając się dookoła. – Słońce tu nie wschodzi. Zawsze jest półmrok i gwieździste niebo. Trzeba przywyknąć.
– Gdybym wiedział, to bym się na to nie pisał. Wolę, jak jest widno – obruszył się Hejman.
Merida obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem.
– Legendarny Hejman, mistrz miecza i pogromca… w zasadzie wszystkiego, a boi się ciemności. Ale trafił mi się towarzysz. Nie obawiaj się, ze mną nic ci nie grozi.
– Nie boję się, tylko mówię – prychnął. – Ty pewnie też masz swoje lęki.
– Nie – odpowiedziała stanowczo. – Ja się niczego nie boję.
Rozłożyła zwiniętą mapę na płaskim kamieniu.
– Patrz, pierwsza przeszkoda za nami. Teraz – wskazała przed siebie – musimy iść w stronę tamtego szczytu.
– Stołowe Góry – odczytał napis ma mapie Hejman. – Będziemy się wspinać?
– No pewnie! Na szczycie stoi Wieża Szyfrów, nasz cel. Tam zdobędziemy informację jak zdjąć czar. Musimy szybko tam dotrzeć.
– Szczerze, to wolę walkę niż bawić się w akrobatykę.
– Spokojnie, pamiętaj, że to pokojowa wyprawa. Mamy wyzwolić te ziemie, a nie wyciąć wszystko w pień. Ale jakby co, to bitka też będzie, w końcu po to cię wzięłam. Wieży broni cały zastęp paskudnych bestii. Zanim tam dojdziemy, czeka nas sporo wyzwań. Choćby to – przesunęła palcem po pergaminie – Kwiatowe Pole.
– Kwiatowe Pole? Nie brzmi groźnie – zdziwił się Hejman.
– Może i nie brzmi, jednak jest diabelnie zdradzieckie. Z pozoru wygląda jak dywan kwiatów, zwykła, sielska łąka. Tymczasem w trawie żyją drobne, kąsające stworzenia, których jad zatrzymuje bicie serca. Nadepniesz na jedno i przeszywa cię taki ból, że śmierć wydaje się słodkim wybawieniem.
– Nic prostszego – zakpił. – Wystarczy być uważnym. Mam wzrok bystrzejszy niż sokół.
Merida przewróciła oczami.
– Nie będzie tak łatwo. Popatrz na ten znak – stuknęła w piktogram na mapie. – Widzisz, co oznacza ta informacja? Pole trzeba przejść z zamkniętymi oczami. Zapach i widok tych kwiatów są zniewalające. Kto za długo się im przygląda, ten zapragnie na zawsze w nich spocząć i już nigdy się nie obudzi.
Hejman głośno przełknął ślinę.
– Pewnie nie ma innej drogi?
– Nie ma! – z entuzjazmem odpowiedziała Merida i klepnęła go w ramię. – Ruszajmy, przygoda czeka! Wieża Szyfrów sama się nie zdobędzie.
Ruszyła przed siebie sprężystym krokiem, wesoło pogwizdując. Hejman spojrzał na jej oddalającą się sylwetkę i pomyślał, że mimo tego szaleństwa, poszedłby z nią wszędzie.
Zapach uderzył ich pierwszy. Był ciężki, słodki, gęsty niczym syrop; przypominał woń przejrzałych owoców i perfum.
Stanęli na krawędzi łagodnego zbocza. Przed nimi, w dolinie spowitej mgiełką, rozlewało się pulsujące morze barw. Kwiatowe Pole lśniło własnym światłem. Kielichy roślin – jedne ogromne jak ludzkie głowy, inne drobne niczym naparstki – jarzyły się głęboką zielenią, błękitem i różem. Wyglądało to niczym światło zorzy polarnej, które spadło na ziemię i utkwiło w kwiatach.
– Piękne… – szepnął Hejman, nieświadomie stawiając krok naprzód. Jego źrenice rozszerzyły się, chłonąc hipnotyzujący blask.
– Nie gap się! – Merida szarpnęła go za ramię, odwracając od doliny. – Już zaczyna działać. Widzę, jak ci mętnieje wzrok.
Wojownik potrząsnął głową, jakby wybudził się z drzemki.
