Powietrze pachniało wczesnoletnim deszczem. Wzięła głęboki oddech, pozwalając, by sosnowo–świerkowa woń wypełniła jej płuca. Przepełniona leśnym zapachem, spokojnie kalibrowała mechanizm celowniczy, zdecydowanie zbyt długiego dla jej dziecięcych rąk muszkietu.
– Jeszcze nie teraz… zaczekaj, aż przystanie.
Leżący blisko niej Kapitan Straży uniósł dłoń w znaczącym geście.
– Jakbym sama nie wiedziała… – pomyślała zirytowana. – Taki sam jak ojciec. Zawsze muszą się wtrącać, a przecież strzelam lepiej od nich. Zresztą, zaraz zobaczy. Ten dzik będzie głównym daniem jutrzejszej uczty.
Gdy tylko cel znalazł się idealnie na wprost, dokładnie na linii muszki i szczerbinki, jej palec wskazujący ściągnął cyngiel. Huk wystrzału rozniósł się echem po lesie, płosząc bytujące wśród gałęzi ptactwo. Przerzedzona nikłym powiewem wiatru czarnoprochowa chmura rozwiała się, a przestrzeń wypełnił tryumfalny, dziewczęcy głosik.
– A nie mówiłam!? Za pierwszym podejściem!
Wysoki mężczyzna podniósł się z ziemi, otrzepał igliwie, które wpiło się w poła munduru. Podkręcając ciemny, sumiasty wąs pokiwał z uznaniem głową.
– Nieźle, całkiem nieźle. Będzie ze sto jardów. Przyznać muszę, że ma panienka oko.
– No pewnie, że mam, w końcu jestem von Falke! – wykrzyknęła radośnie dziewczynka. - Jeszcze tylko sześć wiosen i będę mogła zostać muszkieterką. Wyrwę się z zamku, a matka nareszcie da mi święty spokój.
Kapitan uśmiechnął się, po czym ruszył na dół w stronę powalonego wystrzeloną kulą zwierza.
– Panienka zbyt surowo ocenia swoją matkę… ale na wszelki wypadek nie wspominajmy w jej obecności o dzisiejszym wypadzie – obrócił się, konspiracyjnie puszczając jej oko. – O tych poprzednich również.
– Kapitanie, myśli pan, że ja jestem głupia? Przecież wiem, że matka nie dałaby ojcu spokoju.
Dziewczynka przerzuciła pasek broni przez ramię i ruszyła za swoim dzisiejszym opiekunem. Za nimi, powoli dołączała reszta czekającej nieco dalej świty.
– Gdzieżbym śmiał tak myśleć, moja pani – odparł teatralnie mężczyzna. – Po prostu bardzo lubię swoją głowę i nie chciałbym, aby zbyt szybko opuściła kark.
Dziesięć kroków od celu uwagę wszystkich przykuł głośny szelest, dobiegający z pobliskiej gęstwiny. Kapitan chwycił za pistolet, w jednej chwili odbezpieczając go i stając przed młodą damą.
Dwa małe warchlaki, chrumkając swymi świńskimi pyszczkami, wybiegły z zarośli. Podbiegły do truchła lochy. Nie doczekawszy się spodziewanej reakcji, pchane strachem lub zwierzęcym instynktem, umknęły dalej, w gąszcz niskopiennych drzew.
– Oh… – jęknęła dziewczynka, zdając sobie sprawę z tego, co zrobiła. – Ja…
– Panienko Catarino… – odetchnąwszy z ulgą, mężczyzna położył ciężką rękawicę na jej ramieniu. – Niech panienka zapamięta tę lekcję. Każdy nasz czyn ma swoje konsekwencje. Konsekwencje, z którymi musimy żyć. Choć niekiedy będą bolesne, godzące wprost w nasze serce, uczynią nas silniejszymi, zahartują niczym uderzenia młota samego Sigmara.
– Ale… – pisnęła cichutko. – Jak poradzą sobie same?
– Dzisiejszego dnia – kontynuował spokojnie Kapitan, dając przy tym znać swoim ludziom, aby przygotowali dzika do transportu. – Taal pozwolił, by jeden z jego darów trafił do nas. W naszym obowiązku jest oddać mu odpowiednie dziękczynienie.
Obrócił zapłakaną Catarinę twarzą do siebie.
– Nigdy nie zabijaj dla przyjemności. Zwierzęta, tak jak i plony, są darami od bogów, byśmy my, ludzie, mogli trwać i stawać w sile przed kolejnymi przeciwnościami, a tych w starym świecie nie brakuje. Zwierzę trafi na srebrną tacę podczas jutrzejszej uczty, ale jego części pozwolą nakarmić i inne brzuchy. Szable przysłużą się rzemieślnikowi, skóra trafi do garbarza.
Kapitan otarł łzę spływające jej po policzku. Prostując się wskazał na zarośla, w których zniknęły młode. – A one… będą musiały sobie poradzić. Dorosnąć – a kiedy tak się stanie, lepiej byśmy ich nigdy nie spotkali.
Milczeli, popatrując w zarośla. W tym czasie pozostali związali tuszę, przygotowawszy ją do drogi.
– No… – otrząsnął się mężczyzna. – Proszę trzymać fason, panienko. Przyszłej, hochlandzkiej baronessie nie przystoi tak ronić łez. Wieczorem na zamek przybywa hrabia von Schlange wraz z małżonką i następcą, musi się panienka odpowiednio prezentować.
– Niedoczekanie… – mruknęła pod nosem Catarina.
Jednak jej myśli wcale nie krążyły dookoła uczty czy spektaklu, w którym zapewne każe jej uczestniczyć pani matka. Nie. Myślami wciąż byłą przy uciekających, przerażonych, małych zwierzątkach.
– Co ja bym zrobiła, gdybym znalazła się na ich miejscu?
***
Powietrze pachniało dymem i popiołem. Wzięła głęboki oddech, zmuszając płuca, by te utrzymały wszechobecny żar. Nakierowała lufę w stronę stojącego na placu osady, wyzywająco ryczącego centigora. Palec wskazujący ściągnął cyngiel, a rogaty czerep czterokopytnej bestii rozpękł się niczym jarmarczny owoc.
– Dwunasty, Sokolniczko! – krzyknął mały Gunter, podając jej przy tym kolejną, gotową do strzału broń.
– Może powinniśmy cofnąć się do środka? Zostawilibyśmy coś dla pozostałych.
Kolejny wystrzał, następna zwierzęca maszkara padała w błoto, upuszczając swój krzywy, masywny topór. W miejsce zabitej – niczym spod ziemi – wyrastały dwie kolejne. Czego jak czego, ale zwierzoludzi nigdy nie brakowało.
– Dobrze… – pomyślała Catarina, odbierając kolejny, naładowany muszkiet z rąk mającego kryć jej plecy najemnika. – Jest z czego żyć, jest na kim ćwiczyć… pewnego dnia, poślę kulę w każdą pierś przyozdobioną herbem rodziny von Schlange… życie, za życie, śmierć za śmierć, krew dla boga… – Przerażona zerwała strzał, trafiając tuż obok szarżującego na ich stanowisko, muskularnego bestigora.
Gunter zaklął szpetnie, cisnął oszczepem w tors nacierającego… nie wystarczyło. Masywne cielsko wpadło z impetem na barykadę, roztrzaskując ją w drzazgi. Catarina chwyciła zatknięty za pas pistolet, dławiąc się błotem, które po upadku zalało jej usta, namierzyła potwora i ściągnęła spust – niewypał!
Bestia zawyła, paskudnie wykrzywiając przy tym zwierzęco–ludzką twarz. Długi berdysz uniósł się, gotowy przebić leżącą w błocie dziewczynę. Jednak broń nie trafiła celu. Dwuręczne ostrze, ciągnąc szerokim łukiem, rozorało zwierzęce łapska, a chwilę później mocne pchnięcie dokończyło sprawę.
– Na młot Sigmara, znowu to robisz!
Silna ręka poderwała ją z ziemi. W blasku płonącej strzechy dostrzegła znajomą, okrytą gęstym, niegolonym zarostem twarz Kapitana.
– Ile razy trzeba ci powtarzać. Przy sygnale rogu cofasz się do drugiej barykady. Nie stój jak słup, ruszaj się!
– Już, już… – z trudem złapała pion, starając się nie upaść w błotniste podłoże.
Przegnała ogarniającą ją wcześniej furię i łzawiącym wzrokiem zaczęła szukać towarzysza broni.
– Gunter! Na zęby Taala, gdzie cię poniosło!? – Kapitan szarpnął ją za ramię, brutalnie, bez ceregieli odwracając w kierunku leżącego pośród elementów roztrzaskanej barykady człowieka. W jego szyi tkwiła pokaźnych rozmiarów drewniana żerdź. Szeroko otwarte oczy były martwe.
– Nie… – wydyszała z trudem, łapiąc powietrze.
– Każda decyzja ma swoje konsekwencje. Zemsta nigdy nie ukoi tego bólu. A teraz migiem, pod górę, albo oboje do niego dołączymy!
Pamiętna lekcja… lekcja, z której po latach nadal nie potrafiła, albo nie chciała wyciągnąć wniosków. Znów ją uratował. Wierny Kapitan, przyjaciel ojca, druh. Tak jak wtedy, dał kolejną szansę. Sokolniczka przetrwa kolejny dzień, by Catarina von Falko mogła pewnego dnia powrócić na swoje ziemie.
Biegnąc w kierunku wewnętrznej barykady jak mantra, powróciła ta jedna, nie dająca się nigdy przegonić myśl:
– Co zrobię, gdy pewnego dnia zostanę sama?
***
Powietrze pachniało ziołami i pszczelim woskiem. Wzięła głęboki oddech, pozwoliła, by woń wypełniła jej płuca.
Stojąca u progu szczupła, koścista sylwetka kapłana skinęła ku niej.
– Ciało jest gotowe do transportu. Odpowiednio zabalsamowane. Zamówione oleje są w pakunku, zamknięte w schowku przy koźle wozu. Niech Morr zaprowadzi jego duszę do swych bram.
Catarina podziękowała, włożyła do mosiężnej tacy przygotowaną liczbę srebrnych szylingów. Nie mitrężąc wyszła na zewnątrz, gdzie czekał wspomniany wóz z zaprzęgniętym pociągowym wałachem.
– To nasza ostatnia, wspólna droga, przyjacielu.
Wskoczyła na siedzisko i strzeliła lejcami. Koń ruszył niechętnie. Kolejne smagnięcie skórzanych pasów przyspieszyło jego kłus, i wkrótce zostawił za sobą niewielki cmentarz, należący do pobliskiego miasteczka.
– Pamiętam jak opowiadałeś mi o tym miejscu… piękne szafirowe jezioro, leżące u stóp Wroniego Gniazda… chociaż tyle jeszcze mogę dla Ciebie zrobić. Udać się i pożegnać tam, gdzie zawsze chciałeś wrócić.
– Hejże, Sokolniczko! Wstrzymaj chabetę, bo nie dognam!
Wyrwana ze wspomnień, ściągnęła lejce. Prychająca z niezadowolenia szkapa stanęła w miejscu, pechowo osadzając koła wozu w głębokiej kałuży.
Dziewczyna obróciła się w koźle, przekrzywiła głowę ze zdziwienia. Krzykaczem okazał się barczysty, krzepki krasnolud.
– Psia krew! Nie miała gdzie stanąć. Ucapię za koła, a ty chyżo z bata strzel, niech kobyłka dupskiem zarzuci. Jeno się wstrzymaj później, co bym wskoczyć zdołał. Sprawunek mam nielichy do ciebie, kobito.
Przybysz wskoczył w błoto i naparł rękoma na okutą żelazną obręczą koło.
Cataria cmoknęła, po czym solidnie strzeliła pasami w koński zad. Ośka wozu zaskrzypiała, ale wspomagany mocnym chwytem koński kłąb dał radę. Wóz wyskoczył z dołu, chlustając błotem wprost na okryty kolczugą tors i czarny, zapleciony w warkocze zarost.
Brodacz złapał burtę wozu, po czym całkiem zwinnie, jak na swoje gabaryty, usadowił się obok powożącej.
– Nie wiem kim jesteś, panie krasnoludzie. Ale chyba oczy masz i widzisz, że z czymkolwiek do mnie przyszedłeś, niezbyt dobry moment sobie wybrałeś.
Nowoprzybyły popatrzył na pakę. Spoczywała tam wiosłowa łódź oraz długa, ciężka dębowa trumna.
– Jak żyję, a parę ładnych dziesiątek lat na karczychu mam, jeszcze nie było dobrej chwili. – niezbyt zrażony, rozparł się szerzej na drewnianym siedzisku, wyciągając przy tym fajeczkę.
– Żem jest Gorik Bragison. Komenderuje ‘Skałom Karak–Udin’. – tu zrobił krótką pauzę, nabijając cybuch tytoniem.
Kątem oka spoglądał na najemniczkę. Jej twarz pozostawała obojętna. Odpalił, zaciągnął się głęboko i z wolna wypuścił gęsty obłok dymu.
– Moi chłopcy to chwackie zuchy, w polu są jak głazy, nie do ruszenia. Ale robota jest, jaka jest i potrzebny mi ktoś z celnym okiem. Co nieco rozpytałem, padło Twoje miano, to i sobie je zanotowałem. Traf chciał, że akurat rekrutujemy w okolicy narybek, a że wieść o rozbiciu kompanii przy brodzie nad Kiefer poszła po całej prowincji, to i dupsko ruszyłem, sam chcąc obaczyć czyś faktycznie, ze skały wykuta, czy jeno z łajna ulepiona.
Catarina prychnęła, nie zaszczycając rozmówcy spojrzeniem.
– Nie szukam roboty. Mam kilka spraw do załatwienia… chwilą spokoju też nie pogardzę.
– Więc pewnie rzekniesz mi babo, że niezbyt interesują cię wici o górskich panach, którym nieco obrzydł wężowy herb. O potrzebie wzmocnienia garnizonów i wcale nie przed zielonoskórymi. Topór wisi nad całą rodzinką von Schlange.
– Wie kim byłam… kim wciąż jestem – pomyślała, starając się, by słowa po niej spłynęły – bez skutku.
– Ha! Myślę, że w jednym co nieco krasnoluda przypominasz. Uraza, którą nosisz wyryta jest głęboko, bardzo głęboko. Jak widzisz, masz szansę nie tylko dobrze zarobić i przeżyć parę wiosen w doborowej kompanii. Wybór należy do ciebie. – ostatnie słowa wypowiedział zeskakując z wozu.
– Siedem dni Catarino von Falko! Tyle poczekam!
Kierując się traktem wiodącym ku Wroniemu Gniazdu, zastanawiała się co powinna zrobić. Jest najemniczką, pogodziła się z tym – ba – przecież pragnęła tego we własnych, dziecięcych marzeniach. Tylko to dojmujące uczucie. Paląca potrzeba zemsty. Choć przez ostatnie lata zdążyła ostygnąć, nadarzająca się możliwość ponownie rozdmuchała ten przygasły żar.
Wieczorem dotarła na miejsce. Zniszczona, samotna chata, stojąca na brzegu szafirowego jeziora u stóp wzgórza. Chwilę później, na tafli wody znalazła się łódka.
Kobieta wstrzymała oddech i przymierzyła wprost w wiszącą na dziobie oliwną lampę. Huk wystrzału niósł się echem. Namaszczone olejami ciało natychmiast zajęło się ogniem.
– Bywaj Kapitanie… przyjacielu. – wierzchem dłoni otarła samotną, spływającą po policzku łzę. – wiem co byś powiedział, ale nie potrafię odpuścić. Ten krasnolud ma rację. Uraza jest wyryta zbyt głęboko w miejscu, z którego nie wiem czy jakkolwiek będę w stanie ją wymazać.
Została na brzegu, do końca, aż ostatnia iskierka światła utonęła w chłodnych objęciach zbiornika.
***
Powietrze pachniało alkoholem. Wzięła głęboki oddech, pozwalając by woń trunku wypełniła jej płuca. Trzęsącymi się, wykrzywionymi dłońmi ujęła kufel.
Piła, chcąc zapomnieć. O bólu przetrąconych kończyn, piętnie klęski, do której pognała ją zemsta. Dostała swoją szansę. Kilka lat wstecz, miała okazję, by z odpowiedniej odległości wpakować ołowianą kulę prosto w dumny czerep hrabiego von Schlange… to byłoby zbyt mało. Nie mogłaby zobaczyć wyrazu jego twarzy w chwili, gdy dowiedziałby się, że żyje. Chciała napawać się strachem, kiedy lufa pistoletu będzie sunąć od jednego kolana do drugiego. Zadać ostateczny cios, patrząc mu wprost w oczy.
Odłączyła się od krasnoludów. Zostawiła ich samych, bez wsparcia, gnana własną, chorą potrzebą. Takim ludziom bogowie nie sprzyjają. Schwytali ją, rozbroili, obili i zaprowadzili przed oblicze pana. Złapał ją za włosy, podniósł twarz do światła… całość skwitował tylko jednym, krótkim zdaniem:
– Kim ty w ogóle jesteś?
Zabolało bardziej niż palce i kości, które łamano chwilę później. Gdy to zrobili, wyrzucili ją do rynsztoka, tyle, nic więcej.
Mijały kolejne wiosny. Cyrulik nastawił kończyny, ale sprawności dłoni nie przywróciło już nic – nawet modlitwy do bogini miłosierdzia… Głupia. Jest ostatnia w kolejce, która zasługuje na boską interwencję.
Sarkając z niesmakiem, naprzeciwko niej dosiadł się znajomy krasnolud. Dawi… są przedziwni. Myślała, że przepełnieni wściekłością równą tej z jaką na co dzień walczyli, odeślą ją pod bramy Morra. Ale nie, mimo wszystko pomogli jej. Nawet teraz mieszka, je i pije tutaj, w karczmie Bragisona.
– Słuchaj, babo – zaczął odsuwając po blacie niedopity kufel – akurat ja to ostatni jestem co by kufel ciemnego od ust komu odejmować, ale gapić mi się na ciebie ciężkawo już.
– To nie patrz – odparła zdawkowo – tak jak i ja staram się codziennie nie patrzeć.
Gorik warknął wściekle, nasrożył brodę, pomruczał i jak każdego dnia, wrócił do swoich obowiązków. Ona, wróciła do picia. Sięgając po naczynie musiała spojrzeć na ścianę. Całą pokrytą pamiątkami dni minionych. Wśród nich znajomy, wielki, dwuręczny miecz oraz jej muszkiet – sokole oko.
– Koniec końców stało się jak chciałeś, stary przyjacielu – uniosła kufel w karykaturze salutu, kierując go w stronę długiego ostrza – zapomniałam o zemście. Kiedy, zalewałam swoje wspomnienia, w końcu możni panowie się zebrali. Książę osobiście stracił starego von Schlange, a ja, nawet tego nie widziałam. Był i nie ma. Tak jak Catarina von Falko… Sokolniczka… albo ty.
– Proszę wybaczyć… – męski, dźwięczny głos rozległ się tuż za nią.
Odwróciła się i spojrzała półprzymkniętymi oczami wprost na młodego mężczyznę, patrzącego na nią z niesmakiem, odzianego w błękitną liberię.
– To panią zowią Sokolniczką, jak mniemam – z trudem kryjąc obrzydzenie, położył na stole obok zalakowaną kopertę.
– Kazano mi doręczyć list od markiza von Gipfel. Do rąk własnych, pokwitowania nie trzeba. Odpowiedzi udzielić należy najpóźniej porą śniadania, dnia jutrzejszego.
Wydusił to z siebie na jednym tchu. Obrócił się na pięcie i odszedł.
Ujęła przesyłkę. Z trudem przełamała lak, przyciągnęła lampę i przejrzała kaligraficzny tekst.
– No, nie każ mi czekać, bo jeszczem się z ciekawości przekręcę – krasnolud ponownie przysiadł się do niej.
– To zaproszenie. Dla Catariny von Falko. Możliwość powrotu na włości. Pod mianem Sokolniczki.
– Co?! Pokaż, że mnie to! – wyrwał jej pergamin i zabrał się za czytanie.
– No… – podrapał się po rzadkiej czuprynie.
– Typowe dla człeczyn u władzy. Twój majątek już dawno między siebie podzielili, ale honorem nie godzi im się, byś niczym śmierdzący ochlapus zdychała pod płotem.
Bragison zabębnił palcami o blat.
– Życie to jest kawał suczego chwostu. Czasami, trza brać co dają. Mimo wszystko, to trochę taki uśmiech waszego Ranalda. Koło czasu się zamyka, a ty wracasz na stare śmieci. Kto wie, może nowy cykl będzie dla ciebie łaskawszy.
– Nie powiedziałam że się zgadzam.
– Prawda, nic żeś nie gadała. – Gorik zeskoczył z siedziska i ruszył raźno na zaplecze.
– Przygotuje ci nieco na drogę. Co byś nie gadała, że stary Bragison to sknera i skąpiradło, który kromki chleba pożałował.
Catarina von Falko jeszcze raz spojrzała na list, który następnego dnia miał ją zaprowadzić tam, gdzie wszystko się zaczęło.
***
Powietrza pachniało wiosną. Stary krasnolud zaciągnął się głęboko, po czym głośno kichnął smarkając wprost na idącego z rozłożonymi ramionami bratanka.
– Aż, psie licho! Wybacz, że mnie chłopcze. Kinol nie nawykły do takich zapachów. No chodź, chodź! Przeca do kanału nie wpadłeś.
– Ciebie to zawsze wuju, miło widzieć – odparł krótkobrody młodzian, ocierając przy tym podróżny kubrak.
Weszli do zapełnionego tłumem gości wnętrza gospody. Nie czekając, Gorik postawił przed bratankiem pokaźnych rozmiarów antałek, sięgnął po dwa, solidnych rozmiarów kufelki i hojnie rozlał trunku.
– Mów, co w świecie gadają? W górach biliście?
– Ano, byliśmy wuju.
Młody łapczywie upił głębszy łyk, otarł brodę i zasępił się, spoglądając na ścianę.
– Radosnych wici to ty mnie nie niesiesz.
– Sokolniczka nie żyje. Ludziska gadali, że młoda panienka, córka tamtejszego włodarza, strzelać się uczyć zapragnęła. No to i w las poćwiczyć zajechali. Dzik, pono wielki niczym stodoła, stary i straszny. Zacny przeciwnik. Przeorał szablami udo – nie było szans, ale dziewuszkę uratowała.
Bragison pokręcił głową. Nic nie mówiąc, spojrzał na ścianę, wprost na muszkiet, którego kolbę zdobiło wypalone w drewnie oko sokoła. Uniósł kufel, oddał hołd i wypił do dna.