- Opowiadanie: TKII - Nowe początki

Nowe początki

Cześć,

Po opublikowaniu opowiadania Powrót i otrzymanych komentarzach, zdecydowałem się napisać ciąg dalszy historii Davrela po powrocie do rodzinnego Arven. Ciekaw jestem Waszych opinii na temat tego tekstu, zwłaszcza, że to dopiero mój drugi, chociaż trochę dłuższy od poprzedniego. Dodam też, że przed przeczytaniem warto zapoznać się z poprzednią częścią, gdyż oba fragmenty są powiązane.

Oceny

Nowe początki

Świt przyszedł cicho, jakby sam nie był pewien, czy ma prawo budzić ten dom. Wnętrze dworu wciąż pachniało dymem i kurzem, a zimne powietrze przesączało się przez szpary w deskach. Davrel leżał nieruchomo, przykryty derką, którą poprzedniego dnia rozłożył w głównej sali. Śniło mu się, że stoi na rozległej równinie, porośniętej intensywnie zieloną trawą. Niebo nad nim było czyste, bez słońca ani chmur – tylko przestrzeń, bez końca.

Z tej pustki wyłonił się koń. Biały jak lód, galopujący ku niemu w ciszy, która zdawała się dźwięczeć w uszach. Zwierzę zbliżało się coraz szybciej, jego grzywa wirowała na wietrze niczym płomień. Tuż przed Davrelem stanęło dęba i zarżało – głos był głęboki, niemal ludzki, jakby coś w nim chciało przemówić.

Zaskoczony tą wizją, Davrel obudził się. Przez wybite okna wpadało blade światło dnia. Na ułamek sekundy miał wrażenie, że wciąż słyszy echo tego rżenia – po chwili zrozumiał jednak, że to tylko wiatr. Usiadł powoli, przetarł twarz i rozejrzał się po pustym wnętrzu.

Ciepło wygasło, a na jego miejsce znów powoli wdzierał się styczniowy chłód. Mężczyzna wstał, narzucił płaszcz i rozpalił ogień w palenisku. Zjadł coś z resztek, które miał jeszcze ze sobą, po czym wyszedł przed dom. Mgła snuła się po dolinie, kryjąc daleki trakt i dachy Arven. Świat był cichy, jak po wielkim śnie.

Patrzył chwilę na to, co kiedyś było jego domem – na popękane belki, na ściany z wyblakłym tynkiem, na ślady dawnego życia. Wiedział, że czeka go praca, której nie zdoła skończyć w kilka dni. Ale po raz pierwszy od dawna poczuł, że chce spróbować. Przebrał się i zszedł do miasteczka.

Dwa dni później Davrel kończył właśnie sprawdzać dach stajni, gdy usłyszał, że ktoś nadjeżdża. Z drogi dobiegał stukot kopyt i głos nawołujący jego imię. Zmrużył oczy, osłaniając twarz przed słońcem. Po chwili zobaczył znajomą postać – ciemna karnacja, figlarne oczy i duży nos. Darion Hall, uśmiechnięty jak zwykle, jechał w jego stronę wymachując radośnie ręką.

– A więc to prawda – rzucił zsiadając z konia. – Plotki nie kłamały. Davrel Gris naprawdę wrócił do Arven.

– W każdej plotce tkwi ziarno prawdy – odparł z lekkim uśmiechem.

Darion podszedł, uścisnął mu dłoń, a potem przyciągnął go do krótkiego, przyjacielskiego objęcia. Davrel szybko odnotował, że przyjaciel zmienił się tylko nieznacznie, czas odcisnął na jego twarzy zaledwie kilka nowych bruzd.

– Chciałem cię odwiedzić już wczoraj, Dav, ale musiałem wyjechać w interesach. Beczek nie można zostawiać bez nadzoru, zwłaszcza tych pełnych.

– W interesach? Czym się teraz zajmujesz?

– Winem, jak większość w Kade – odparł Darion z dumą. – Mam własne winnice pod wzgórzami. Uprawiam syrah i trochę grenache. Wiesz, mówi się, że nasze wino rozgrzewa nawet serca mieszkańców Północy. – Uśmiechnął się krzywo. – Choć nie wiem, czy akurat oni w ogóle mają serca.

Davrel tylko skinął głową.

– Ale nie przyjechałem z pustymi rękami – dodał Darion. – Przywiozłem coś z zeszłorocznych zbiorów. – Sięgnął do juków i wyjął butelkę opakowaną w ciemne płótno, którą następnie podał gospodarzowi.

Davrel gestem zaprosił gościa do głównej sali.

Usiedli przy niskim stole i otworzyli butelkę. Wino miało kolor dojrzałej wiśni, a zapach przypominał ciepłe lato i kurz starych dróg. Przez chwilę pili w milczeniu.

– Eudemion? – zapytał z przekąsem Davrel zauważając starannie wykaligrafowaną na etykiecie nazwę.

– No co? – żachnął się Darion. – Bóg wina i dobrej zabawy.

– Nie mów mi, że zacząłeś wierzyć w bogów.

– Oczywiście, że nie – Darion roześmiał się porozumiewawczo. – Ale ta nazwa podoba się ludziom, a wino dobrze się sprzedaje. Zresztą mieszkańcy Kade potrzebują takich symboli. Nastały trudne czasy. Pamiętasz wesele Lareta z naszej wioski? – zapytał nagle. – To, kiedy mieliśmy po siedemnaście lat i ktoś – chyba ty – wlał spirytus do ponczu.

Davrel uśmiechnął się mimo woli. – Nie chyba. To byłeś ty.

– Bzdura – zaprzeczył Darion, ale jego oczy błysnęły rozbawieniem. – Wszyscy potem tańczyli do rana. Pamiętasz, jak ludzie z trzech sąsiednich wiosek przyszli, bo słyszeli muzykę? To były czasy.

Davrel skinął głową. – Tak. Teraz już chyba nie ma takich wesel, co?

Darion spoważniał.