– To tylko rośliny – mruknął, choć w jego głosie próżno było szukać pewności.
– To cmentarzysko dla głupców – ucięła dziewczyna.
Sięgnęła do torby i wyciągnęła szeroki pas grubego, czarnego sukna. Rozdarła go na dwie części z głośnym trzaskiem.
– Odwróć się.
– Naprawdę musimy to robić? – jęknął. – Może wystarczy, że nie będę patrzył pod nogi?
– Nie, nie wystarczy. Kątem oka złowisz byle błysk, będziesz chciał sprawdzić, co to, a chwilę później położysz się tam na zawsze. – Stanęła tuż przed nim. – Zamknij oczy.
Hejman westchnął ciężko, ale posłusznie wykonał polecenie. Merida przyłożyła materiał do jego twarzy. Jej dłonie były chłodne i szorstkie, ale ruchy zaskakująco delikatne. Zawiązała opaskę z tyłu głowy na solidny supeł.
– Nic nie widzę – poskarżył się, machając rękami.
– I o to chodzi. Teraz moja kolej.
Szybkim ruchem owinęła własną głowę, zaciągając pętlę z wprawą kogoś, kto robił to nie raz.
– Daj mi rękę. Nie, nie tą, lewą. Prawą trzymaj na rękojeści, ale na litość boską, nie wyciągaj miecza, dopóki nie powiem. Nie chcę, żebyś mnie ściął przez przypadek, gdy potkniesz się o coś. Prowadzę. Ty idziesz krok w krok za mną. Nie puszczaj mnie, choćby się waliło i paliło. Zrozumiano?
– Zrozumiano. Ale jak chcesz nas kierować, skoro też nic nie widzisz?
– Nauczyłam się wskazówek z mapy. A poza tym liczę na szczęście. Ruszamy.
Pierwsze kroki były niepewne. Hejman unosił nogi wysoko i ostrożnie, niczym bocian brodzący w stawie. Był spięty, jakby oczekiwał, że grunt zaraz się pod nim rozstąpi. Wkrótce wkroczyli w wysokie zarośla, gdzie słodki aromat stał się tak intensywny, że aż kręciło w nosie. Ale to nie zapach był najgorszy. Wokół nich narastał dźwięk. Ciche, wielogłosowe brzęczenie, przypominające pracę tysięcy miniaturowych skrzydeł.
– Słyszysz? – szepnęła Merida, ściskając mocniej jego dłoń.
– Co to? Muchy?
– Ważkowi strażnicy. Są wszędzie. Dopóki idziemy i nie reagujemy na ich obecność, biorą nas za wiatr poruszający łodygami albo tutejsze zwierzęta. Ale jeśli staniemy albo zaczniemy machać łapami…
W tym momencie coś musnęło policzek Hejmana. Było chłodne i szybkie. Wzdrygnął się gwałtownie i niemal wyrwał się z uścisku dziewczyny.
– Spokój – syknęła, nie zwalniając tempa. – Nie reaguj. Tylko testują.
Szli dalej, otoczeni symfonią bzyczenia i szelestu ocierających się o uda roślin. Hejman czuł, jak pot spływa mu po plecach pod pancerzem. Instynkt wojownika kazał mu zerwać opaskę i walczyć z tym, co czaiło się w mroku, ale uścisk drobnej dłoni Meridy był kotwicą trzymającą go w ryzach.
– Już niedaleko, jeszcze kawałek – poinstruowała go szeptem, choć dawno straciła rachubę.
Hejman zastygł nagle w pół kroku. Nie mógł się ruszyć. Zimny, śliski uścisk zacisnął się wokół jego kostki, jakby ożywione korzenie i pnącza oplotły jego stopę w żelaznym uścisku. Odruchowo puścił rękę Meridy i zaczął się wiercić, desperacko próbując się wyrwać.
W tej samej chwili powietrze przeszył złowrogi brzęk – ważkowi strażnicy nadlecieli, wirując z wściekłością. Serce zabiło mu mocniej, aż poczuł je w gardle, a każda próba ruchu sprawiała, że pnącza zaciskały się mocniej.
Merida, która dotarła już do końca polany, zdjęła opaskę z oczu i krzyknęła stanowczo: Miecz!
