– Dusza! Albowiem jesteśmy duszą, nie ciałem. Ciało swoje ma potrzeby: głód, pragnienie, ego. Tak, ego jest potrzebą ciała, ciała, którego używamy! Ciała, które jest narzędziem. Dusza przywdziewa ciało niczym płaszcz, w celu nie innym, jak nauka. Jak zbieranie doświadczeń. Duszami jesteśmy połączeni, bo dusze nasze częścią Boga są. I uczymy się dzięki życiu, poprzez doświadczenia tu, na ziemi. Dlatego właśnie, powiadam wam, dlatego nic, co nam się przytrafia, nie jest złe. Wszystko jest tylko dobre i może być tylko dobre. Czyż nie Bóg stworzył ten świat? Czyż nie jest On źródłem dobra jedynie?
Ksiądz westchnął i dla odmiany odwrócił wzrok od wiernych, przetarł nakrycie ołtarza dłonią, przez chwilę szukał inspiracji w pokrywających je haftach.
– Plany Boskie są dla nas nieprzeniknione – wznowił nieco ciszej, jakby w zamyśleniu, wpatrując się w serwetę. – Nieprzeniknione pozostaną i zrozumieć ich nie podołamy. Nie powinniśmy nawet próbować, albowiem próby te są dowodem próżności. Ktoś taki próbuje zrównać się ze Stwórcą, porównuje do Niego, a wiemy przecież, że o równości tutaj nie może być mowy. Ponieważ patrzymy cielesnymi organami. Ludzkimi oczyma i uszami, poprzez pryzmat ludzkiego ego. To ciało właśnie jest źródłem bólu i utrapień. Dla duszy, jest pomocą w doświadczaniu. Oczywiście wolelibyśmy doświadczać jedynie dobra i miłości. Pamiętajmy jednak, że dla duszy wszystko jest dobre.
Wszystko jest dobre.
Dlaczego to dobro tak bardzo boli?
Po mszy oraz dodatkowych naukach dla chętnych wyznawców jedynej słusznej wiary, co wszakże charakteryzuje wszystkie wyznania, Hieronim wychodził z przybytku świętego na rozświetlony zachodzącym słońcem plac. Z ciemnego i zimnego wnętrza kościoła do światła ziemskiego, niewinnego i zapraszającego miłym ciepłem. Sam moment opuszczania zimnego mroku domu wiary wprost w objęcia kolorowej i ciepłej natury zdawał się odbiciem słów księdza. Nie było tylko pewności, czy odbicie nie było aby odwrócone, czy może to słowa, które usłyszał, wypaczone? Czy to mózg szalał, nie mogąc pojąć prawdziwego znaczenia słów klechy?
Z mózgiem Hieronima nie było najlepiej, żadna to tajemnica.
***
Na kolację makaron z serem, po włosku – wybrała za niego automatyczna stacja obsługi klientów restauracji miejskiej. Parujące kluchy dojechały na zachlapanym tłuszczem przenośniku. Wokoło walały się odpadki po poprzednich konsumentach, ścianki boksu lepiły się i mieniły tęczowymi plamami. Hieronim ubrał rękawiczki, pobrał posiłek i sztućce. Jadł szybko, nie skupiając się za bardzo na walorach smakowych. Zresztą nie było zbytnio na czym. Spieszył się.
Kolejna ciemna, przygarbiona nieco sylwetka człowieka, który stara się szybko zjeść oszczędnymi ruchami tak, aby czasem niczego poza jedzeniem nie dotknąć.
Hieronim stanął przed lustrem, oparł się o umywalkę i spojrzał w twarz mokrą od wody.
Po posiłku jeszcze pijalnia. Hieronim był cowieczornym gościem wielu mordowni. Wielu, bo starał się codziennie odwiedzać inny lokal. A liczba tychże była niestety ograniczona. Wszędzie już go kojarzono. Ale to nie miało znaczenia.
Patrzył teraz we własne odbicie, a w ręku trzymał przyjemną, obciągniętą skórą rękojeść. Pierwsze uderzenie było bolesne. Pierwsze smagnięcie miało dla niego największe znaczenie. Potem nastąpiło drugie. Oczy zaszkliły się łzami, niezależnie od woli. Hieronim machnął ręką, trzecie uderzenie. Skórzane paski kociaka smagnęły najpierw jedną łopatkę, potem drugą. Czerwone pręgi rosły jedna obok drugiej, na niezabliźnionej jeszcze skórze ramion i barków. Kolejny dzień dobiegł końca. Kolejny dzień reszty jego życia. Kolejne uderzenie.
Kolejny dzień, a czas spływał między palcami, pozostawiając po sobie nieliczne tylko krople niewyraźnych wspomnień, jak niechciany osad.
***
– Ból i nędza, rozpacz i żal, złość i nienawiść. Tak, to istnieje, nie możemy, powiadam wam, udawać, że tylko dobre rzeczy są na świecie. Musimy o tym wiedzieć. Być przekonani, że są tylko dobre rzeczy na świecie. Bo przecież, czyż nie ból nas uczy? Czyż nie musi się każdy z nas oparzyć, by wiedzieć, czym jest ogień?
– Ból, to nauka. A prawdziwy grzech, jedyny najcięższy, to właśnie brak nauki! Stupor w tej kwestii obrazą jest wymierzoną w boski plan. Lenistwo jest marnotrawstwem daru, którym jest życie. Którym jest czas na ziemi.
Ból.