– Bo nie wolno – powiedział cicho. – Północ uznała, że duże zgromadzenia budzą niepokój społeczny – zadrwił tonem urzędnika. – Niepokój społeczny! Rozumiesz to, Dav? Nie można już nawet zatańczyć, wypić, pośmiać się głośno. Wszystkie święta muszą być ciche, kontrolowane. Jakby życie miało nie przeszkadzać ich porządkowi.

Davrel patrzył w kielich.

– Takie czasy, Darion.

– Tylko jeśli na nie pozwolimy – warknął tamten, a potem westchnął i dolał im wina. – Ale nie psujmy sobie dnia. Dziś pijemy za twój powrót, tak?

Davrel uniósł kielich i skinął głową.

– Ale ty mi powiedz, Dav. Co zamierzasz teraz robić? Zostaniesz tu na stałe?

Davrel zawahał się. Odruchowo spojrzał na rozległe pola za dworem, a w pamięci pojawił się sen – biały koń galopujący przez śnieg, wolny i nieuchwytny.

– Myślę… – zaczął powoli. – Myślę o hodowli koni.

Darion wydał z siebie krótkie, zaskoczone westchnienie, po czym roześmiał się serdecznie.

– Koni? Tego bym się po tobie nie spodziewał, Dav!

Ale w sumie… pasuje. Ty zawsze miałeś w sobie coś z jeźdźca – i z uciekiniera.

Davrel uśmiechnął się blado. – Konie są cierpliwsze niż ludzie. A do tego nie gadają.

Darion spojrzał na niego uważnie, jakby chciał coś dodać, ale w końcu tylko pokiwał głową.

– W takim razie przyda ci się pomoc. Znam kilku handlarzy z Therm, mają dobre źrebaki. Jeśli chcesz, mogę załatwić kilka na początek.

– Byłbym wdzięczny.

Darion uśmiechnął się szerzej. – Dobrze cię widzieć, Dav. Naprawdę dobrze. – Pociągnął solidny łyk wina. – Wiesz, prawie się nie zmieniłeś – powiedział przyglądając się twarzy przyjaciela.

Davrel doskonale wiedział co jego towarzysz ma na myśli. Mimo, iż obaj byli już dobrze po trzydziestym roku życia, wyglądał na znacznie młodszego. Na jego twarzy brakowało zmarszczek, a w krótkich jasnobrązowych włosach próżno było szukać siwizny. Natomiast w ciemnoniebieskich oczach jarzył się jakiś nieuchwytny płomień. Dalekie echo tego samego blasku, który ponad piętnaście lat temu zobaczył u rannego mężczyzny.

– Tobie się za to chyba trochę przytyło, co Darion?

– Nie przesadzajmy. Zresztą, kto nie ma brzucha, ten słabo rucha – roześmiał się hodowca winorośli, ponownie napełniając kielichy. Dalsza rozmowa toczyła się w przyjaznej atmosferze. W końcu Darion odstawił pusty kielich na stół i przeciągnął się, zerkając na zachodzące słońce.

– Czas wracać, zanim zapadnie zmrok. Ludzie w miasteczku i tak już pewnie gadają, że za długo tu u ciebie siedzę.

Ruszył w stronę wyjścia, ale zatrzymał się na progu, jakby coś sobie przypomniał.

– Zawsze chciałem cię o to zapytać, Dav. Ten wasz herb, co wisi w głównej sali – złamana włócznia na tle srebrnego kręgu. Co on właściwie znaczy?

Davrel milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy odpowiedzieć.

– Babka opowiadała mi kiedyś historię – powiedział w końcu. – Dawno temu, zanim nasi przodkowie przybyli do Kade, byli wojowniczym ludem, koczownikami z położonych za Górami Działowymi zachodnich stepów. Żyli z walki i grabieży. Ale gdy dotarli w okolice Arven, ich przywódca miał podobno zrozumieć, że to miejsce jest inne. Że nie trzeba już walczyć o przetrwanie.

Davrel odwrócił się w stronę okna, przez które wpadały ostatnie promienie słońca.

– Złamał wtedy swoją włócznię, na znak, że kończy z dawnym życiem. Że znalazł ziemię, na której chce osiąść. – Spojrzał na Dariona. – Od tamtej pory złamana włócznia stała się symbolem naszego rodu.

Darion przez chwilę nic nie mówił.

– Piękna historia – rzekł w końcu. – Może i symboliczna, ale… wiesz, Dav, czasem myślę, że niektóre włócznie nie powinny być łamane. Poza tym zarówno twój ojciec jak i dziadek raczej nie należeli do spokojnych.

Davrel uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach pojawił się cień zadumy.

– Do trzech razy sztuka – powiedział.

Darion parsknął śmiechem, wskoczył na konia i skinął mu głową.

– Dobrze cię znowu widzieć, Dav. Naprawdę.

– Ciebie również, Darion.

Gdy przyjaciel odjechał, Davrel przez chwilę patrzył za nim w milczeniu, a potem uniósł wzrok ku herbowi nad drzwiami. Złamana włócznia błyszczała w ostatnim świetle dnia, jakby przypominając mu, że spokój zawsze ma swoją cenę.

 

 

Poranki były jeszcze chłodne, ale pachniały już wiosną. Mgła unosiła się nad rzeką, leniwie przesuwając się między drzewami, a z każdego kąta dochodziły dźwięki życia – śpiew ptaków, plusk wody, skrzypienie wozów na drodze do miasta. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Davrel budził się nie od chłodu czy koszmarów, lecz od słońca wdzierającego się przez szpary w okiennicach.

Pobliska okolica również budziła się z letargu. Dwór, który jeszcze niedawno przypominał ruinę, teraz wypełniały głosy ludzi i dźwięki narzędzi. Na dziedzińcu leżały równo poukładane bale drewna, a w powietrzu unosił się zapach świeżo ciosanych desek. Ziemia była miękka od roztopów, błoto mieszało się z trocinami, a wśród ruin pojawiły się pierwsze ślady zieleni – drobne źdźbła trawy wyrastające u stóp zniszczonych murów.