Hejman nie czekając, chwycił stalowy oręż. Wielkie, polerowane ostrze błysnęło w gotowości, odbijając blade światło gwiazd. Ze stalą w dłoniach poczuł się nareszcie jak prawdziwy wojownik.
– Z lewej! – krzyknęła Merida. Jej głos drżał, ale był stanowczy. – Wyżej! Teraz z prawej, przed sobą, znów z lewej! Szybciej!
Hejman ciął. Machał zamaszyście i chaotycznie, ale w jakiś sposób skutecznie. Kilku skrzydlatych wrogów opadło na ziemię, rozpłatanych w locie, a reszta cofnęła się, trzepocząc skrzydłami w panice.
– Teraz! – krzyknęła Merida. – Przetnij pnącza i biegnij!
Hejman zebrał się w sobie i jednym, zdecydowanym zamachem przeciął więzy tuż przy stopie – tak blisko, że o włos nie odrąbał sobie palców. Natychmiast poczuł ulgę, gdy uwolniona kończyna ruszyła do przodu. Biegł na oślep, myśląc tylko o tym, by nie nadepnąć na żadne jadowite stworzenie czyhające w trawie.
Gdy grunt pod nogami zaczął się zmieniać, a miękka, gąbczasta gleba ustąpiła miejsca twardemu podłożu, usłyszał stanowczy głos:
– Stop! – krzyknęła Merida.
Hejman stanął, niemal się przewracając. Po chwili poczuł szarpnięcie materiału i przepaska opadła.
Zamrugał i potarł oczy. Znów widział, choć świat wciąż tonął w dziwnym półmroku. Przed nim nie było już morza kwiatów, a surowa, kamienista ścieżka pnąca się w górę. Obejrzał się za siebie. Łąka wyglądała stąd niewinnie, falując lekko na wietrze.
– Żyjemy – stwierdził z ulgą.
– Ha! Mówiłam! – Merida schowała opaskę do kieszeni i uśmiechnęła się krzywo. – Wystarczyło mi zaufać.
Rozejrzała się po zboczu i zrzuciła torbę z ramienia.
– Zrobimy tu przerwę. Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć, a legenda nie może paść od lekkiej przebieżki.
Ognisko było nędzne. W tej surowej okolicy drewno stanowiło rzadkość, więc musieli zadowolić się garścią poskręcanych korzeni i kilkoma znalezionymi gałęziami. Płomień, choć wątły i przygasający, dawał jednak upragnione poczucie bezpieczeństwa.
Merida wyciągnęła dłonie w stronę niemrawego ciepła, obserwując tańczące iskry.
– Pamiętasz kanały pod Starą Twierdzą? – mruknęła, żując kawałek suszonego mięsa. – Wtedy też nic nie widzieliśmy przez te wyziewy i zapach był o wiele gorszy. Tamten szlam próbował nas wciągnąć, a szczury były wielkości psów. Tutaj śmierć jest przynajmniej… estetyczna.
Hejman parsknął cicho, gryząc kawałek twardego suchara.
– Wolę brzydką walkę niż ładną śmierć – odparł, odruchowo poprawiając miecz leżący w zasięgu ręki. – Zdecydowanie lepiej śmierdzieć szlamem niż fiołkami na własnym pogrzebie.
– A propos psów, szkoda, że nie ma z nami Kła, twojego Wilka. Zawsze to dodatkowy towarzysz.
– Mówisz o Kruszku?
Merida spiorunowała go wzrokiem.
– Jakim znów Kruszku?
– Kruszkiem – poprawił się speszony Hejman – nazywam go, gdy się bawimy.
– Bestia, która przegryza gardła orkom, a ty nazywasz go Kruszkiem? Poczciwy przyjaciel, ale ma właściciela z dziwnym poczuciem humoru. Pamiętasz, jak zgubiliśmy się w Gąszczu Tysiąca Oczu, a on nas wytropił.
– Pewnie – zaśmiał się – miał wtedy w pysku tę wielką belkę a niósł ją jak zwykły patyk. Ale ci szamani mieli wtedy miny.
Posiłek minął im szybko, a wspomnienia dawnych przygód sprawiły, że wydał się lepszy niż był w rzeczywistości. Merida otarła usta wierzchem dłoni i wyciągnęła z tuby zwój pergaminu. Rozłożyła go na ziemi, przybliżając do ognia.