***
Hieronim szedł ulicą. Brodził stopami w kałużach mieniących się plamami tłustego oleju, rozkopywał niedopałki, porzucone fragmenty zniszczonych zabawek. Ręka misia, kółko zabawkowego autka, zużyta prezerwatywa, fragment telewizora, czy innego sprzętu, odchody i upaprane nimi gacie. Za chwilę przejedzie tędy wóz zakładów komunalnych, zgarnie cały ten syf, pozostaną tylko rozsmarowane kałuże i smród. I para wydobywająca się z kanałów. Opary świeżego, ciepłego gnoju.
Hieronim rozumiał ból. Tak mu się zdawało, ale ostatnio miał wrażenie, że istota poznania, którą był, zaczyna mu umykać. Rzemienie kociaka przetarły się.
Hieronim stał przed lustrem, wpatrując się w cieknące z oczu łzy bólu. Wymienił rzemienie na stalowy drut. Pręgi na ciele były głębsze, skóra otwarła się nawet za mocno. Przestraszył się rosnącej krwawej szramy. Krew, życiodajny płyn, powinien być otoczony czcią. Lepiej byłoby marnować żadnej kropli. No i szramy trzeba będzie skleić. Klej do ciała leżał obok wkładki do czyszczenia zębów i jamy ustnej, tuż nad szczotką do kibla.
Mylił się. Ból nie był zagadką. Zwyczajnie trzeba zmienić bodźce. Czuł to, wiedział o tym. Czuł, jak jego ciało wyczekuje nowych wrażeń. Czas podjąć inne lekcje. Nie można się przecież potykać o ten sam kamień w nieskończoność. Kamień jest nauczycielem, to prawda, ale ciągłe potykanie jest brakiem przyswojenia lekcji. A stwórca tego nie lubi. Głupota jest w jego oczach tak samo zła, jak lenistwo. Jedno i drugie hamuje rozwój. Hieronim uśmiechnął się. To na pewno było właśnie tak.
***
– Nienawiść, tak, istnieje. Tak samo, jak miłość, mógłby ktoś rzec. Błędnie jednak. Przekleństwem naszych czasów filozofowie, albowiem oni szukają sensu życia leżąc w łóżku czy siedząc w fotelu, zamiast wznosić oczy ku niebu i modły ku stwórcy kierować. Są jak we mgle, próbują ocenić smak uszami, oglądać film językiem. Sens życia istnieje dla duszy tylko, nie ciała. Poprzez modlitwę i wiarę poznajemy wolę Stworzyciela, poprzez próby, którym nas poddaje, poznajemy samych siebie. Po śmierci dopiero, gdy złączymy nasze dusze w jedną, Boską, dojrzeć możemy sens i powody prawdziwe życia. Ci, którzy próbują odgadnąć zamiary pana poprzez organy ciała, choć kreatywni, są z założenia skazani na porażkę.
***
Przejechał samochód. Pruł pustą ulicą, rozchlapując wodę z kałuż na chodniki. Gdyby tylko to była czysta woda…
Hieronim przystanął. Szeroka ulica, trzy pasy w jedną, dwa w drugą stronę, była prawie całkowicie pusta. Ruch w większości przeniósł się do góry.
W porę pomyślane. Hieronim usłyszał szum. Uniósł wzrok znad rozświetlonej neonami, mokrej jezdni, przez brudne od zacieków i obłażące z farby i tynku ściany, w górę. Na trakcję szynobusów. Trzęsła się i wibrowała. Po chwili dwa wagoniki pełne ludzi przemknęły nad chodnikiem. Stalowe rusztowanie przyklejone do kamienic zatrzeszczało, rdzawe koła wzniosły tuman kurzu. Ciężkie, mokre płatki szarego, skondensowanego brudu osiadły na Hieronimie, na ziemi, na leżącym obok psim gównie i na samym psie, który je dokładnie obwąchiwał.
Płatki nie dały strzepnąć się z ubrania. Rozmazywały się, pozostawiając cuchnące smugi.
Hieronim zaklął do siebie. Pies umknął wystraszony, podwijając ogon pod wychudłe ciało. Nienawiść – nie powinniśmy jej tłumić. A przychodzi tak łatwo. Uśmiechnął się, a uśmiech ten był straszny.
***
– Według tych ślepców nienawiść jest po prostu negatywną, skrajnie negatywną emocją, należącą jednak do tego samego rodzaju co miłość, która jest skrajnie dobrym przypadkiem. Porównują te uczucia do barw, gdzie kolor czarny i biały są na dwóch różnych końcach tej samej palety, a pomiędzy nimi rozciąga się cała gama szarości. Nie, powiadam wam, nie słuchajcie tych bajań! Miłość jest Boska i niezaprzeczalna. Nienawiść jest wytworem ciała i tylko na ziemi występować może.
– Nie powinniśmy jej zaprzeczać, nie możemy jej nie zauważać. Powinniśmy również i ją dostrzegać, jest bowiem wskazówką, którą dał nam Pan. Stworzył ją w konkretnym celu, nie powinniśmy jej więc tłumić.
Hieronim nie tłumił. Nie dawał się jej kontrolować, ale i nie tłumił. Wielu rzeczy nienawidził i do tej grupy zaliczał również ludzi. Nie jednego czy drugiego, których nienawidził za coś konkretnego. Czuł obrzydzenie, powoli przechodzące w nienawiść do całego gatunku. Do grupy. Hieronim widział ludzi jako tłum, jako całość ich osądzał. I nie wypadali oni w jego ocenie najlepiej.