Davrel zatrzymał się na chwilę przed bramą, spoglądając w stronę majaczącego w oddali lasu. W powietrzu czuł tę samą wilgoć i zapach żywicy, które pamiętał z dzieciństwa. Wtedy wiosna oznaczała dla niego czas wyścigów, śmiechu i pierwszych prób jazdy na koniu. Teraz – była raczej przypomnieniem, że wszystko można odbudować, jeśli tylko znajdzie się w sobie wystarczająco dużo siły.

Wczesne słońce barwiło dolinę złotem, gdy z dziedzińca dobiegł go stuk młotka. Markus już pracował, jak zawsze pierwszy.

W oddali widać było również Corrina i Thorena, niosących belki w stronę stajni. Dwór, choć wciąż poraniony, żył. Każde uderzenie dłuta, każdy podniesiony kamień przywracał mu cząstkę dawnej świetności.

W ciągu kilku ostatnich tygodni siedziba rodu Gris zaczęła zmieniać swoje oblicze. Zamiast ciszy i pustki pojawił się rytm pracy, śmiech i rozmowy przy wspólnych posiłkach. Podwórze zapełniło się ludźmi – starymi przyjaciółmi, dawnymi sąsiadami, a nawet kilkoma śmiałkami, którzy przyszli z okolicznych wiosek, kuszeni obietnicą zapłaty i ciepłego jadła. Markus, Corrin i Thoren pracowali niemal bez wytchnienia, a i sam Davrel nie ograniczał się do wydawania poleceń – dźwigał kamienie, heblował deski, uczył się na nowo ciężaru własnych rąk. Z każdym dniem dwór coraz mniej przypominał miejsce opuszczone, a coraz bardziej – dom.

Młody szlachcic postanowił jednak, że nie odtworzy go takim, jakim go pamiętał. Wprowadzał własne zmiany, kierując się praktycznością i doświadczeniem, którego nabrał przez lata.

W starych piwnicach kazał pogłębić korytarze i rozbudować podziemne pomieszczenia – teraz miały pełnić funkcję zarówno spiżarni, jak i bezpiecznego schronienia na wypadek niespodziewanych zdarzeń. Na obrzeżach posiadłości stanęła palisada, solidna i prosta, z bramą wykutą z dębowych bali, którą Markus zaprojektował i zbudował własnoręcznie.

Przy pracy nie brakowało rąk. Corrin, wciąż wesoły i głośny, zajął się odbudową stajni, przeklinając pod nosem każdą źle wciętą belkę. Thoren z kolei, spokojny i powściągliwy, dopóki zmrok nie spędzał ich znad rusztowań, nadzorował ludzi przy naprawie kamiennych murów. Sam Darion, choć na co dzień zajęty winnicami, wpadał od czasu do czasu, by pomóc lub po prostu wypić z przyjaciółmi wieczorny kielich wina i ponarzekać na podatki.

Do Arven zaczęli też zaglądać inni dawni znajomi. Mały Dominic Purell, który przed laty, wspólnie z Thorenem, uczył się u kowala, teraz przywoził gwoździe, podkowy i dobre wieści z miasteczka. Reth Antonin, handlarz ksiąg, pojawiał się co kilka tygodni, przynosząc zdobyte gdzieś za bezcen tomy o hodowli koni. Davrel płacił mu szczodrze, a rozmowa z elokwentnym księgarzem zawsze sprawiała mu dużo przyjemności.

Pewnego dnia Markus, obserwując postępy prac, zagadnął z ciekawością:

– Powiedz mi, Dav, po co ci te wszystkie konie? Masz skrzynię pełną złota, a zachowujesz się jak wydziedziczony szlachcic.

Davrel odpowiedział spokojnie, nie przerywając pracy:

– Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli o moim bogactwie. Złoto przyciąga uwagę, a ta nie jest mi potrzebna.

– A znasz się w ogóle na koniach?

Davrel uniósł wzrok, po czym wskazał na nowo zakupiony od Antonina tom.

– Pytam na poważnie – cieśla nie dawał za wygraną.

– Na wschodzie miałem okazję uczyć się od najlepszych – Na chwilę zamilkł, jakby rozważał, czy powiedzieć więcej. – Od tych, którzy wiedzieli, jak rozmawiać z końmi jeszcze zanim te nauczą się biegać.

Markus tylko pokręcił głową, uśmiechając się z lekkim niedowierzaniem.

– Czasem jak cię słucham, to myślę, że byłeś już wszędzie i widziałeś wszystko.

– Nie wszystko – odparł cicho Davrel, spoglądając na odległe wzgórza. – Ale wystarczająco, by wiedzieć, że spokój to coś, na co warto ciężko pracować.

Wraz z nadejściem prawdziwej wiosny okolice Arven rozkwitły w pełni. Ziemia, jeszcze niedawno twarda i spękana po zimie, zaczęła mięknąć pod słońcem, a zboża na polach wokół dworu wystrzeliły świeżą, soczystą zielenią. W dolinie słychać było szum strumienia, który niósł ze sobą zapach mokrej ziemi i odległych lasów. Poranki stały się jaśniejsze, a wieczory pachniały dymem i młodym winem.

Darion dotrzymał słowa – kilka tygodni po ich rozmowie w Arven pojawił się wóz ze słynącej z hodowli koni prowincji Therm, a na nim trzy źrebaki o długich, smukłych nogach i błyszczących grzywach. Dwa kasztany i jeden siwek, tak młody, że jeszcze potykał się o własne nogi. Były niespokojne, nieufne wobec obcych ludzi i nowego miejsca, ale Davrel obserwował je z cierpliwością. Miał w oczach ten sam skupiony, spokojny błysk, jaki pojawia się u ludzi, którzy doskonale wiedzą, co robią.

Z czasem w dolnej części posiadłości wyrosła niewielka zagroda i pierwsze pastwisko. Markus z Corrinem postawili dla koni solidny wybieg, a Thoren zajął się doprowadzeniem wody. Każdego dnia praca szła naprzód – a wraz z nią cały dwór zaczynał znów żyć.