– Jesteśmy tutaj – wskazała palcem na zakrzywioną linię. – Musimy dostać się na drugą stronę pasma. Najbezpieczniejsza droga prowadzi przez Ścieżkę Kościotrupów. Jest długa i kręta, zajmie nam ze dwa dni marszu, ale ominiemy gniazda wiwern.
Hejman nachylił się nad mapą, mrużąc oczy. Jego wzrok powędrował w dół, ku ciemnej kresce przecinającej dolinę.
– A to? – stuknął palcem w mapę. – To rzeka, prawda? Wygląda na to, że płynie dokładnie tam, gdzie chcemy się dostać. Jeśli znajdziemy łódź albo tratwę, będziemy na miejscu w kilka godzin, a nie dni. Ominiemy i wiwerny, i twoją Ścieżkę Kościotrupów.
Merida spojrzała na plan, a potem na niego, z błyskiem w oku.
– Brawo brac… – ugryzła się w język i odchrząknęła. – Dobrze kombinujesz, to nawet lepszy pomysł. Ale ostrzegam, to Wężowy Nurt. Nazwa nie jest przypadkowa. Prąd jest szybki, zdradliwy i pełno tam ukrytych skał. To rwąca rzeka, a nie kanał w mieście.
– Ale zaoszczędzimy czas. A sama mówiłaś, że musimy się spieszyć. Poza tym, widziałem po drodze coś, co wyglądało na starą łajbę.
Dziewczyna zwinęła mapę zdecydowanym ruchem.
– No to na co czekamy?! Oby tylko było w niej wiosło.
Łódź leżała na brzegu niczym porzucona skorupa. Spróchniała ruina, przeżarta czasem i koślawo zbita. Mimo to unosiła się na wodzie jakby upierała się, że ma w sobie sporo życia. Kiedy tylko odepchnęli się od brzegu, nurt porwał ich z siłą rozpędzonego tura. Woda huczała, rozbijając się o wystające głazy, a zimna piana zalewała im twarze.
– W lewo! Kontra w lewo! – wrzeszczała Merida, balansując na samym dziobie łodzi, jakby rzucała wyzwanie rzece. Jej głos ledwo przebijał się przez ryk żywiołu.
Hejman zaparł się wiosłem, próbując ominąć wielki, oślizgły głaz. Mięśnie ramion piekły go z wysiłku. Rzucało nimi jak łupiną orzecha. Wężowy Nurt wił się i pienił, co chwila grożąc wywróceniem łodzi.
– Uważaj! – krzyknęła. – Konar!
Wojownik szarpnął wiosłem, ale było za późno, by zrobić unik. Łódź uderzyła bokiem w wystający pień. Siła uderzenia rzuciła Hejmanem o burtę. Coś twardego i ostrego śmignęło mu przed oczami, a potem poczuł popchnięcie. Wyleciał nim zdążył krzyknąć.
Wpadł w lodowatą kipiel. Świat zawirował. Przez chwilę nie słyszał huku wody, tylko pisk w czaszce. Nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół, dopóki nie poczuł silnego szarpnięcia za pas.
– Mam cię! – głos Meridy brzmiał, jakby dochodził zza ściany.
Dziewczyna, zapierając się nogami o bandę, pociągnęła z całej siły. Pomogła mu wgramolić się z powrotem na pokład. Hejman opadł na dno łodzi, ociekając wodą, z miną obrażonego dziecka.
Dobili do brzegu kilkanaście minut później, cudem unikając roztrzaskania na kaskadach. Gdy tylko dno łodzi zazgrzytało o żwir na mieliźnie, Merida wyskoczyła na ląd i wciągnęła dziób na piasek, dysząc ciężko.
– Żyjesz? – zapytała, podchodząc do Hejmana, który siedział w łodzi. – Chyba uderzyłeś się o kamień. Masz rozbitą głowę – oceniła, kucając przy nim.
– Nic mi nie jest – mruknął, próbując wstać, ale Merida położyła mu dłoń na ramieniu i pchnęła z powrotem na ławkę.