***
– Dobry wieczór! – zaczepił go syntetyczny robot powitalny restauracji.
Hieronim w zamyśleniu zaszedł do nieco bogatszej części dzielnicy. Zatrzymał się.
– Dobry wieczór, zasrany naganiaczu.
Robot skłonił się. Od pasa w górę przypominał człowieka, w gustownym fraku, w czerwonej koszuli i mieniącej się srebrnymi cekinami musze. Od pasa w dół był raczej doniczką.
– Piwo jest? – spytał Hieronim, przerywając recytację dań dnia mechanicznego naganiacza.
– Oczywiście. Mogę spytać, w czym konkretnie pan gustuje? Może gęsty, lokalny lager? A może import z Latarni? Pełna egzotyka z południa, a nawet wschodu!
Hieronim wszedł w połowie wywodu.
– Nie możesz – rzucił na odchodnym.
Kamerka nad drzwiami zamrugała. Pewnie dostał ujemny punkt lub dwa za grubiaństwo. Zupełnie nie były mu potrzebne punkty reputacji, ale jeśli go ukarano, odwoła się i zażąda odszkodowania.
Kroczył powoli w stronę lady i uśmiechał się do siebie. Uśmiechał się na myśl pozwu o obniżanie reputacji za rozmowę z powitaczem. Zgodnie z prawem można było być grubiańskim tylko dla przedmiotów nieożywionych, a kamery często myliły takie z robotami.
Jego uśmiech został chyba źle odebrany przez mężczyznę za ladą, który ukłonił się wyszczerzony i spytał, co mógłby podać.
– Piwa!
– No tak, czy mogę…
– Nie możesz. Tamto. – Hieronim wskazał palcem butelkę.
Kelner nie potrafił się odnaleźć, zagubiony pomiędzy uśmiechem i grubiańskim tonem klienta.
Hieronim złapał za szyjkę i ruszył w stronę stolika, uśmiechając się coraz szerzej.
Kiedyś by tak nie zrobił. Ale teraz wiedział, że działał skutecznie. Okazał tylko swoje uczucia, co było zgodne z nim, z jego wiarą i z prawdziwym stwórcą. Oczywistym jest, że w świecie wolności słowa, gestów czy ubioru, trzeba liczyć się z tym, że ktoś poczuje się urażony. Ważnym jest, aby nie urażać ludzi niepotrzebnie czy celowo, chociaż to już tylko kwestia dobrego obyczaju. Wolność słowa kończy się nie na dobrym wychowaniu, ale na próbach wymuszania uległości. Na zakazach nazywanych kulturą i więzach dobrego wychowania.
Wolność słowa prawnie nie istniała, bo przecież nie wolno było obrażać innowierców. Dewiantów. Biedaków. Tylko człowiek otworzył gębę i zaraz znajdował się ktoś urażony.
Ale Hieronim z tego niewiele sobie robił. On wiedział, że prawem nadrzędnym jest prawo boskie. A potrzebował być grubiański, potrzebował być dzisiaj niemiły.
***
Kolejny dzień. Dzień za dniem, jak sztachety w płocie – każda inna, wszystkie takie same. W zasadzie można by życie porównać do morza. Nie, nie życie, tylko czas. Do fal, które wznoszą się i opadają. Wszystko wznosi się i opada. Słońce wschodzi, zachodzi, klatka piersiowa podnosi się i opada. Kolejny oddech. Ręka ponosi się i opada. Kolejna pręga. Dzień za dniem mijają w równych odstępach, monotonnie. Ale czy nudno? Hieronim mógł patrzeć na morze godzinami.
Ktoś go popchnął. Hieronim poprawił się na zydlu. Ręce trzymał na ladzie, podpierając się na łokciach. Nieco przygarbiony spuszczał głowę, wpatrując się w trzymany kufel. Tłum za nim falował. Całe pomieszczenie wrzeszczało. Nie musiał się odwracać, by to widzieć. Widział przecież tyle razy. Okrzyki wznosiły się i opadały, śmiech wybuchał, po czym załamywał się i wyciszał. Hieronim odbierał barowe rozmowy nie oddzielnie, a jako jeden dźwięk, jednego bytu, jakim był zlepek ciał, poruszający się… Jak morze. Tak.
Znów ktoś wpadł na niego, przesuwając go razem z zydlem. Hieronim prawie rozlał piwo. Sapnął, poprawił się, lecz w tym momencie znów został popchnięty. Ktoś całą masą wpadł na niego, jakby fala wtargnęła na plażę.
A czym byłby brzeg, gdyby nie dawał odporu morzu?
Hieronim opuścił nogi z zydla, wstał i odwrócił się, wciąż podparty jedną ręką o ladę. Ktoś podnosił się właśnie z podłogi. Z nosa krew ciekła wąską, niepohamowaną strużką. Rozbiegany wzrok szukał oparcia, twarz wykrzywiała dezorientacja i złość. Zwyczajna maska głupca, kierowanego złością, pijany umysł odpłynął już jakiś czas temu.