Ludzie z okolicznych wiosek coraz częściej zaglądali na wzgórze, żeby zobaczyć, jak wygląda odrodzona siedziba rodu Gris. Jedni przynosili jedzenie, inni drewno, a niektórzy – tylko ciekawość i pytania. Davrel przyjmował ich wszystkich uprzejmie, ale zawsze z dystansem. Nie chciał, by jego powrót budził zbytnią sensację.

Wieczorami, gdy słońce kryło się za wzgórzami, a pola spowijała złota mgła, siadał przy ognisku i patrzył, jak źrebaki uczą się galopu. Ich kopyta wzniecały kurz, a dźwięk biegu odbijał się od drewnianej palisady jak echo nowego początku.

 

 

Kwietniowe słońce, łagodne i złote, spływało po dachach Arven, odbijając się w strumieniu, który leniwie wił się przez dolinę. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i młodych liści. Z każdej strony słychać było odgłosy odradzającego się życia – śpiew skowronków, brzęczenie pszczół, dalekie ujadanie psa pasterskiego. Na łąkach po drugiej stronie strumienia pasły się już źrebaki, które przybyły do posiadłości ledwie parę tygodni wcześniej.

Davrel szedł powoli wzdłuż ścieżki prowadzącej ku strumieniowi, wsłuchany w rytm własnych kroków i w miękki szelest wiatru. Miał na sobie lnianą koszulę w odcieniu ciemnego błękitu – koloru wiosennego nieba przed burzą – oraz ciemnoszare spodnie i wysokie, brązowe buty z wyprawionej skóry. Rękawy miał podwinięte do łokci, a włosy nieco zmierzwione wiatrem. Tego dnia nie wyglądał jak szlachcic, lecz raczej jak człowiek, który sam od nowa buduje swoje miejsce na ziemi – spokojny, skupiony, wolny od zbroi i dawnych zmartwień.

Zatrzymał się, gdy do jego uszu dotarła melodia – delikatna, nieco melancholijna, śpiewana przy akompaniamencie lutni. Dźwięk pochodził z drugiej strony strumienia, niosąc ze sobą coś dziwnie znajomego, niczym echo zapomnianego snu. Davrel zmrużył oczy, próbując dostrzec źródło muzyki. Wreszcie zobaczył sylwetkę kobiety siedzącej na kamieniu, ze stopami zanurzonymi w wodzie. Była odwrócona plecami a promienie słońca tańczyły na jej kasztanowych włosach.

Ostrożnie stąpając po kamieniach, Davrel przeprawił się przez strumień. Gdy stanął po drugiej stronie, odezwał się łagodnie:

– Nieczęsto można tu usłyszeć muzykę.

Dziewczyna odwróciła się, zaskoczona, ale bez strachu. Gdy spojrzała w jego stronę, zauważył, że grzywka filuternie opada jej na czoło. Twarz miała delikatną, ale nie kruchą – raczej zadziorną, żywą. Było w niej coś trudnego do uchwycenia – lekkość ruchu i cień smutku w oczach, jakby każde jej spojrzenie pamiętało o czymś utraconym.

Uśmiechnęła się lekko i zapytała:

– Czy mój śpiew panu przeszkadza?

– Przeciwnie, trudno przejść obojętnie obok tak pięknego głosu.

Dziewczyna nieśmiało skinęła głową.

– To piosenka, którą śpiewała mi matka, kiedy byłam dzieckiem – odpowiedziała cicho, po czym jakby mimowolnie dodała. – Nie słyszałam jej… odkąd zginęła w wielkim pożarze.

Davrel milczał, zaskoczony. W jego oczach pojawiła się ostrożna ciekawość, ale i odrobina zakłopotania – nie wiedział, o jakim wydarzeniu mówi dziewczyna.

Nieznajoma zmierzyła go wzrokiem i zauważywszy jego zmieszanie zagadnęła:

– Chyba nie jest pan tutejszy, prawda?

Davrel uśmiechnął się pod nosem.

– Właściwie… niedawno wróciłem. Davrel Gris – przedstawił się krótko.

– Och – odparła, z rozbawieniem unosząc brwi. – A więc

w końcu mam przyjemność poznać człowieka, o którym mówi całe Arven.

– I cóż takiego o mnie mówią?

Błysk w jej oczach i natychmiastowa, jakby przygotowana specjalnie na tę chwilę odpowiedź:

– Że wrócił człowiek, który skrywa niejedną tajemnicę.

– Nie mam żadnych tajemnic – odparował nieco zbyt szybko, by mogło to zabrzmieć naturalnie. – Po prostu dużo podróżowałem.

Dostrzegł jej rozbawiony, niemal szelmowski uśmiech. Chcąc szybko zmienić temat rozejrzał się wkoło. Jego wzrok przyciągnął koń przywiązany do, znajdującej się tuż za dziewczyną, wierzby. Było to silne, dobrze utrzymane zwierzę, o pięknym umaszczeniu.

– To twoja klacz?

– Tak, prezent od ojca – skwitowała krótko. – Znasz się panie na koniach?

– Miałem okazję dowiedzieć się co nieco o tych szlachetnych stworzeniach – ta ostatnia uwaga wyraźnie spodobała się dziewczynie. – A w ogóle, pani, zechcesz zdradzić mi z kim mam przyjemność?

– Jestem Lysia. – To krótkie, wypowiedziane z pełną gracją i naturalnością, zdanie wywołało między rozmówcami subtelne napięcie. Davrel czekał, spodziewając się nazwiska, to jednak nie padło.

Gdy w końcu otworzył usta, by coś powiedzieć, do ich uszu dobiegł zbliżający się z dużą prędkością tętent kopyt.

Chwilę później, z drugiej strony pobliskiego zagajnika usłyszeli donośny głos:

– Panienko Lysio! Panienko Lysio!