– Jasne. A krew leci ci z głowy dla ozdoby? – Bezceremonialnie odsunęła jego rękę. – Masz paskudne krwawiące rozcięcie na skroni.
– Nie, na pewno nie – bronił się słabo Hejman.
– Przecież widzę. Nie gadaj głupot.
– To nic takiego…
– Zamknij się i siedź prosto. – Sięgnęła do sakwy przy pasie i wyciągnęła mały, gliniany słoiczek. Odkręciła wieczko, uwalniając ostry, ziołowy zapach, który momentalnie przeczyścił im zatoki.
Zanurzyła palce w gęstej, zielonej mazi.
– Będzie piekło – ostrzegła, nie czekając na pozwolenie.
Wtarła maź prosto w ranę. Hejman syknął przez zęby i zacisnął pięści, czując, jak substancja wyżera ból, zastępując go dziwnym, pulsującym chłodem.
– To magiczna maź z wodorostów rzecznych trolli – wyjaśniła rzeczowo, wycierając ręce o trawę. – Śmierdzi jak diabli, ale do jutra nie będzie śladu. Następnym razem, gdy zachcesz rozwalać głową kamienie to załóż hełm.
Gdy ból głowy zelżał na tyle, że Hejman przestał mrużyć oczy przy każdym gwałtowniejszym ruchu, ruszyli dalej. Krajobraz wokół zmieniał się niemal z każdym krokiem. Szum rzeki ucichł, przemieniając się w złowrogą ciszę, przerywaną jedynie rzadkimi, głuchymi pluskami bulgoczącej cieczy. Teren zrobił się podmokły i grząski, spowity nienaturalną żółtawą mgłą.
Merida zatrzymała się na krawędzi skarpy. Uniosła dłoń, dając znak, by towarzysz stanął przy niej. Przed nimi rozciągało się morze jadowitej zieleni. Bagno nie wyglądało jak zwykłe mokradła – woda była gęsta, oleista i co chwila pękały na niej wielkie bąble gazu, uwalniając smród zgniłych jaj i siarki.
– To nie wygląda dobrze – mruknął Hejman, zatykając nos. – Jak mamy to przejść?
Dziewczyna rozwinęła mapę, marszcząc brwi.
– Jesteśmy tutaj – wskazała na pergaminie, tuż przed Górą. – To jest Zielone Topielisko. Jak tam wpadniesz, to wciągnie na samo dno, o ile jakieś jest. Nie radzę.
– Pocieszające – mruknął Hejman, poprawiając tarczę na plecach. – Rozumiem, że mostu nie zbudowali?
– Nie. Ale jest ścieżka. – Merida przesunęła palcem po mapie, mrużąc oczy, by rozszyfrować drobne runy nabazgrane na marginesie. – „Stąpaj po kamieniu i nie zamocz nogawki, nie wszystko jest skałą, bo są też purchawki.”
– Purchawki? – Hejman spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Bagienne grzyby. Wyglądają jak kamienie, ale są miękkie i puste w środku. Jak na nie nadepniesz, pękną i utoniesz. Musimy skakać po tych prawdziwych. I jest jeszcze jedno… – zawahała się, spoglądając na mokradło. – Mapa mówi: „Pod ciężarem wędrowca kamień się zapadnie, masz tylko chwilę, by nie skończyć w bagnie.”
Każdy musi wybrać swoją ścieżkę. Spójrz na mapę i zapamiętaj, które są oznaczone jako bezpieczne.
Wojownik westchnął ciężko i spojrzał na topielisko. Rzeczywiście, z zielonej brei wystawały setki szarych, omszałych kształtów. Niektóre wyglądały solidnie, inne podejrzanie pękato.
– Ty bierzesz lewą stronę, ja prawą – zarządziła Merida, zwijając mapę. – Będziemy skakać równolegle. W razie czego… cóż, nie daj się wciągnąć.
Ruszyli. Pierwszy skok był najłatwiejszy. Hejman wylądował ciężko na płaskim głazie, który natychmiast zaczął powoli, ale nieubłaganie osiadać w zielonej mazi.
– Ruchy! – krzyknęła Merida, która była już dwa kamienie dalej. – Im dłużej stoisz, tym szybciej się zapada.