Hieronim uśmiechnął się z politowaniem, kącikiem ust. Gość z rozbitym pyskiem sprawdził ręką, czy nos w ogóle tam jest. Potem uderzył Hieronima w twarz. Cios spadł gdzieś w okolice policzka. Zgarbiony Hieronim opadł w tył, podpierając się plecami o ladę. Krzesło, na którym wcześniej siedział, walnęło o podłogę. Ręce powędrowały do twarzy, odruchowo. Na przedramię przyjął jeszcze dwa rozpaczliwe, zamaszyste ciosy. Tyle czasu Hieronim potrzebował przy przeanalizować sytuację. A wyglądała ona tak, że wszyscy w barze albo zwiewali, albo prali się właśnie po mordach. Hieronim nigdy nie lubił się bić. Nie chciał, nie bawiły go przejawy agresji. Ale to byłby dobry moment, żeby to zmienić. Wiedział, jak to robić, za młodu trenował. Chociaż zawsze przegrywał. To jego zawsze bito.
Z radością przyjął to, rzucone przez Stwórcę wyzwanie. Dostrzegł w tym planie wyciągniętą od Boga dłoń. Prawie słyszał Jego głos, nakazujący mu odrzucić strach, przyjąć doświadczenie. Nadstawić policzek.
Bez żadnego zamachu uderzył chłopaka w twarz, w sam środek czoła. Gość z rozkwaszonym wcześniej nosem wylądował na ziemi bezwładnie.
Hieronim patrzył na niego przez chwilę z niesmakiem. Nie tego się spodziewał. Spojrzał w bok, postąpił do przodu i znów uderzył kogoś przed sobą. Tamten dopiero teraz uniósł wzrok. Zrobił dziwny, drgający ruch wargami, po czym oberwał drugim prostym. Szczęka omal nie wypadła mu z zawiasów. Mężczyzna spłynął. Zwyczajnie zawalił się, najpierw nogi, potem tułów, potem grawitacja wygięła go w bok i trzasnął łbem o połamany stół.
***
Hieronim stał przed lustrem. Kamery rozstawione wokoło mrugały czerwonymi diodami. Żółte światło punktowe oświetlało jego twarz, nieogolony zarost lśnił kroplami wody. Bicz drżał w dłoni. Ale Hieronim nie robił nic. Patrzył beznamiętnie w swe pozbawione wyrazu, opadające oczy.
W oczach wciąż widział tłum, kotłujących się między stołami i krzesełkami ludzi, darte ubrania i pełne wściekłości wyzwiska. Mężczyźni i kobiety, w różnym wieku, lecz podobnym stanie upojenia kłębili się, opływali meble i filary, pozostawiając po sobie zerwane dekoracje i rozbite szkło. Niczym woda rozbijająca się o betonowe bloki falochronu. Widział łysego brodacza, który osunął się przed nim. Stanowił wyrwę w tej ludzkiej masie, jak wybity ząb. Jak skruszona blanka muru, jak nadgryziony kawałek ciasta. I to ciasto Hieronim gryzł jeszcze kilka razy. Z każdym osuwającym się na ziemię, śmiesznym człowieczkiem, robił dwa kroki w tył, by przyjrzeć się swojemu dziełu. Kolejnej wyrwie, którą zrobił. A tłum zaczął naśladować jego ruchy, starając się zachować coraz większy dystans.
Na jego boku powstała czerwona pręga. Skóra ustąpiła, czerwona szrama rosła, obrośnięte warstwą tłuszczu ciało przestało drgać, a z nowej szczeliny pociekła strużka.
Wycinając z życia co najlepsze.
Hieronim odłożył bicz. Miał już lepszy pomysł. Potrzebował innej kamery.
***
Jakiś wesoły człowieczek w niebieskich, postawionych w wysokiego jeża włosach, wyśmiewa kolejną ofiarę. W tym odcinku o restauracjach. Zjadłem za was, abyście wy nie musieli. Porównam dla was kotlety do podeszew, a gulasz do gnojówki.
Cholerny głupiec. Ale jeszcze więksi głupcy, którzy tego słuchają. Ludzie, którym trzeba opinie wkładać do łbów, tak jakby sami nie byli sobie w stanie żadnej wyrobić. Tak jak ci tutaj – Hieronim spojrzał w bok, na siedzących przy stoliku młodzieńców. Pijani, pełni energii, brawury. Narwani. Patrzył na nich ostentacyjnie. Nie trzeba długo czekać, aż zauważą.
Kolejne przyziemne porównanie w telewizji powoduje wybuch śmiechu telewizyjnych klakierów. Po chwili ci, którzy słuchają tej parodii telewizyjnego show, również się śmieją. Najłatwiej się jednoczyć w głupocie. Bez zrozumienia, bez litości, przyrównując cudze starania do odchodów. Nawet jeśli jest w tym ziarno prawdy. Nie ma i nigdy nie będzie nikogo skorego do pomocy. Ale butów do deptania całe mrowie znajdzie się zawsze.
– Co się tak, ciulu, gapisz?
Na czyjeś poczucie wyższości zawsze można liczyć. Zawsze znajdzie się ktoś, kto czuje się lepszy.
– Słyszysz? Czy masz gówno w uszach? Masz gębę jak pies dupę. Masz problem? Zaraz ci przywalę, zasrańcu.
Po ataku słownym następuje zastraszanie gestami, ktoś wstanie, ktoś popchnie. Może rzuci niedopałkiem, może piwem obleje. Wystarczyło czekać. Lepiej nawet zrobić przestraszoną minę, ale Hieronim nie bardzo lubił się krzywić. Był wielkim człowiekiem, o zwalistej posturze i łagodnej twarzy. To wystarczało.
Nie lubił też biegać, dlatego czekał, aż sami przyjdą do niego. We dwóch, trzech. Czasem czterech. Wolał to od bicza. Tylko skóra na kostkach szybko się ścierała, a rany na dłoniach krwawiły obficie. To było złe.
***
Mordownia nazywała się Antresola i faktycznie, zajmowała przestrzeń nad zapuszczonym placem zabaw, który graniczył z cmentarzem. Z placu zabaw korzystali tylko ci bardziej pijani bywalcy Antresoli, wymiotując i kładąc się do snu, pośród porozrzucanych butelek, strzykawek i zardzewiałych huśtawek, którymi nie sposób było poruszyć. Hieronim spoglądał na rozmawiające ochrypłym głosem męty, kontemplując upadek społeczeństwa, gdy nagle ktoś do niego podszedł.
– Szukasz bójki? – zapytał nieznajomy.
Hieronim postanowił go zignorować, tamten indagował jednak.
– Widziałem cię w Kamili, takim burdelu w Okręgu Portowym, jak wodziłeś wzrokiem po najgłośniejszych stołach. W zaułku ktoś zgubił kilka zębów. Potem podobny cyrk odwaliłeś z jakimiś młokosami w… nie pamiętam nazwy tej speluny. Tutaj też masz zamiar czekać, aż ktoś zareaguje na twoje natarczywe spojrzenia?
Hieronim wrócił do świata rzeczywistego. Gość wyrwał go z zamyślenia.
– Możliwe.
– Mam dla ciebie lepszą propozycję. Ring, niewielka arena, na niej przeciwnicy bardziej wymagający, ale i zarobisz. Jesteś wielki chłop, aparycję masz gladiatora. Powinno ci się spodobać.
Gość, który ostatecznie Hieronimowi się nie przedstawił, miał rację. Kilka bójek, które stoczył w krótkim okresie sprawiło, że zaczął być rozpoznawalny. Właściciele barów spoglądali na niego krzywo. Miał też rację w drugiej kwestii.
Hieronimowi się spodobało.
***
Proboszczał cierpiał. Siedział na balkonie wewnątrz areny, podpierając głowę dłonią. Drewniany stolik lepił się od rozlanych trunków, wgniecionych w szpary między deskami resztek jedzenia i wszelkiego plugastwa wtartego łokciami w blat. W powietrzu unosiła się dusząca mieszanina ludzkiego potu, tytoniu i krwi, zakropiona alkoholem do tego stopnia, że można się było wstawić samą inhalacją. Ale nie dlatego cierpiał. Zwyczajnie bolała go głowa. Głośne rozmowy i krzyki, wręcz wrzaski, nie pomagały.
– No, jestem. – Zwalisty mężczyzna o szerokich barach i ogromnym brzuszysku położył na stole litr aromatyzowanej wódki, ręką odsunął karton królewskiej mieszanki czekoladek i batoników, by zmieścić dwa kieliszki, po czym sapnął umęczony. Następnie uwalił się na specjalnie dla niego poszerzonym, obitym zieloną wyściółką krzesełku i sapnął ponownie, z wyraźną ulgą. – Niech no tylko odsapnę i możemy rozmawiać.
Proboszczał uniósł na gościa zaspane oczy.
– O czym?
Człowiek zamachał serdelkowatymi palcami w powietrzu, rozstawił kieliszki, po czym zajrzał w naczynie Proboszczała.
– Pusto – stwierdził, powąchał i skrzywił się z niesmakiem. – Wino. Nigdy was nie zrozumiem. Temat jest ważny i bardzo istotny, a jego rozwiązanie nie cierpiące zwłoki.
– Jakie znowu zwłoki?
Grubas zaśmiał się, uznając nieprzytomny komentarz za żart, po czym rozlał wódkę. Odłożył butelkę i zaczął się rozglądać.
– Automat jest gotowy – mówił w trakcie rozglądania się i wcierania brudu w dżinsowe spodnie. – Gotowy i wstępnie sprawny. Mamy inkaust, jak byś to określił, przez ludzi świeckich tuszem zwykłym zwany, lecz do zwykłości mu daleko. Mamy folię przewodzącą, mamy programy. – Przestał się rozglądać i oklapł jakby. – Zapomniałem zapojki.
– I tak nie chcę. Głowa mnie boli.
– Wypijesz, to ci przejdzie. No… To pierwsza bez.
Proboszczał spojrzał na towarzysza. Rudolf Lasek, zwany prześmiewczo Ruskiem, zatarł ręce i uniósł kieliszek. Wypili. Rozlał ponownie.
– No to jeszcze na drugą nogę.
Wypili. Proboszczał zauważył, że faktycznie, ból jakby zmalał. Złapał za batonik, odwinął z papierka i ugryzł. Papierek odłożył, zniesmaczony widokiem, na kupkę śmieci na trzecim krzesełku. Rusek odpalił papierosa.
– Teraz czekamy na ciebie.
– A. A po co? – Proboszczał udał, że nie rozumie. Od początku rozmowy nie wychodziło mu to najlepiej.
– A co to? Zwątpienie? U osoby duchownej? – Rusek spojrzał mu w oczy. Na chwilę uśmiech zsunął mu się niżej, na jeden z wielu podbródków, pozostawiając na twarzy wyraz niezadowolenia. Ta maska była naprawdę straszna.
– Nie dam ci nikogo – powiedział spokojnie Proboszczał. – A to z tej prostej przyczyny, że aktualnie nie mam.
– Ty! – Rusek pogroził mu palcem. – Ty się teraz nie wymiguj. I nie wciskaj mi kitu. Dobrze wiem, że stadko masz ogromne.
– Ale jest nietykalne. – Proboszczał wycedził.
Rusek rozparł się wygodniej w krzesełku, splatając ręce na pokaźnym brzuszysku.
– Wytłumacz – wycharczał.
Proboszczał mlasnął, sięgnął po butelkę i tym razem on napełnił kieliszki.
– Mam mnóstwo owieczek, wszystko poniżej ósmego roku życia. Dobrze wiesz, że powyżej tego wieku wszystko dawno rozeszło się… – Rozejrzał się i uśmiechnął półgębkiem. – Po rodzinach zastępczych.
– Nie musisz kręcić. Nawet, bym powiedział, odradza się to ludziom twojej pozycji i, nazwijmy to: fachu. Co by to było, gdyby wśród ludzi rozeszło się, że ich pasterz najdroższy mataczy? A to, przypominam, najmniejsze, co można ci zarzucić. Ale tutaj nie masz się co lękać, mów otwarcie. Choćbyś się zesrał, nikt nie usłyszy. Sam widzisz, co się dzisiaj dzieje. Całą arenę wrzask roznosi.
– No właśnie i o to miałem pytać. Jakaś okazja?
– A, nagonili nieco nowego mięsa. Popatrz sam.
Proboszczał popatrzył. Na arenie tłumaczono właśnie zasady pojedynku dwóm zawodnikom. Sądząc po obitej twarzy jednego z nich, nie była to jego pierwsza walka tego wieczoru.
– Punktacja turniejowa? – mruknął Proboszczał, nie udając zainteresowania. – Wygląda na to, że ten misio udręczony dobrze sobie poradził w pierwszym starciu.
– W pierwszych dwóch. Jedna ze świeżynek, jeśli uwierzysz. Dziwny chłop. Całe plecy pokrywają mu szramy po biczu. Umiem to rozpoznać. To też sugeruje, że powinieneś go znać. Samookaleczenia, te sprawy. Nie leżał krzyżem u ciebie?
– Nie poznaję.
Patrzyli przez chwilę na ruchliwego agresora, obskakującego większego od siebie, zwalistego męczennika.
– Młodszych, wracając do tematu, nie mogę ci dać – powiedział Proboszczał. – Do ośmiu lat dzieciaki z okna życia Straż Miejska może przyjść i kontrolować. I robią to. Wszystko musi być udokumentowane.
– Ja się do tej pory dziwię, że wszystko zgłaszacie. Kamer nikt nie przegląda – powiedział Rusek. – Ile masz rocznie kontroli? Ale tak szczerze? Założę się, że żadnej.
Proboszczał nalał wódki. Wypili.
– Nie dam ci nikogo, bo to inwestycja. Karmimy, myjemy, kształcimy, ubieramy, a potem odbieramy za to należność. Tylko tyle, ile włożyliśmy.
– No ładnie. – Rusek prychnął. – Naprawdę próbujesz mi teraz wmówić, że działasz dla ich dobra? Mnie, czy siebie przekonujesz? Zresztą wiem, ile się płaci za organy, wiem ile kosztuje wątroba, ile nerki. Nie wmawiaj mi świątobliwej bezinteresowności.
– Nawet kapłan musi jeść i pić – powiedział Proboszczał, spoglądając na napełniane przez Ruska kieliszki. – To przynajmniej jest realny biznes. A ty co chcesz mi zaoferować? Jakiś czarnorynkowy eksperyment, który albo się uda, albo i nie.
– Nie taka była umowa – mruknął Rusek.
Wypili. Proboszczał stuknął kieliszkiem o blat i wzruszył ramionami. Nie skomentował. Rusek chuchnął.
– No dobra, a dziewczynki?
– Co dziewczynki? Ten towar się jeszcze szybciej rozchodzi.
Rusek zaśmiał się.
– Wierzę. Ale przecież właśnie dlatego trzymasz je dłużej. Widziałem nawet szesnastki, osiemnastki.
– Dziewczynki – mruknął Proboszczał, obracając w palcach puste szkło. – A ile ich chcesz?
– Nie wiem. Zobaczymy. Ze cztery na początek.
– Cztery – powtórzył Proboszczał jak echo. – A na co one się zdadzą? Wezmą w łeb, ledwo na arenę wejdą. To kiedyś przyciągało ludzi, ale teraz? Tutaj? Nikt nie zapłaci za baby wyszarpujące sobie włosy z głowy. A facet na babę? Ludzie będą chcieli zwrotu pieniędzy, jak im zaśmierdzi ustawką, a jak kobieta padnie na dechy po kilku sekundach… Na jedno wychodzi.
Rusek wzruszył ramionami.
– Niech będzie moja strata, takie życie. Zresztą, o to niech cię głowa nie boli, to już mój problem co i jak sprzedam. A pomyśl sobie! Jeśli te nadruki dadzą radę i chudziutka dziewuszka powali takiego hipopotama jak ten tam na dole… Stawki sto do jednego! Ba! Tysiąc!
Proboszczałowi oczy zabłysły chciwością, ale tylko na chwilę. Na arenie potężne ciało dotąd nieobitego wojownika zwaliło się z łoskotem. Proboszczał zmrużył wzrok.
– Chyba, że jego byś chciał?
– Tego skoczka? Znam go, to Rumy. Nie da się namówić.
– Nie, tego co leży. O, popatrz, już wstaje.
– Cienias. Po ryju dostał od Rumiego. Ale widać, lubi to. Skąd go znasz?
– Z kościoła. Zagubiona duszyczka. Bez rodziny, bez znajomych. Tak, to chyba on. Myśli, że nikt nie wie, że on co wieczór pije w barach, potem się chłoszcze.
– Mówiłeś, że go nie znasz. – Rusek wydął wargi. – Nie wiem, czy mi potrzebny ktoś taki.
Proboszczał zaprzestał w końcu zabawy z pustym kieliszkiem. Napełnił.
– Weźmiesz go na próbę. Jak się zabieg uda, dostaniesz więcej. Co ty na to? Decyduj.
Wypili.
***
Maszyna przestała pracować. Robotyczne ramię odsunęło się na bok w pozycję oczekiwania. Irytująco warczące serwo w końcu zamilkło. Hieronim słyszał już tylko brzęczenie świetlówki na wykończeniu i własny, ciężki oddech.
– I jak się pan czuje? – spytał tatuażysta-operator, wycierając urękawicznione dłonie w fizelinowy fartuszek. Gdy mówił, z papierosa, którego trzymał w ustach, popiół spadł na kafle podłogowe.
– Zwyczajnie – mruknął Hieronim. Usiadł i spojrzał na swoją dłoń. Cieniutkie, jasno bordowe linie pokrywające jego ciało jak druga warstwa żył. Przypominały nieco ścieżki na płytce stykowej. Były ledwie widoczne i swędziały. – To się jakby ciągnie pod skórą.
– Na początku może pan odczuwać mały dyskomfort. Najważniejsze, że nie bolało – powiedział Heinrich. Dłonią w rękawiczce wyciągnął peta z ust i wrzucił do wypełnionej wodą szklanki. Stała tam zamiast popielniczki, sprawiając pozory czystości.
Hieronim usiadł, odklejając się od zakrwawionej i przepoconej wyściółki stołu.
– Nie powiedziałem, że nie bolało – stwierdził.
– Naprawdę? To dlaczego pan nie mówi? – zdziwił się Heinrich.
Hieronium wzruszył ramionami.
– Czy mam się teraz położyć na brzuchu?
– Poproszę – powiedział Heinrich.
A potem szczęka mu opadła. Widział wielu ludzi i myślał, że zna każdy typ, ale teraz pojął, w jakim był błędzie.
– O kurwa…
Plecy jego pacjenta pokrywała cała siatka blizn. Najświeższe, pospiesznie klejone pianką, zdążyły rozejść się, gdy leżał. Ociekały krwią i osoczem. Heinricha widok ten zmroził, zmusił do odwrócenia wzroku. Dla zamaskowania zmieszania podszedł do komputera.
– Coś nie tak? – spytał Hieronim.
– Wie pan, blizny mogą zakłócić drukowanie podskórne… Nie wiem.
– To pan wie, czy nie za bardzo?
– Niby najpierw pana skanuje automat, no ale przecież nie ja to programowałem. Umiem tę maszynę tylko obsługiwać.
– To uda się, czy nie? – Hieronim burknął. Nie tyle zdenerwowany, ile poirytowany zbędną gadaniną. Nie lubił niepotrzebnego machania ozorem.
– Wie pan, że to w zasadzie pionierska technologia i w pewnym sensie eksperyment? Nie do końca wiadomo, jakich efektów może się pan spodziewać.
– Wiem o tym. Ksiądz mi mówił. Ale poprosił, żebym się zgodził.
– Naprawdę przyszedł pan tutaj, bo ksiądz pana prosił?
– A co w tym złego? – spytał Hieronim. Głos miał całkowicie wyprany z emocji, jakby cały zabieg nie dotyczył jego osoby. – To dobry człowiek.
***
Nad obrazkiem dziecięcia, nad obrazkiem byłego męża, nad szkolnym tablo – nigdzie nad niczym nie zapłakał nikt, albowiem świat cały w dupie głębokiej miał Hieronima. Czego ten był świadom. Za to rozszczekały się dwa psy, kundle wyleniałe, w walce o terytorialne oznaczanie opony porzuconego wraku ciężarówki.
***
Hieronim czekał na swą kolej. Miał wziąć udział w przedostatniej walce. Po nim biły się młode gwiazdy. Bardzo młode, bardzo agresywne, bardzo zajadłe. W ostatnim czasie pojawiło się sporo młodocianych zawodników, każdy niczym wyciągnięty za rogi diabeł z piekła. To już nie ludzie. Hieronim widział w swoim życiu wiele zwierząt, w ludzkiej skórze, ale to? Te dzieci, te szczyle były tak zajadłe i tak niewiarygodne silnie jak na swoje małe ciałka, że sędziowie mieli problem ich uspokoić nawet we czworo. Same byki, w ochraniaczach, kamizelkach i kaskach. A i tak czasami wychodzili połamani. Całkowite zatracenie w wykonaniu tych podlotków i podlotek nie było rzeczą miłą oku. Ale trybuny wypełniały błyszczące używkami głodne oczy, podniecone widokiem, za który płaciło się spore kwoty.
Widział tatuaże podobne swoim na tych małych gladiatorach, ale on sam nigdy aż tak się nie zatracał. Podobno najzacieklejsi, na których w trakcie walki tatuaż ciemniał do koloru buraków, wytrzymywali tylko kilka starć. Po każdej walce chudli i marnieli, aż w końcu padali z wycieńczenia.
Hieronim nie miał żadnych objawów osłabienia czy degeneracji organizmu, ale i w trakcie walk wzory na jego ciele nie ciemniały aż tak bardzo.
Najgorsze, że zaczął tracić na arenie świadomość. Dla pewności postanowił nie pić i udało mu się przynajmniej ograniczyć spożycie, a to już coś. Luki w pamięci miał jednak ogromne. I nie było szansy się dowiedzieć, co wtedy robił. Budził się tylko obolały, a tatuaż bladł jeszcze.
W tym miejscu nie było kamer, nikt nic nie nagrywał, wszystko było ekranowane. Żadnej elektroniki. Tylko to, co już mu wszczepili. Z początku było mu wszystko jedno, ale w końcu poczuł ciekawość. Chciał się dowiedzieć, co z nim zrobiono, ale nikt nie miał ochoty z nim rozmawiać. Nie na ten temat.
W końcu pojawił się pomysł. Hieronim podejrzewał, co się z nim dzieje, ale chciał mieć pewność.
Najbardziej oczywistą i znajomą twarzą był Proboszczał. To w końcu ksiądz zaprowadził go do tatuażysty, kilka miesięcy wcześniej. Hieronim widywał go na trybunach areny. Obserwował obojętnie całe zbiegowisko, nie warcząc, nie rzucając śmieciami, nie klnąc i nie rozlewając alkoholu po sąsiadach. On tam siedział i rozmawiał z różnymi ludźmi, których Hieronim nie zdał i znać nie chciał.
Ksiądz Proboszczał mu powie, Hieronim wiedział o tym. Ksiądz był dobrym człowiekiem, ale i tak trzeba było się do rozmowy przygotować. Czasami nawet dobrzy ludzie w trakcie rozmowy muszą cierpieć.
To były bardzo ciekawe plany. Pojawił się ktoś, kogo Hieronim naprawdę chciał zagadnąć. Nawet nie tylko wysłuchać, tak jak na kazaniach, ale porozmawiać. Bardzo osobliwa sytuacja. Oczywiście dla pewności, Hieronim przygotował się do tej dysputy. Przygotowania trwały pół roku. Zakup działki, wykopanie odpowiedniej piwniczki, co było przecież nielegalne. Najwięcej problemów było z wywiezieniem niepotrzebnej ziemi. Ale piwniczka powstała, ziemianka wzmocniona kradzionymi z kolei szynami. Wyglądała nieco jak loch, ale co z tego, jak wyglądała? W rogu, do pospawanej z kradzionych profili kolejowych konstrukcji stało siedzisko, bez oparcia, ale z poręczami wyposażonymi w pasy do krępowania kończyn.
Sporo pracy. Hieronim uśmiechnął się sam do siebie i omal nie sięgnął po telefon, aby jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie, które sobie zrobił na pamiątkę.
Trzy lata obijania gęb. To były bardzo dobre trzy lata. Ale nie podobało mu się przywalenie dzieciakowi. Wtedy zrozumiał, że lubił bić, lub być bitym przez większych. Ale na tym dzieciaku, to był wyrok. A tłukł go i tłukł, bo smarkacz nie chciał po prostu zemdleć. Nawet, kiedy czaszkę miał już zniekształconą razami, a uszami i nosem ciekła z niego posoka.
Wtedy to zaczął pytać.
– Pamiętaj, tu nie wolno filmować, to pomieszczenie jest ekranowane – mówili.
– Mamy na ciebie cały materiał. Nie wywiniesz się, musisz działać z nami – straszyli.
Jak by było do kogo mówić i czym straszyć.
Ale kwestia zaników pamięci… W zasadzie nie mógł być pewien, kogo i jak obił, bo nie pamiętał. Z niewiadomych przyczyn pamiętał tylko tego dzieciaka.
***
Hieronim nie wyszedł na arenę. Nie zdążył. Zanim nadszedł ten czas, zwykł drzemać, a piwna ślina bąbelkowała mu z kącika ust w rytm oddechów. Tym razem obudziła go seria głośnych wybuchów. Huk za hukiem, potem krzyk za krzykiem. Głośne rozkazy, paniczne wrzaski. Jakby wszyscy na widowni zaczęli drzeć się trzy razy głośniej niż zwykle, a wrzaski te zlały się w jeden, nieprzyjemny jazgot.
Żelazne zawiasy odpadły jeden po drugim, trafione specjalnego przeznaczenia śrutem. Mężczyźni ukazali się w świetle wpadającym do pomieszczenia, jak anioły, jak przybywające ze światłości stworzenia. A potem Hieronim oberwał ładunkiem elektrycznym z tasera, zesztywniał, zatelepało nim. Złapał ręką za przewód.
– Nie działa, wal jeszcze raz!
Hieronim wyszarpnął z siebie parę kabli, potem drugą i trzecią.
Wściekł się. Ciało pokryły brunatne wzory podskórnego tatuażu.
Jednemu stworowi wbił hełm w czaszkę, drugiemu zęby w kręgi szyjne. Trzeci odwracał się do ucieczki, padł z połamaną potylicą. Tam okazało się, że niechcianych stworów jest całe mrowie. Hieronim został zaatakowany przez demony, które przejrzały jego plan. Został zdradzony! Wszyscy chcieli Hieronima, a on był przerażony. Sam jeden, otoczony, osaczony, zdezorientowany. Znów uciekał przed wilkami, które kąsały go boleśnie.