Dziewczyna drgnęła i odwróciła głowę w stronę, skąd dobiegało wołanie. W jej oczach pojawił się cień zakłopotania. Po chwili spomiędzy drzew wyłonił się jeździec – młody mężczyzna na gniadym koniu. Wyglądał na dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, miał ciemne, kręcone włosy i twarz o ostrych, nieco zuchwałych rysach. Zatrzymał się gwałtownie, błoto prysnęło spod kopyt.

Gdy tylko zobaczył Lysię i stojącego obok niej obcego mężczyznę, natychmiast zeskoczył z konia i dobył miecza.

– Czy ten intruz ci się naprasza, panienko? – syknął, kierując ostrze w stronę Davrela.

Na krótką chwilę zapadła cisza. Mężczyźni mierzyli się spojrzeniami. Davrel pozostał nieruchomy, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, lecz w jego wzroku tlił się chłodny spokój.

– Jack! – Lysia podniosła głos. – Schowaj ten miecz, zanim zrobisz coś głupiego!

Chłopak zawahał się, po czym niechętnie odsunął klingę i wbił ją w ziemię.

– Jack Robin – powiedziała Lysia, zwracając się do Davrela lekko przepraszającym tonem. – A to sir Davrel Gris.

Jack zmrużył oczy.

– Więc to ty jesteś ten Davrel, o którym tyle słyszałem od Dariona Halla – rzucił z udawaną uprzejmością.

– Ach, zatem znasz się z Darionem – odparł spokojnie Davrel, a kąciki jego ust poruszyły się ledwie zauważalnie.

Lysia próbowała rozładować napięcie.

– Jack pracuje w winnicy, prawda? Pomaga przy tłoczni…

– Pomagał, – poprawił ją chłopak, prostując się dumnie. – Dzisiaj Darion poinformował mnie, że od jutra będę samodzielnie nadzorował południową część winnicy. To bardzo odpowiedzialna funkcja.

– Gratuluję – powiedział Davrel z lekkim uśmiechem, który tylko częściowo ukrywał jego rozbawienie młodzieńczą dumą chłopaka.

Lysia uniosła brwi.

– Czy to dlatego mnie szukałeś? Żeby mi o tym powiedzieć?

– Nie, panienko – odparł Jack pospiesznie, jakby wstydząc się, że mogła tak o nim pomyśleć. – To twój ojciec mnie wysłał. Kazał cię znaleźć, mówił, że ma ci coś pilnego do przekazania.

Lysia westchnęła i z żalem odłożyła lutnię.

– Rozumiem. W takim razie powinnam wracać.

Zwróciła się do Davrela z uprzejmym uśmiechem:

– Dziękuję za rozmowę, panie Gris. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

Davrel skinął głową.

– Ja również mam taką nadzieję.

Jack pomógł jej wsiąść na konia, ale nawet wtedy nie spuścił wzroku z Davrela. W jego spojrzeniu było coś surowego, nieufnego, jakby próbował ostrzec go bez słów. Gdy odjechali, echo kopyt długo jeszcze rozbrzmiewało między drzewami.

Davrel został sam nad strumieniem. Wiatr poruszył wodę, a z nurtem popłynęło kilka młodych liści – delikatnych, kruchych, jak coś dopiero powołanego do życia.

 

 

Davrel stał na podwórzu, oparty o żerdź ogrodzenia. Miał na sobie prosty, lecz starannie uszyty strój: ciemne spodnie z grubej wełny, wysokie buty z jasnej skóry i lnianą koszulę barwy wyblakłego błękitu – tego samego odcienia, jaki mają niebo tuż po świcie i stal, która już ostygła po hartowaniu. Od spotkania z Lysią minęły dwa dni. Poranek był ciepły i spokojny, przesiąknięty zapachem świeżo zroszonej ziemi. Nad łąkami unosiła się delikatna mgła, a z oddali dochodziło rżenie koni i skrzypienie drewna – Markus wraz z ludźmi kończył stawiać nowy odcinek palisady.

Nagle z daleka dobiegł odgłos kopyt. Davrel uniósł wzrok i dostrzegł jeźdźca zmierzającego ku dworowi – samotnego, w ciemnym płaszczu, bez eskorty. Mężczyzna trzymał się prosto w siodle, a siwy koń stąpał pewnie po wilgotnej drodze. Gdy był już bliżej, Davrel zauważył szczupłą, pociągłą twarz, lekko posiwiałe włosy i bystre, czujne spojrzenie.

Jeździec zatrzymał się przed bramą, zsiadł z konia i, nie prosząc o pomoc, samemu przywiązał wodze do słupka.

– Pan Davrel Gris, jak mniemam? – zapytał tonem, w którym uprzejmość brzmiała bardziej jak obowiązek niż przyjazny gest.

– Zgadza się – odparł Davrel, podchodząc.

– Adam de Vrij, wójt Arven – Mężczyzna wyciągnął dłoń; jego uścisk był suchy, silny, bez zawahania. – Wypadało w końcu poznać nowego właściciela tych ziem.

Davrel skinął głową i zaprosił gościa gestem w stronę ławy stojącej w cieniu starego jesionu.

– Miło mi pana poznać. Arven to spokojne miejsce.

– I oby jak najdłużej takim pozostało – odpowiedział de Vrij, siadając. – Dziękuję za wino, poproszę wodę – zaoponował, gdy Davrel chciał napełnić mu kielich. – Jestem w pracy – wyjaśnił. – A pan? Jak pan się urządza?

Rozmawiali chwilę o odbudowie dworu i pracy ludzi. Wójt słuchał z lekkim dystansem, przytakując od czasu do czasu. W końcu zapytał:

– A jeśli wolno wiedzieć – jakie ma pan plany wobec tego miejsca? Z doświadczenia wiem, że człowiek bez zajęcia prędzej czy później zaczyna się nudzić, a nuda to nie jest dobre towarzystwo dla młodych ludzi.

Davrel zawahał się, jakby rozważał, ile powiedzieć.