Hejman odbił się, celując w następną „wyspę”. Był to szaleńczy taniec. Musieli błyskawicznie oceniać, czy kolejny punkt oparcia jest prawdziwym kamieniem, czy zdradliwą purchawą.
Mimo trudu szło im niezgorzej i bezpieczny brzeg skarpy był coraz bliżej. Nagle Merida zatrzymała się na chybotliwym kamieniu. Rozejrzała się gorączkowo. Przed nią, w odległości skoku, nie było żadnego pewnego oparcia. Tylko kępy pękatych, połyskliwych grzybów i tafla trującego szlamu. Powrotu nie było.
Jej kamień zaczął pękać, zanurzając się coraz szybciej. Zielona ciecz lizała już podeszwy jej butów.
– Do diaska! – zaklęła. Następny bezpieczny głaz był za daleko. – Nie doskoczę!
Spojrzała w bok. Hejman był na swojej ścieżce, nieco z przodu, ale dzieliło ich kilka metrów śmiercionośnej zupy.
– Hejman, idź! – krzyknęła, czując, jak gorąco przenika przez podeszwę. – Nie dam rady! Idź sam, to rozkaz!
Wojownik spojrzał na nią, a potem na brzeg, do którego miał zaledwie trzy skoki.
– Ani mi się śni! – wrzasnął.
Błyskawicznym ruchem zerwał z pleców okrągłą tarczę, kutą ze stali zahartowanej w ogniu wulkanu. Nie zastanawiał się ani chwili. Zamachnął się i cisnął nią płasko, jakby puszczał gigantyczną „kaczkę”. Tarcza wylądowała z pluskiem dokładnie pośrodku dystansu między Meridą a nim, utrzymując się na gęstej powierzchni.
– Ruchy! – wrzasnął. – Teraz!
Merida zaufała mu instynktownie. Z całej siły odbiła się z tonącego kamienia. Wylądowała na tarczy, która pod jej ciężarem natychmiast zaczęła iść na dno, ale ten ułamek sekundy wystarczył.
Zrobiła kolejny skok, wyciągając ręce w stronę Hejmana.
Wojownik czekał, balansując na swoim znikającym głazie. Gdy palce dziewczyny musnęły jego dłoń, chwycił je żelaznym uściskiem.
Mięśnie pleców i barków napięły się do granic wytrzymałości. Zakręcił się jak kulomiot i cisnął nią w stronę bezpiecznego brzegu.
Merida wylądowała na trawie, przewracając się kilka razy.
Hejmanowi została sekunda, może pół. Jego kamień zniknął już pod powierzchnią. Zielona maź wlała mu się do buta. Ryknął wściekle. Nie tracąc czasu, przekuł strach w złość i prędkość. Ostatnim wysiłkiem wyrzucił ciało do przodu pokonując kamienie zwinnym trójskokiem.
Wylądował na skraju skarpy, wbijając palce w ziemię.
Zaległa cisza. Leżeli w milczeniu, słysząc jedynie własne oddechy i bulgot bagna, które z apetytem wciągnęło tarczę.
Merida podniosła się pierwsza, otrzepując kolana z ziemi. Podeszła do leżącego na plecach Hejmana.
– Straciłeś ulubiony rynsztunek – powiedziała cicho, patrząc na niego z góry. W jej oczach nie było kpiny, a jedynie ulga i wdzięczność. – Był… nie do przebicia.
– Zdobędę nowy – wycharczał, wciąż łapiąc oddech.
– Bez ciebie bym tam została – dodała, wyciągając do niego rękę, by pomóc mu wstać. Jej głos był pozbawiony zwykłej szorstkości. – Dziękuję.
Hejman chwycił jej dłoń i podciągnął się do pionu, krzywiąc się lekko, gdy poczuł pieczenie w nodze, gdzie bagno musnęło skórę.
– Jesteśmy kwita – mruknął, strzepując błoto z tuniki. – Ale następnym razem ja niosę mapę i wybieram drogę.
Merida uśmiechnęła się półgębkiem.
– Zgoda. A teraz chodźmy, zanim te opary wypalą nam resztki rozsądku. Góry Stołowe czekają.
Teren powoli się wznosił. Zgniła zieleń mokradeł ustąpiła miejsca szarym osuwiskom skalnym. Powietrze stało się rzadsze i chłodniejsze, oczyszczając ich płuca z siarkowych oparów.
Szli w milczeniu, powłócząc nogami. Każdy krok był walką z bólem pulsującym w mięśniach, ale mimo zmęczenia, w ich spojrzeniach tliła się niezachwiana pewność w cel misji. Wiedzieli, że to, po co przyszli, jest na wyciągnięcie ręki. Cokolwiek czaiło się na tej górze, było ostatnim wyzwaniem – finałem, po którym czekało ich zwycięstwo albo koniec.
Góra Stołowa nie przypominała żadnego naturalnego wzniesienia. Sprawiała wrażenie, jakby jakiś tytaniczny miecz ściął wierzchołek olbrzymiego szczytu jednym, idealnie równym cięciem. Jej ściany były pionowe, gładkie i ciemne, zbudowane z surowego bazaltu, który lśnił w poświacie księżyca i gwiazd. Płaskowyż na szczycie tonął w chmurach, przypominając zawieszoną w powietrzu wyspę.
– Wygląda na niemożliwą do zdobycia – ocenił Hejman wyciągając w górę rękę. – Chyba że masz w plecaku skrzydła.
– Skrzydeł nie mam, ale mam mapę. Gdzieś tutaj musi być…
Nie dokończyła. Rzeczywistość wokół nich zadrżała. Nocne niebo pękło bezgłośnie, a gwiazdy zostały zdmuchnięte z firmamentu niczym wątłe płomienie świec. W jednej chwili mrok uleciał, a całą krainę wypełnił oślepiający błysk tysiąca słońc. Nastał dzień.
– Mamo, zgaś światło! Nie widzisz, że się bawimy! – jęknęła dziewczynka, mrużąc oczy i zasłaniając je ręką.
Jej młodszy brat stał obok ze zmieszaną miną, wciąż trzymając w górze ramię, nie wiedząc, czy nadal jest w krainie Wiecznego Zmierzchu, czy w dużym pokoju.
– O, przepraszam… – powiedziała mama, cofając dłoń od włącznika, ale nie naciskając go z powrotem. – Nie chciałam wam popsuć zabawy – dodała ciepłym, przepraszającym tonem, widząc ich zaangażowanie. – A w co się bawicie? W rycerzy?
– Nieee – odpowiedziała poirytowana dziewczynka, tupiąc stopą w grubej, wełnianej skarpecie. – Ja jestem Merida Waleczna, a to jest Hejman. Nie widzisz?!
– Aaa, teraz poznaję. – Uśmiechnęła się mama, spoglądając na syna. Chłopiec dumnie wypiął pierś, skrytą za zbyt dużą koszulką, która była groteskowo wypchana zwiniętym papierem i gazetami, udającymi potężne mięśnie klatki piersiowej i ramion. – He-Man, oczywiście. Jak mogłam nie poznać. Tylko… czemu ma wtartą galaretkę we włosy?
– Hejman Pogromca – zawtórował chłopczyk, odzyskując rezon. – Zostałem ranny. Podniósł z podłogi drewnianą łyżkę, która do tej pory była mieczem. – Mamy mapę całej krainy i misję.
Dziewczynka zwana Meridą podbiegła do mamy i z namaszczeniem pokazała jej pogniecioną kartkę z przyklejonymi rysunkami odwiedzonych miejsc, strzałkami i tajemniczymi symbolami narysowanymi świecówkami.
Mama popatrzyła na mapę, a potem powiodła wzrokiem po pokoju, próbując odczytać, co jest czym w tej dziecięcej wizji świata.
Jej oczom ukazał się niezwykły krajobraz. Całą scenę oświetlała nocna lampka zabrana z dziecięcego pokoju, rzucająca na ściany i sufit migoczące konstelacje gwiazd i księżyca, który dopełniał iluzji. Ciężkie, welurowe zasłony zaciągnięte wzdłuż ściany okiennej tworzyły mroczny wąwóz, a pozostawiona między nimi wąska szczelina wpuszczająca uliczne światło była ową szczerbą, którą dzieci wcześniej pokonały.
Na puszystym dywanie w kwiecisty wzór walały się błyszczące papierki po cukierkach oraz klocki Lego, udające zapewne kąsające w stopy stworzenia. Aż wzdrygnęła się na samą myśl, że mogłaby nadepnąć na nie bosą stopą. Tuż obok, stała mała, migocząca świeczka na baterie, która miała imitować obozowe ognisko. Dookoła niej leżały kawałki krakersa i podsuszonego kabanosa – resztki twardych sucharów i suszonego mięsa, które spożywali podczas postoju.
Dalej była kanapa, krzywo przesunięta na środek salonu, ze śladami szurania na podłodze, jakby ktoś ją z trudem ciągnął – ich łódź, która utknęła na mieliźnie. Obok leżała miotła służąca za wiosło.
Najciekawsza była jednak podłoga pod telewizorem. Rozłożony tam zielony koc imitował toksyczne bagno. Na jego powierzchni dzieci rozrzuciły białe kartki papieru imitujące kamienie, po których skakały. Na samym środku koca leżała duża, metalowa pokrywka od garnka – tarcza wykuta w wulkanie, którą Hejman poświęcił, by ratować siostrę.
Wzrok mamy powędrował na koniec toru przeszkód. Tam, dumnie i dostojnie, stał duży, rodzinny stół jadalny, przykryty świeżym, białym obrusem, którego rogi zwisały nisko, przypominając chmury otulające szczyt.
– To Góra Stołowa – wyjaśniła dziewczynka, widząc, na co patrzy mama. – Najtrudniejsza do zdobycia.
– Widzę – przyznała mama, kiwając głową z uznaniem. – Skoro tak, to chyba będziecie potrzebować kolacji i przespanej nocy przed wejściem na szczyt. No i Kruszek czeka na spacer.
Chłopiec zwiesił głowę, a papierowe mięśnie pod koszulką smutno oklapły. Wizja łóżka była dla Hejmana gorsza niż stado bagiennych trolli – oznaczała koniec przygody.
Siostra natychmiast doskoczyła do niego, chwytając go za ramię. Z błyskiem w oku wyciągnęła zza pleców kolejną kartkę, gęsto zamalowaną czarną kredką oraz srebrnymi kropkami.
– Nie martw się – szepnęła konspiracyjnie, wsuwając mu rysunek do ręki. – Góra to tylko przystanek. Zrobiłam nową mapę. Jutro zabiorę cię w kosmos.

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,
ślad swój zostawiłam,
uważnie przeczytałam,
za udział podziękowałam;
bruce :)
Moje uszanowanie!
– Zostaniemy tu na zawsze. Te skały żywią się strachem. Jeśli wpadniesz w panikę, ściany zaczną się zaciskać. Utrzymaj spokój, a będzie dobrze.
Dobry koncept!
Biegł na oślep, myśląc tylko o tym, by nie nadepnąć na żadne jadowite stworzenie czyhające w trawie.
Biegł, aż grunt pod nogami zaczął się zmieniać.
Niepotrzebny podział i powtórzenie. Sugeruję zmienić na “Biegł na oślep, myśląc tylko o tym, by nie nadepnąć na żadne jadowite stworzenie czyhające w trawie. Grunt w pewnym momencie zaczął się się zmieniać”
Jasny gwint… Pierwsza część była dobra sama w sobie, ale końcówka to już zwaliła mnie z nóg. Szczerze majstersztyk. Czytającym komentarz niczego jednak nie zaspojleruję. Marsz na górę i czytajcie!
Pozdrawiam i trzymam kciuki na konkursie!!!
Witam, Bartkowski.robert,
Fajnie, że tekst Ci się spodobał.
Co do zdania „Biegł na oślep…”, masz rację – to wygląda jak powtórzenie. Dzięki za spojrzenie fachowym okiem, poprawiam.
„Jasny gwint… Pierwsza część była dobra sama w sobie, ale końcówka to już zwaliła mnie z nóg. Szczerze, majstersztyk.” – to bardzo miłe słowa. Cieszę się, że tak to odbierasz.
Opowiadanie na pewno ciekawe i dobrze napisane, z zaskakującym zakończeniem, chociaż do momentu zmiany scenerii akcja jest dosyć przewidywalna. Mam też poważniejszy zarzut – moim zdaniem tekst nie spełnia założeń konkursu, które były jednak bardzo konkretne, aż do przesady.