– Planuję zająć się hodowlą koni. Mam już kilka źrebiąt z Therm, rasowych, dobrze się zapowiadają.

Na twarzy wójta pojawił się cień zaskoczenia, może nawet uznania.

– Konie – powtórzył powoli, jakby smakował to słowo. – Szlachetne stworzenia. Kto potrafi je zrozumieć, potrafi też zrozumieć ludzi.

Davrel uniósł na niego wzrok, ale nic nie powiedział. Skinął tylko lekko głową.

De Vrij spojrzał przed siebie, na pastwisko i ludzi przy pracy. Po chwili spuścił wzrok i jakby mimochodem powiedział:

– Mam tylko nadzieję, że nie okaże się pan tak niespokojnym duchem jak pański ojciec – przez twarz wójta przemknął cień wspomnienia. – Sir Duncan Gris był człowiekiem o wielkich ambicjach… i niespokojnej naturze. Nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca. A my w Arven nie potrzebujemy awanturników, szczególnie teraz, przed wizytą zarządcy.

Davrel zmarszczył brwi. – Jakiego zarządcy? – zapytał zaskoczony.

Adam de Vrij spojrzał na niego z lekką ironią. – Widzę, że nie nadrobił pan jeszcze zaległości. Po powołaniu na namiestnika Gar Vestings ustanowił w każdej z pięciu prowincji Południa swoich zarządców. Ludzi, którzy mają czuwać nad porządkiem, podatkami i… lojalnością wobec Północy – wyjaśnił. – Namiestnik, chcąc zyskać poparcie lokalnej ludności, zdecydował się ma wybór spośród miejscowych.

– Mądrze – wtrącił się Davrel.

– Mądrze, ale wielu mu odmówiło – kontynuował wójt. – Przedstawiciele starych rodów nie chcieli być posądzeni o przymierze z wrogiem. Choć chwalimy się swoją tolerancją, pewne tradycyjne wartości nadal są na Południu bardzo ważne.

– Kto zatem został nowym zarządcą Kade?

– W końcu wybór padł na Naira Waldrona.

Davrel podniósł wzrok, w którym pojawił się błysk zaskoczenia.

– Waldron? Jeśli dobrze pamiętam, stary lord nie miał dziedzica.

– To prawda. – Wójt mówił spokojnie, lecz z wyczuwalną rezerwą. – Nair jest jego bękartem. Stary Waldron opiekował się nim, lecz nigdy oficjalnie nie uznał go za syna. Dopiero namiestnik nadał mu tytuł i władzę, kupując w zamian jego lojalność.

Davrel skinął lekko głową w geście zachęcającym by jego rozmówca mówił dalej.

– Ale stare rody nie zapominają. Dla nich Nair nadal jest tylko bękartem. A on o tym wie. I to pali go od środka.

– A teraz przyjeżdża do Arven?

– Jest w trakcie objazdu po prowincji – wyjaśnił wójt po chwili. – Ma się zatrzymać także tutaj, w Arven. I chciałbym wierzyć, że jego wizyta przebiegnie spokojnie.

Davrel spojrzał mu prosto w oczy.

– Nie zamierzam sprawiać kłopotów.

Adam de Vrij skinął głową z pozornym zadowoleniem,

ale w jego spojrzeniu czaiła się czujność człowieka, który zbyt wiele razy widział, jak ludzie składają obietnice, by wierzyć w nie bez zastrzeżeń.

– Oby tak było, panie Gris. Arven lubi spokój. Ale spokój bywa kruchy. Wystarczy jeden fałszywy krok, by prysł jak cienka warstwa lodu.

Po tych słowach wójt wstał, otrzepał płaszcz i pożegnał się krótko. Gdy odjeżdżał, Davrel długo patrzył za nim, aż jego sylwetka zniknęła za wzgórzem. Wiatr poruszył liście jesionu. Młody szlachcic przez chwilę stał w milczeniu, czując, że coś – niewidzialne jeszcze, lecz nieuchronne – zaczynało się poruszać.

 

 

Majowe popołudnie było ciepłe, ale nie leniwe – powietrze pachniało świeżym drewnem, wapnem i żywicą, bo robotnicy kończyli odbudowę zachodniego skrzydła dworu. Davrel stał na dziedzińcu, nagi od pasa w górę, z mieczem w dłoni. Skóra na jego ramionach i torsie lśniła od potu, a każdy ruch był naturalnie płynny i pełen gracji, niemal taneczny – jakby nie tyle ćwiczył, a przypominał sobie coś, co znał od zawsze. Czarny miecz przecinał powietrze z cichym świstem, raz po raz uderzając w wyimaginowanego przeciwnika. Jego ciemna stal wydawała się pić blask wiosennego słońca. Broń była ciężka, a mimo to zdawała się reagować na każdy impuls myśli swojego właściciela. Choć długo jej nie dotykał, Davrel pamiętał każdy ćwiczony tygodniami gest.

Zatrzymał się na moment, by złapać oddech, i oparł klingę o ziemię. Jego oczy przesunęły się po okolicy – polach, pastwiskach, kilku wozach przy szopie, wreszcie po wąskim trakcie, który biegł ku południowemu lasowi. W oddali dostrzegł dwie sylwetki na koniach, sunące powoli po ścieżce. Przymrużył oczy. Nawet z tej odległości rozpoznał kasztanowe włosy Lysii i czarne loki młodego Jacka Robina. Na tle zielonych pól oraz błękitnego nieba ich postaci tworzyły iście sielankowy pejzaż.

Nie zastanawiając się długo, z uśmiechem, w którym było tyleż ciekawości, co czujności, Davrel chwycił za wodze i dosiadł konia. Kilka chwil później zniknął wśród drzew.

Las przyjął go chłodnym cieniem i wonią wilgotnej ziemi. Słyszał śpiew ptaków oraz cichy szmer pobliskiego strumyka. Wtem jego uszu dobiegły podniesione głosy. Najpierw męskie, a potem kobiecy. W miarę jak zbliżał się do źródła tych dźwięków, tempo jego oddechu się uspokajało, a zmysły wyostrzały. Nagle z przodu dobiegł go krzyk – potem drugi, bardziej gniewny. Davrel zsiadł z konia i ruszył pieszo, stąpając ostrożnie po mchu i liściach.

Po kilkunastu krokach wreszcie ich zobaczył. Lysia siedziała na koniu, obok niej Jack, a naprzeciw nich stało trzech obcych mężczyzn o twardych, brudnych twarzach częściowo zasłoniętych chustami. W dłoniach mieli noże, a u pasów krótkie miecze. Davrel usłyszał coś o kosztownościach i o koniach. Jeden z napastników, grubas z blizną ciągnącą się w poprzek czoła, roześmiał się ochryple i, zbyt długo wpatrując się w Lysię, rzucił coś, czego Davrel nie zrozumiał. Jedynie Jack Robin drgnął nerwowo. Jego ręka zamarła jednak w połowie drogi po broń.

Bandyta podszedł do dziewczyny, chwycił jej ramię i pociągnął, jakby chciał zrzucić ją z siodła. Lysia odruchowo odsunęła się, ale jego chwyt był zbyt mocny.

Wiedziony nagłym impulsem, Davrel wyskoczył z krzaków. W jednej chwili dystans między nim a napastnikiem skrócił się do kilku kroków – błysk ostrza, szarpnięcie ramienia i czarny miecz zatopił się w gardle bandyty z miękkim, niemal stłumionym cmoknięciem. Strużka krwi uderzyła w powietrze jak czerwona nić, zanim mężczyzna runął na ziemię, dławiąc się własnym oddechem.

Davrel, nie zatrzymując się, otwartą dłonią uderzył w zad konia Lysii. Zwierzę zarżało i ruszyło z kopyta, unosząc dziewczynę z dala od sceny. – Uciekaj! – krzyknął, ale jego głos został niemal całkowicie zagłuszony przez tętent kopyt.

Dwaj pozostali bandyci zawahali się tylko na moment, a potem rzucili się na niego. Pierwszy z nich wykonał szeroki, niechlujny zamach. Davrel uchylił się płynnie i pchnął z finezją – czarne ostrze przecięło brzuch napastnika z taką łatwością, jakby rozcinało tkaninę. Drugi, widząc to, zawył wściekle i próbował uderzyć z boku, lecz Davrel odwrócił się w miejscu, jego klinga zawirowała i zatrzymała się dopiero po zetknięciu z kością. Ruch był chłodny i precyzyjny, niemal bez emocji. Ciało ostatniego bandyty bezwładnie osunęło się na ścieżkę.

Cisza zapadła natychmiast. Tylko szelest liści i ciężkie oddechy przerywały spokój lasu. Davrel stał chwilę nieruchomo, z mieczem wciąż w dłoni, jakby jego ciało jeszcze nie zdążyło zrozumieć, że walka dobiegła końca.

W końcu odwrócił się do wciąż stojącego w tym samym miejscu Jacka. Młody Robin siedział na koniu z szeroko otwartymi oczami, blady, z dłonią nerwowo zaciśniętą na nieużytym mieczu.

Davrel podszedł do niego powoli, ocierając klingę z krwi.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

Młodzieniec nie odpowiedział od razu. W jego oczach mieszały się wstyd i gniew.

– Nie mogłem… – zaczął, ale urwał w pół zdania. Zsiadł z konia.

Davrel ojcowskim gestem położył mu rękę na ramieniu. – To nic złego, czuć strach. To on ratuje życie.

Jednak Jack unikał jego spojrzenia. Stał milczący wpatrując się w ciała trzech poległych mężczyzn.

– Znasz ich? – spytał Davrel, ostrzem miecza zsuwając zakrwawioną chustę z twarzy najbliższego bandyty.

– Nie… chyba nie są stąd – wydusił w końcu chłopak.

Davrel przyjrzał mu się uważnie, potem spojrzał na ciała

i schował miecz do pochwy.

– Nie mów nikomu o tym, co tu widziałeś – powiedział cicho, ale stanowczo. – Nie potrzebuję rozgłosu. Arven też nie.

Ale Jack nie odpowiedział. Patrzył tylko, jak Davrel odchodzi w stronę swojego konia, zaś na jego twarzy coraz wyraźniej rysował się kiełkujący w nim wewnętrzny konflikt. W spojrzeniu, które posłał odjeżdżającemu, mieszały się zraniona duma, strach, zazdrość i gniew.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Co do tytułu: czemu „początki” wielką literą? To jakaś nazwa?

Co do Przedmowy:

Po opublikowaniu opowiadania Powrót i otrzymanych komentarzach, zdecydowałem się napisać ciąg dalszy historii Davrela po powrocie do rodzinnego Arven. Ciekaw jestem Waszych opinii na temat tego tekstu, zwłaszcza, że do dopiero mój drugi, chociaż trochę dłuższy od poprzedniego. – tu wkradła się literówka, tworząca niepotrzebnie błąd ortograficzny, a poza tym ważne, czy trzeba znać część pierwszą (wspomniany „Powrót”), aby czytać ten – jak go sam nazwałeś – „ciąg dalszy historii”?

 

Ze spraw technicznych – wątpliwości oraz sugestie (zawsze – tylko do przeanalizowania):

W tym fragmencie rozjechały się wersy:

Darion podszedł, uścisnął mu dłoń, a potem przyciągnął go do krótkiego, przyjacielskiego objęcia. Davrel szybko odnotował,

że przyjaciel zmienił się tylko nieznacznie, czas odcisnął na jego twarzy zaledwie kilka nowych bruzd.

 

Ale ta nazwa podoba się ludziom (przecinek?) a wino dobrze się sprzedaje.

 

Może połączyć razem, skoro padają po sobie, be żadnego rozdzielenia, dwie wypowiedzi Dariona (poniżej jest więcej takich fragmentów)?:

– Oczywiście, że nie – Darion roześmiał się porozumiewawczo. – Ale ta nazwa podoba się ludziom a wino dobrze się sprzedaje. Zresztą mieszkańcy Kade potrzebują takich symboli. Nastały trudne czasy.

– Pamiętasz wesele Lareta z naszej wioski? – zapytał nagle Darion. – To, kiedy mieliśmy po siedemnaście lat i ktoś – chyba ty – wlał spirytus do ponczu.

 

Tu znowu rozjechały się wersy (poniżej są jeszcze inne takie przykłady, zatem trzeba te fragmenty poprawić):

Davrel skinął głową. – Tak. Teraz już chyba nie ma takich

wesel, co?

 

– Bo nie wolno – powiedział cicho. – Północ uznała, że duże zgromadzenia budzą niepokój społeczny. – Zadrwił tonem urzędnika. – czy to zadrwienie nie było gębowe?

 

– Tylko (przecinek?) jeśli na nie pozwolimy – warknął tamten, a potem westchnął i dolał im wina.

 

Darion uśmiechnął się szerzej. – Dobrze cię widzieć, Dav. Naprawdę dobrze. – Pociągnął solidny łyk wina. – Wiesz, prawie się nie zmieniłeś. – powiedział przyglądając się twarzy przyjaciela. – błędny zapis dialogu? – poniżej jest jeszcze wiele przykładów, więc dialogi trzeba poprawić

Davrel bardzo dobrze wiedział (przecinek?) co jego towarzysz ma na myśli. Mimo, iż obaj byli już dobrze po trzydziestym roku życia, wyglądał na znacznie młodszego. Jego twarz pozbawiona była zmarszczek, a w krótkich jasnobrązowych włosach próżno było szukać siwizny. – powtórzenia?

Ale (przecinek?) gdy dotarli w okolice Arven, ich przywódca miał podobno zrozumieć, że to miejsce jest inne.

Davrel uniósł wzrok (przecinek?) po czym wskazał na nowo zakupiony od Antonina tom.

– Czasem (przecinek?) jak cię słucham, to myślę, że byłeś już wszędzie

i widziałeś wszystko.

Ich kopyta wzniecały kurz, a dźwięk ich biegu odbijał się od drewnianej palisady jak echo nowego początku. – powtórzenie?

Była odwrócona plecami (przecinek?) a promienie słońca tańczyły na jej kasztanowych włosach.

Było w niej coś, co trudno było uchwycić – lekkość ruchu i cień smutku w oczach, jakby każde jej spojrzenie pamiętało o czymś utraconym. – powtórzenie?

Błysk w jej oczach i błyskawiczna, jakby przygotowana specjalnie na tę chwilę odpowiedź: – styl/powtórzenie?

A w ogóle (przecinek przy Wołaczu?) pani, zechcesz zdradzić mi (przecinek?) z kim mam przyjemność?

To krótkie, wypowiedziane z pełną gracją i naturalnością zdanie (i tu?) wywołało między rozmówcami subtelne napięcie.

Po chwili, spomiędzy drzew wyłonił się jeździec – młody mężczyzna na gniadym koniu. – zbędny przecinek?

– Czy ten intruz Ci się naprasza, panienko? – syknął, kierując ostrze w stronę Davrela. – formy grzecznościowe w dialogach – małymi?

– Ach, zatem znasz się z Darionem – odparł spokojnie Davrel, a kąciki jego ust poruszyły się ledwie zauważalnie. – czy to nie jest to samo?

Dzisiaj Darion powiedział mi, że od jutra będę samodzielnie nadzorował południową część winnicy. To bardzo odpowiedzialna funkcja.

– Gratuluję – powiedział Davrel z lekkim uśmiechem, który tylko częściowo ukrywał jego rozbawienie młodzieńczą dumą chłopaka.– powtórzenie?

Od spotkania z Lysia minęły dwa dni. – literówka?

Davrel skinął lekko głową w geście zachęcającym (przecinek?) by jego rozmówca mówił dalej.

Wystarczy jeden fałszywy krok (przecinek?) by prysł jak cienka warstwa lodu.

Skóra na jego ramionach i torsie lśniła od potu, a każdy jego ruch był naturalnie płynny i pełen gracji, niemal taneczny – jakby nie tyle ćwiczył, co przypominał sobie coś, co znał od zawsze. – powtórzenia?

Jego oczy przesunęły się po okolicy – polach, pastwiskach, kilku wozach przy szopie, wreszcie po wąskim trakcie, który biegł ku południowemu lasowi. W oddali dostrzegł dwie sylwetki na koniach, przesuwające się powoli po ścieżce. – i tu?

Patrzył tylko, jak Davrel odchodzi w stronę swojego konia, zaś ma jego twarzy coraz wyraźniej rysował się kiełkujący w nim wewnętrzny konflikt. – literówka?

W spojrzeniu, które posłał odjeżdżającemu (przecinek?) mieszały się zraniona duma, strach, zazdrość i gniew.

 

Cóż, doczytane do końca, poprawiłam co mogłam, lecz niestety nigdzie nie znalazłam obiecanej fantastyki… Gdzie tu jest oznaczone przy wyborze kategorii „fantasy”? Tekst to kolejny fragment większej całości, a nie osobne opowiadanie.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Ponownie dziękuję za uwagi. Naniosłem już większość poprawek, ale część chcę jeszcze sprawdzić. Co do oznaczenia ‘fantasy’, to ja rozumiem je w ten sposób, że jeśli akcja dzieje się w wyimaginowanym świecie, to to jest fantastyka. Ale jeśli jest jakaś węższa definicja, to chętnie ją poznam i zmienię oznaczenie. Tak samo, jak zrobiłem ze zmianą tagu ‘opowiadanie’ na ‘fragment’.

Rozumiem, to zawsze decyzja oraz wybór Autora. :) Skoro według Ciebie jest to świat fantasy – ok. :) 

Zmiana tagu jest natomiast o tyle istotna, że fragmenty nie mogą być objęte grafikiem ani nominowane. 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka