- Opowiadanie: mr.Tea - Fotograf

Fotograf

Inspiracją dla tego tekstu był artykuł o Wydziale IX Departamentu II MSW, który w czasach PRL włamywał się do konsulatów i otwierał sejfy za pomocą promieniowania gamma. Co jeśli podczas jednej z takich akcji znaleźli coś, od czego włos jeży się na karku? Czy organy komunistycznej władzy stały ponad wszystkim? A może było coś, czego bały się bardziej, niż końca ustroju? 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Fotograf

 Na ulicy nie było żywego ducha. Wszystkie straszydła i strzygi pochowały się po przykrytch liśćmi zaułkach. Chłodny wiatr podrzucił je w górę. Światła w poniemieckich willach były już dawno zgaszone, a ich domownicy pogrążeni w śnie głębszym od śmierci. Noc była tak ciemna, jakby nieboszczyk zabrał cały świat ze sobą do trumny.  

 Ulicą toczył się ciemny samochód z wyłączonymi światłami. Skradał się na swoich czterech kołach. Trójka mężczyzn w środku świetnie się bawiła, rechocząc i przekrzykując się. 

 – No to rzucili mu teczkę na stolik, a w środku zdjęcia, jak ta podstawiona laska ściąga mu sutannę! A minę miał, mówię wam! – opowiadał kierowca, gładząc się po wąsie. 

 Wnętrze wypełniło się śmiechem i gęstym, papierosowym dymem. 

 – Z resztą twojego autorstwa Młody! 

 – Zawsze chciałem być artystą, no i jestem! 

 Zatrzymali się przy skrzyżowaniu. Wąsaty mężczyzna wyłączył silnik oznajmiając, że resztę drogi przejdą na piechotę. Wysiedli trzaskając drzwiami i rzucając niedopałki na ziemię. Ciągnęli dalej wątek duchownego.

 – Pytali go o te paczki dla aresztowanych, a on wszystko wyśpiewał, jak na spowiedzi! Rozumiecie?! Jak na spowiedzi! Że załatwił je od tego, co pływa do Ystad. No, jak on się…

Zabrali z auta plecak z narzędziami i wytartą walizkę. Kiedy Młody ją podniósł, drgnęła jak obudzona. Natychmiast odskoczył, wydobywając z gardła krótki krzyk. Najbardziej uderzyło go to, że była ciepła. Spojrzeli na niego zdziwieni.

– Ducha zobaczyłeś?!” – zapytali.

 Okno domu z brunatnej cegły zatrzeszczało. Ze środka wychylił się łysy, mężczyzna. Cały był w tatuażach, robionymi igłą i tuszem od długopisu. 

 – Zamknąć się, albo tam wyjdę i was wyjaśnię! Znowu przyszliście kraść psy?! – Gestykulował jak raperzy za oceanem.

 Trzeci z nich – na którego mówili „Ciemny” ze względu na oliwkową karnację – wyjął z kieszeni jakąś książeczkę i pokazał mężczyźnie. Na ciemnej powierzchni wytłoczony był srebrny orzeł bez korony i jakiś napis. Był to dokument ze zdjęciem. Na jego widok postać w oknie natychmiast przeprosiła, życzyła dżentelmenom spokojnej nocy i wróciła do środka. 

 – Kto to był?! – Zapytała kobieta w domu. 

 – Cicho, bo jeszcze tu przyjdą! – Uciszył ją. 

 Młody przeprosił, poprawiając beżowy, turecki sweter.

 – Przepraszam, po prostu… co jest w środku? – Pokazał na walizkę. 

– Wolałem ich nie pytać. Kazali otworzyć, jak już znajdziemy skarb – odpowiedział wąsaty. Zabrzmiał śmiertelnie poważnie. 

 Trzej caballeros zajmowali całą ulicę. Pokazywali sobie uliczki i komentowali, co zmieniło się od ich ostatniego rekonesansu. Drobnostki – tu ktoś zaparkował malucha kawałek dalej, tam naprawiono zbitą szybę etc. Trzymali dłonie w kieszeniach, chcąc je ogrzać.

– Na kiedy Ania ma termin? – zagadał Galant Młodego, bawiąc się wąsem.

– Już lada dzień. Wiesz jak jest… – Pojawiali się i znikali wśród ulicznych latarni.

– Wiem wiem, sam mam trójkę, choć wiem, że nie wszystkie są moje. – Zrobił pauzę i poprawił fryzurę – Nie życzę ci tego samego Młody! Wychowujesz, karmisz, dbasz jak o swoje, ale wiesz, że coś jest nie tak…

 Będąc bliżej celu uspokajali się i wyciszali. Kroki przycichły, twarze spoważniały. Noc była tak cicha, że ich własne myśli zdawały się krzykiem. Młody niósł walizkę i plecak. Czuł się, jakby trzymał kogoś za rękę. Próbował zagłuszyć te uczucie, lecz z kiepsko mu szło. 

 Zatrzymali się przy żelaznym płocie. Na wysokości wzroku mieli owalną tabliczkę z napisem: „Consulat général de la République française”. Dom był najwyższy w okolicy, choć nie najładniejszy. Bardziej odstraszał, niż przyciągał interesantów. Zwierzęta omijały to miejsce z daleka, a dzieci opowiadały sobie historię o mieszkającym tam mężczyźnie, który zamiast nóg ma kopyta. Ziejąca z okien pustka wpatrywała się w nich, wysysając pewność siebie. Młody przełknął ślinę. 

– No, to jesteśmy. – Galant pogłaskał się po wąsie, dodając sobie otuchy. 

– Masz aparat? – Ciemny zapytał Młodego, na co ten ściągnął plecak i pokazał polaroida zachodniej marki. 

– No no! Za takie w Pewexie chcą fortunę! – Westchnął Ciemny. 

– Dobra, bo stoimy jak ta panna pod koszarami! Do roboty! – zawołał wąsaty. 

 Sforsowali zimne, metalowe ogrodzenie bez najmniejszych problemów. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie ogarnęło ich dziwne wrażenie, że przekroczyli granicę światów. Ulica zdawała się być daleko, poza ich zasięgiem. Poderwał się lodowaty wiatr prosto z Kamczatki. Mokre liście rozbiły się na ich twarzach. Widzieli czasem takie rzeczy w amerykańskich horrorach. Ostatnio oglądali jeden o dziewczynie, którą uwiódł i urodziła mu dziecko. Kupa śmiechu; nie ma czegoś takiego. Jedynymi diabłami byli oni dla wrogów ludowej ojczyzny. Z filmów te o przygodach agenta jej królewskiej mości. Oczywiście oni byli lepsi, a na pewno za takich się uważali. 

 Drzwi otworzyły się same, jakby pragnęły ich wpuścić. Ciemny schował zestaw wytrychów, wyraźnie zdziwiony. Galant wzruszył jedynie ramionami uznając, że pewnie zapomnieli zamknąć drzwi. Ciemność buchnęła im w twarze. Byli nią umazani mocniej, niż górnik węglem w kopalni. Włączyli latarki. Wszystko było pedantycznie poukładane i zadbane. Na wieszaku nie było żadnych ubrań, więc poczuli się pewniej. Gdziekolwiek był konsul z konsulową, lepiej aby szybko nie wracali. Walizka zrobiła się cieplejsza. Młody mógł przysiąc, że zaczęła delikatnie pulsować. Tłumaczył to sobie stresem i wyczekiwaniem na dziecko. Zamknęli za sobą drzwi. 

 Szli ostrożnie. Z ust buchała im para. Zastawiali się, czy trafili do konsulatu, czy chłodni. Najpierw przeszukali pomieszczenia na dole. Salon przerobiono na biuro z widokiem na ogród i sąsiednie domy. Latarnie rozświetlały kocie łby na ulicy. Nad biurkiem wisiał portret François Mitteranda. Obowiązkowo zajrzeli do barku i nie zawiedli się. Ciemny i Młody uśmiechnęli się do karafek z koniakiem i gąsiorków pełnych rubinowego wina. 

 – Jak któryś coś zajumie, to mu utnę rękę przy samej dupie! Nas tu nie było! – Skarcił ich Galant, choć pomyślał o tym samym.

Weszli spróchniałymi schodami na górę. Poręcz wiła się jak jadowita żmija. Korytarz był wąski i duszny, bez ani jednego okna. Młody znieruchomiał, jego serce przyspieszyło. Klaustrofobia chwyciła go za gardło. Ściany zbliżały się, próbując go zgnieść. Wdech, wydech i powtórka. 

 – Wszystko dobrze? – Ciemny nachylił się do niego. 

 – Tak tak, po prostu tu duszno – skłamał. 

Kierowali się do sypialni. Cisza rozsadzała im uszy. Kiedy znaleźli się w środku, od razu zatkali nosy. Fetor padliny rozpychał się po nozdrzach i wsiąkał w ubrania. Ciemny oparł się o dębową szafę, walcząc z odruchem wymiotnym. Młody odłożył walizkę przy ścianie obok drzwi. Prócz wspomnianego mebla, w pokoju znajdowało się tylko podwójne łóżko, kołyska dziecięca i stolik nocny z fotografią w ramce.

Przedstawiała mężczyznę z garbatym nosem. Patrzył prosto w obiektyw. Dookoła jego oczu tańczyły czarne płomyki, wychodząc z oczodołów i sięgając w stronę fotografa. Miał na sobie garnitur utkany z bezgwiezdnej nocy. Trzymał za talię kobietą w trupio-bladej sukni. Była tak chuda, że mogli policzyć kości pod naciągniętą skórą. Zadowolona obejmowała rękami zaokrąglony brzuch. Pozowali na tle posępnego zamczyska gdzieś w środkowej Francji. Otaczały je potężne drzewa, potęgujące uczucie odosobnienia od świata. Strzeliste wieże przypominały kły wbijające się w niebo. Kiedy się skupili, wypatrzyli w oknach budowli ciemne postacie. Zdawało im się przez chwilę, że się poruszają. Patrzyły na nich. Wołały.

– Konsulowa jest w ciąży? – Zdziwił się Ciemny. 

– No właśnie nie – rzekł Galant – A przynajmniej nic nam nie wiadomo. 

Lampa błyskowa atakowała każdy przedmiot z różnych stron. Musieli potem odstawić wszystko na swoje miejsce. Każdy ambasador, konsul lub charché d’affaires mógł być wyuczonym szpiegiem, zwracającym uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Czasem dyplomaci zostawiali monetę wewnątrz starannie złożonego krawatu. Kiedy ciekawski agent zaglądał do środka, ta wypadała i tylko twórca pułapki wiedział, którą stroną do góry ją ułożył. Oczywiście były tylko dwie możliwości, więc mógł trafić, ale wariantów było pełno. Niektórzy kładli przy drzwiach książkę grzbietem do góry aby intruz myślał, że nieumyślnie ją zrzucił. Tutaj liczył się numer strony, na której zostawił ją wyczulony szpieg. Galant znał te sztuczki i przykładał się do dokumentacji. Właśnie dlatego wzięli go na tę robotę. 

Po zakończonych zdjęciach rozpoczęli przeszukanie. Byli spokojni o podsłuchy i ewentualne niespodzianki. Koledzy z techniki sprawdzili już budynek i twierdzili, że jest czysty. Oni mieli tylko znaleźć skarb. Czym on był? Powiedziano im tylko, że od razu się zorientują i mają zrobić jego zdjęcie. Lepiej było nie zadawać pytań. Szpicel twierdził, że klucz do niego ukryty jest gdzieś w sypialni konsula, ale reszty musieli sami szukać. 

 Najpierw otworzyli szafę. W środku wisiał tylko jedna, biała suknia. Dla odmiany intensywnie pachniała ziołami i kadzidłem. Galant wykonał zdjęcie, aby odwiesić ją potem w to samo miejsce. Pstryk i gotowe. Aparat wypluł kwadratową fotografię. 

 – Ej, a to nie jest ta ze zdjęcia? – Zauważył Galant. 

 Miał rację. Była idealnie czysta, bez najdrobniejszej drobinki kurzu. Jedyne co na niej znaleźli, to ślady futra. Zaniepokoili się, ponieważ będąc wcześniej w okolicy nie widzieli, aby pan konsul miał psa, lub inne zwierzę. Jeśli tak było i go ze sobą nie zabrali, mogli być w tarapatach. Walizka upadła z hukiem na ziemię. Ich ciała rozsadziła adrenalina, a skronie zadudniły. Nikt się nie przyznał, ale pomyśleli, że walizka wycięła im głupi kawał. 

 Młody podniósł świeżo zrobione zdjęcie z podłogi. Wytrzeszczył oczy i pokazał je natychmiast reszcie. Zaraz za ubraniem, na ścianie szafy widniał napis: „ZIMNO”. Nabazgrany był ciemną, zgęstniałą krwią. Patrzyli na przemian to na szafę, to na fotografię, ale napisu nie było. Lodowate ciarki przeszły im po plecach. 

 – Może aparat się popsuł? – Zasugerował Ciemny. 

 – Zachodni szajs i tyle! Mówiłem, brać radzieckie! – Galant sprawdzał, czy zauważyli jego strach. 

Po burzliwej dyskusji zebrali się i przesunęli szafę. Stawiała opór, szurając drewnianymi nogami o podłogę. Dźwięk przypominał drapanie paznokciami o tablicę. Zalany potem wąsacz wyglądał jak prosiak, a pozostałej dwójce wyszły wszystkie żyły. Liczyli, że na ścianie za szafą znajdą sejf, lecz niczego tam nie było. Teraz przyszedł czas na łóżko. 

 Kolejny wściekły błysk zalał pokój. Z wysiłku zapomnieli już o napisie, ale dźwięk migawki przywrócił im pamięć. Czekali na zdjęcie jak na wyrok. Kiedy w końcu nabrało kolorów, ujrzeli na nim łóżko pokryte karmazynowym napisem: „CIEPŁO”. Galant wyrwał je z rąk młodego i cisnął w kąt. Sapał przy tym jak postrzelony dzik.

– To jakieś pieprzone żarty! Trzeba ich zamknąć, jak tego Robineau w czterdziestym dziewiątym! Wszystko wypaplał! – darł się, tracąc panowanie nad sobą.

Ciemny wyjrzał zza kotary przez okno, sprawdzając, czy stary nie pobudził sąsiadów. Okolica smacznie spała, jak pogrążona w śnie wiecznym. 

 Ochłonęli i zabrali łóżko. Tym razem zrobili to we dwójkę, ponieważ Galant stwierdził, że młodzi lepiej się do tego nadają. Obserwował ich z boku, drapiąc się po wąsie. Męczył się samym widokiem. Przesunęli je dużo łatwiej, niż poprzedni mebel. Zastanawiali się czy było lżejsze, czy bez wąsatego szło im lepiej. Łóżko odkryło przed nimi namalowany posoką pentagram. W jego centralnym punkcie leżał martwy pies. Jego sztywne łapy rozkładały się w najlepsze.

Odór buchnął im prosto w twarz. Latarki poturlały się po ziemi, odgrywając spektakl blasków i cieni na ścianie. Ciemny poddał się i zwymiotował w rogu sypialni. Młody cofnął się pod okno. Próbował, ale nie mógł oderwać wzroku od zastygłych, psich oczu. Galant podbiegł, oglądając znalezisko z każdej strony.

– Pieprzone żabojady! Wiedziałem, że coś z nimi nie tak! – Latał po pokoju jak opętany.

Nagle potknął się o walizkę, uderzając głową o krawędź szafy. Świat zawirował i pociemniał przed jego oczami. Leżąc na wykładzinie poczuł, jak coś ciepłego spływa mu po wysokim czole. Przetarł to dłonią, dowiadując się, że to jego własna krew. Lśniła w świetle latarki. Było w niej coś hipnotycznego. 

– Młody, za tę walizkę na środku pokoju to powinienem cię pieprznąć w ten pusty czerep! 

– Ale kładłem ją przy drzwiach! – Bronił się. 

 – To prawda… – odezwał się Ciemny, kiedy tylko poczuł się lepiej – Widziałem!

 Galant zaczął łączyć fakty i musiał przyznać im rację, choć niechętnie. Sam również to widział, po prostu dał ponieść się emocjom. Skądś zabrzmiał cichy śmiech. Cała trójka pomyślała o walizce. Popatrzyli po sobie zastanawiając się, czy im się nie przesłyszało. 

 – Ktoś tu jest?! – zawołał Galant, podbiegają do drzwi sypialni. Odpowiedziała mu głucha cisza. 

 – Wyłaź draniu! Służba Bezpieczeństwa! – Kontynuował. Cała konspiracja prysła jak biegunka. 

 – Tam coś jest! – Młody wskazał palcem na truchło. 

Z nieruchomego pyska wypadały larwy, ale w środku świeciło się coś metalowego. Podszedł ostrożnie i nachylił się, wstrzymując oddech. Policzył w myślach do trzech i wsadził rękę do zgniłej paszczy. Ogarniała go myśl, że martwy czworonóg zaraz zaciśnie na nim swoje zęby. Wyobrażał sobie ból strzaskanej dłoni. 

Po chwili grzebania w trzewiach wymacał jakiś twardy, zimny kształt. Natychmiast wyszarpał go na zewnątrz. Trzymał w dłoni klucz, lepiący się od osocza i limfy. Jego obrzydzenie sięgało zenitu. Pokazał go reszcie i wspólnie zaczęli się zastanawiać, co może otwierać. Galant wraz z Ciemnym optowali za sejfem do skarbu, po który przyszli. Młody był innego zdania, choć sam jeszcze nie wiedział, co uważa. 

Stary zarządził powrót na dół i powtórne sprawdzenie biura, gdy coś zawarczało za ich plecami. Kiedy się obrócili, martwy pies stał na czterech łapach. Gęsta ślina kapała mu z pyska na ich widok. Nastroszył się i obnażył swoje kły. Błyszczały w ciemności jak świeżo naostrzone noże. Patrzył na nich, jak na trzy tłuste kawałki polędwicy. Nigdzie nie było tabliczki „Uwaga! Zły pies”. 

Galant sięgnął do kabury pod kurtką, ale był za wolny. Bestia chwyciła go za rękę. Od ścian odbiły się krzyki i dźwięk łamanej kości. Wybuchła panika. Młodsi koledzy ruszyli mu z odsieczą, próbując wyrwać dłoń z paszczy potwora. Ciągnęli za nią, sprawiając Galantowi ból rysujący się na jego wąsach. Młody chwycił walizkę i okładał nią psa, ale ten nie reagował. Nawet nie zawył, ani nie pisnął. Wszystko działo się w ułamku sekund. Ciemny przypomniał sobie radę dziadka ze wsi. Zawsze w takich sytuacjach mówił, aby wepchnąć kończynę głębiej do pyska. Zwierzę przyzwyczajone do walki zdziwi się, puszczając chwyt. 

Złapał powyżej nadgarstka, tuż przy psim nosie i postąpił według wspomnianej instrukcji. Ku własnemu zdziwieniu zadziałało, a im udało się uwolnić rękę. Z rany sączyła się ciemna krew, bryzgająca na wszystko dookoła.

– Młody bierz sprzęt! – Rzucił Ciemny, wywlekają rannego towarzysza z pokoju.

Został sam na sam z tym czymś. Z paszczy zionęło padliną. Monstrum przyczaiło się i skoczyło Młodemu do gardła. W ostatniej chwili zasłonił się przed atakiem walizką. Ostrza wbiły się w skórzaną powierzchnię. Kiedy poczwara opadła na ziemię, niespodziewanie się skuliła. Skomlała przed nim, a właściwie to przed tym, co trzymał. Stała w miejscu i obserwowała ze spuszczoną głową. Wykorzystał więc okazję. Trzymając teczkę przed sobą włożył aparat do plecaka i uciekł, zatrzaskując za sobą drzwi. 

Diabelski kundel ujadał zza drugiej strony, drapiąc pazurami. Cała trójka oparła się o ścianę, próbując się opanować. Młody odciągał kołnierz od szyi, łapiąc powietrze. Na korytarzu było jeszcze ciaśniej niż wcześniej. Duchota go zabijała. Zgodnie stwierdzili, że należy stąd jak najszybciej uciekać. 

Schody tym razem były węższe i dziwnie śliskie. Zbiegając po nich można było pomyśleć, że jakiś gad zostawił na nich swój śluz. Trzymali się mocno poręczy w nadziei, że nie zamieni się w węża i ich nie udusi. Zeskoczyli z nich i pognali przez cały parter do wyjścia. Kątem oka zobaczyli ruch w ciemności. Nie obracali się. Woleli nie widzieć tego, co może tam być. Galant zostawiał za sobą czerwoną smugę. Zupełnie jak w tej bajcie, w której dzieci rozsypywały okruszki chleba po lesie, aby się nie zgubić. Ale ta wersja była lepsza, bo chleb można zjeść, lub zamieść pod dywan, natomiast krew jest wieczna. Zasycha utrwalając swój ślad, płynie ciepła w naszych żyłach, szumi w tętnicach… krew to życie. 

Młody szarpnął za klamkę.

– Psia mać! Zamknięte! – wrzasnął.

Jego grzywka skakała na boki. Drzwi ani drgnęły, obserwując ich z wyższością. Oto ci, którzy tak pragnęli się tu dostać, teraz oddaliby wszystko, aby stąd uciec. Ludzie to niezdecydowane istoty.

– Odsuń się! – Ciemny odłożył rannego i podbiegł do drzwi.

Kucnął i wyjął z plecaka swój zestaw wytrychów. Ślizgały się po jego ubrudzonych juchą palcach, upadając na ziemię w poszukiwaniu wolności. Przykładał je do zamka i wymieniał w locie na inne lamentując, że nie pasują. Dopychał je na siłę i kopał w drzwi z desperacji. 

W końcu coś w zamku zaskoczyło. Wszyscy wstrzymali na chwilę oddech. Ciemny obrócił się do towarzyszy z iskrą nadziei w oczach. Poruszał wytrychem jeszcze chwilę, aż usłyszeli głośne, mechaniczne „klik”. Ale iskierka nadziei okazała się być płomieniem trawiącym wszystko na swojej drodze. Najpierw do uszu Młodego dotarł mokry odgłos, podobny do siorbania. Dopiero potem zrozumieli, co naprawdę zobaczyli. Dziurka od klucza wciągnęła Ciemnego jak nitkę makaronu. Cała była ubrudzona krwistym, ludzkim sosem spaghetti. Na podłodze zostały tylko jego ubrania: znoszona, ciemna skóra i jeansy marki „Odra”. Młody zasłonił oczy. Najchętniej wydłubałby je sobie, aby na to nie patrzeć. Galant albo nie zarejestrował tego faktu, albo nie zareagował ze względu na ból ręki. Cokolwiek było po drugiej stronie drzwi, bardzo nie chciało, aby opuszczali konsulat. 

Młodego naszła myśl. Nie znał jej źródła i była bardzo dziwna, ale na pewno nie bardziej niż wszystko to, czego właśnie doświadczył. Wyjął z plecaka aparat i wycelował w drzwi. 

– Co robisz?! – wyjęczał Galant. 

Młody milczał w skupieniu. Pstryk. Kartka papieru upadła na podłogę z lekkością piórka. Zdjęcie wywołało się od razu, jak na zawołanie. Dostał dokładnie to, czego się spodziewał. Fotografię drzwi z nabazgranym słowem: „ZIMNO”. Zaklął pod nosem. Walizka otarła mu się o nogę.

Cofnęli się do salonu, jak uzgodnili wcześniej. Wyglądał niemal tak samo, ale nastąpiło w nim kilka zmian. Widok na ogród zniknął, zasłonięty grubą kurtyną nocy. Z dworu dobiegały krzyki i jęki. Mieszały się z rytmicznym postukiwaniem. Młody pomyślał o pałce szturmowej uderzającej o kraty. Jakiś mężczyzna za oknem pytał w kółko o imię ojca i znajomości w podziemiu, ale odpowiadały tylko błagania o litość. Portret prezydenta Piątek Republiki Francuskiej zniknął, ustępując miejsca szkaradnej podobiźnie jakiegoś bożka, lub innej kreatury. Głowa kozła o męskim torsie i kobiecych piersiach była czymś daleko wykraczającym poza pojmowanie funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa. Istota miała potężne, czarne skrzydła. Można było pomyśleć, że to upadły anioł. Po obu jej stronach klęczeli nadzy mężczyzna i kobieta. Ręce mieli wzniesione, jak do modlitwy. 

– Trzeba ci odkazić tę ranę! – Młody odłożył Galanta na krześle za biurkiem i otworzył barek.

Szukał tych samych flaszek z alkoholem, które wcześniej oglądał. Teraz znalazł tam tylko butelki z ciemnym, karmazynowym płynem. Obok znajdowały się też antałki z cieczą o barwie starego octu. Na ich dnie osiadały organy, wycięte z chirurgiczną precyzją. 

– Tego tu wcześniej nie było, prawda? – Galant podniósł obolałą rękę, pokazując coś. 

W ścianie na drugim końcu pokoju była dziura. Wystarczająco duża, aby przeczołgał się przez nią dorosły człowiek. Ozdabiał ją namalowane, obce symbole. Może był to jakiś tajny kod francuskiego wywiadu? Coś na kształt języka Indian Navajo z czasów drugiej wojny światowej? Młody zajrzał do środka, ale nie zobaczył nic, oprócz ciemności. Stanął i zrobił zdjęcie. Znaki ułożyły się w słowo: “CIEPLEJ”. Ze środka czuć było siarkę.

Na biurku zadzwonił telefon. On również się pojawił, czy może go nie zauważyli? Mieli nadzieję na to drugie. Czerwona słuchawka wolała, aby ją podnieść. Galant uległ jej żądaniom, sięgając po nią zdrową dłonią. 

– T-Tak?

– Wracacie już ze Sztosu? Przekaż Młodemu, że jego Ankę zabrała karetka. Wody jej odeszły – powiadomił ich kolega Jajek, zawdzięczający swoją ksywę nałogowemu ich piciu prosto ze skorupki. 

Młody wszystko słyszał. Zacisnął pięści i oparł się o biurko nadstawiając uszu. 

– Powiedz im, że utknęliśmy w tym pieprzonym konsulacie z martwym psem! Rzucił się na nas, a Ciemnego wessało przez drzwi! – Zapowietrzył się.

– Już piliście!? Warianty! Kończcie i wracajcie. 

Połączenie skończyło się. Galant próbował oddzwonić, ale w słuchawce odbijało się tylko pikanie. Doprowadzony do szewskiej pasji roztrzaskał słuchawkę o biurko. Odłamki plastiku latały we wszystkie strony. Jej wygląd w niczym nie ustępował zmasakrowanym twarzom stoczniowców i górników. Próbował wymusić na niej posłuszeństwo jak na przesłuchaniu, ale wolała dać się zniszczyć, niż ugiąć. 

Młody biegał po całym pokoju, machając rękami. Próbował ogarnąć bałagan w głowie. Obiecał żonie, że przy niej będzie. Bał się o nią i dziecko. Jednocześnie zastanawiał się, czy to nie jest jakaś szatańska sztuczka. W końcu sami stosowali podobne taktyki. Zamykali takiego delikwenta w celi, bez wieści od rodziny, a potem zabierali na przesłuchanie. Bez bicia, ani zastraszania. Zwykła, męska pogadanka. “Ty tu siedzisz, a ona w tym czasie puszcza się po kątach. Śmieją się z ciebie chłopie! Pokaż, że masz jaja! Podpisz tu, a wyjdziesz i ją ogarniesz. To takie proste.” W jego oczach świeciła desperacja.

– “Wchodzę tam!” – oznajmił.

Najpierw przepchał przez otwór walizkę, ubrał plecak, a potem wszedł sam. Teczka pulsowała w jego dłoniach. Była ciepła jak bijące serce. Wywoływała w nim wstręt, ale chłodny rachunek kazał mu ją zabrać. Wymusiła na psie posłuszeństwo, więc może się przydać. No i do tego instrukcje od przełożonych: “Znaleźć skarb i otworzyć walizkę”. Dokładniej w tej kolejności. Galant próbował go powstrzymać, ale odpuścił. Nie podobała mu się ani perspektywa ponownego spotkania z psem, ani infekcja w ręce. Przypominała zepsuty kawałek baleronu. Sprawiała taki ból, że rozważał jej odrąbanie. Marzył o tym, a w pobliżu nie było ani jednego, ostrego narzędzia. To była tortura. Zacisnął zęby i wszedł za Młodym. 

Wewnątrz było gorąco, jak w kotle. Nie było miejsca, aby zdjąć kurtki. Młody przetarł pot z czoła. Galant robił sobie krótkie przerwy na odpoczynek, łapiąc się za serce.

– Zaraz cię dogonię! – powtarzał.

Gotowali się we własnych ubraniach. Obietnice o dotrzymaniu tempa w końcu ustały, a za Młodym zrobiło się cicho. Było zbyt wąsko, aby spojrzeć za siebie. Pomachał nogą w nadziei, że zaprze się o ten tandetny wąs, ale tam nic nie było. Walczył jeszcze chwilę ze sobą, tkwiąc w miejscu i wołając go. W końcu jednak pogodził się z myślą, że dziura go zjadła, przeżuła, lub wyszedł w jakimś innym, gorszym miejscu. Został sam ze swoją wierna walizką. 

Tunel nagle wypluł Młodego na drugim końcu. Wyszedł z niego, jak noworodek na ten świat. Nie wiedział, czy czołgał się tak godzinę, czy cały dzień. Wydawało mu się, że wieczność. Wpadł prosto do gęstej, ciemnej mazi. Wlewała mu się do uszu i nosa, wędrując swobodnie do przełyku. Była okropnie gorzka. Wstał na równe nogi kaszląc, omal nie wypluwając przy tym płuc. 

Wyciągnął przed siebie ręce, próbując zorientować się w przestrzeni, ale nawet ich nie widział. Miał wrażenie, że tonie w zbiorniku z melasą. Do jego nogi przypłynęła walizka. Unosiła się swobodnie na powierzchni, obijając się o niego. Kiedy wysmarkał z nosa resztki cieczy olśniło go: to była smoła. Ciepła, ale nie wrząca. Brodził w niej po łydki. Przypomniał sobie o plecaku, który czas miał na sobie. Przemoczony materiał ciągnął go w dół, próbując utopić. Wyjął aparat i wcisnął guzik. Na ułamek sekundy ciemność zrobiła krok do tyłu, odsłaniając wąską piwnicę. Wyglądała jak ta z jego szkoły podstawowej. Typowa “tysiąclatka”. Zawsze w kotłowni można było znaleźć woźnego, męczącego flaszkę Wyborowej. Ściany pomalowane do połowy na paskudny odcień zieleni. 

Lampa błyskowa pokazała Młodemu jedyne drzwi w pomieszczeniu. Skryte w cieniu czekały, aby je otworzyć. Miały na sobie wypalony napis: GORĄCO. Teczka odpłynęła w ich kierunku. Z wprawą olimpijskiego pływaka pokonywała kolejne metry smoły. Młody poszedł za nią, walcząc z gęstą substancją. Trzymała go mocno za nogi, wciągając niczym bagno. Określenie “poruszać się jak mucha w smole” było bardzo na miejscu.

 Zmęczenie dawało się już we znaki. Rozbił drogę na przystanki, aby złapać oddech i upewnić się, że nie zgubił się w mroku. Z każdym kolejnym zdjęciem był coraz bliżej. Napis: “GORĄCO” był coraz większy. Kręciło mu się w głowie od zaduchu. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, ale nie było różnicy. Łapał chlusty powietrza, jak tonący marynarz na otwartym morzu. Próbował skupić się na celu, gdy coś otarło się o jego kostkę. Było miękkie i w dotyku przypominało skórę. Głowę zalały różne wizje tego, co to mogło być. Odepchnął się od ściany i pobiegł do celu na oślep. 

Poczuł na nodze silny chwyt, który pociągnął go do tyłu. Zanurzył się w smole, uderzając czołem o podłogę. W uszach zapiszczało. Chciał złapać się z bólu za głowę, ale cokolwiek go trzymało, szarpało nim, zaciągając gdzieś. Czuł, że to dłoń, choć ogromnych rozmiarów. Miotał się w smole, próbując się uwolnić. Przez głośny chlupot i jego własny krzyk przebijał się gardłowy odgłos. 

– GU-GU! GA-GA! – Rozległo się gaworzenie w ciemności.

Coraz słabiej czuł nogę. Uścisk odcinał dopływ krwi do niej. Druga dłoń złapała go za włosy i szarpnęła, wyrywając ich kępę. Tysiące małych igiełek wbiło się w jego głowę. Teraz mógłby grać oskalpowaną ofiarę indian w amerykańskich filmach. Ta istota bawiła się nim, topiąc w mazi. Łykał ją ze wstrętem kiedy poczuł w ustach, że robi się cieplejsza. Wylatywała mu nosem. Nagrzewała się. Machając rękoma w panice natrafił na swój aparat. Wykręcił się i nacisnął guzik. Monstrum zawyło, momentalnie puszczając. Przed oczami zamajaczyła mu pulchna, pokryta łuską gęba o ciemnych oczach i drobnych, blond włoskach. 

Podniósł się i pobiegł do drzwi. Jego panika osiągnęła apogeum, kiedy okazały się zamknięte. Uderzał je z barku; groził im, błagając na przemian. Smoła parzyła już w stopy. W kieszeni spodni poczuł coś ciepłego. Przypomniał sobie o kluczu, który znaleźli na górze. Zdążył się już nagrzać od temperatury, przez co ledwie był w stanie go utrzymać. Miał wrażenie, że gładki metal wtapia mu się w dłoń. Nie mógł trafić rozdygotaną ręką w dziurkę, która robiła uniki przed kluczem. Za jego plecami zachlupotało. Słyszał, jak to pełznie w jego stronę i… płacze. Gaworzenie z płaczem składało się na upiorne crescendo. Skupił się i trafił kluczem w otwór. Obrócił klucz w środku, wpadając do środka z hukiem

Drzwi za nim zatrzasnęły się. Rozedrgany, cały oblepiony w smole rozejrzał się po bokach. Był w składziku. Na ścianie wisiały osobliwe narzędzia: powykręcane haki, szczypce z kolcami i coś przypominające wziernik ginekologiczny. Pod sufitem zwisała pojedyncza żarówka. Mrugała tak mocno, że bolały oczy. Wisiała nad spróchniałym stołem, na którym leżała naga, wychudzona kobieta. Wychylała się, aby zobaczyć cokolwiek znad nabrzmiałego brzucha. Cały był pokryty pajęczyną żył. Jej płytki oddech przypominał rozpędzoną lokomotywę. Dookoła stołu leżały zaszlachtowane psy. Ktoś ułożył je na wszystkich rogach pięcioramiennej gwiazdy, namalowanej na ziemi.

Aktówka już tam czekała. Podskakiwała z radości, obracając się przodem do Młodego. Wstał i zrobił ku niej krok, a ona odwzajemniła ten gest. Pamiętał instrukcję, ale wydawała się teraz niedorzeczna. Przejść to wszystko tylko po to, aby otworzyć walizkę w piwnicy? To był ten skarb? Kobieta zawyła z bólu, a po stole pociekła krew. Teczka doskoczyła pod nogi Młodego. Zrozumiał jej przekaz: “Pośpiesz się!”. 

Nachylił się, rozpinając ceremonialnie jej zamki. Smród siarki nasilił się. Był nie do zniesienia. Z jej wnętrza dobiegło pulsujące, czerwone światło. Do góry wzbiła się para, oślepiając Młodego. Odskoczył pod ścianę, przecierając oczy, a kiedy już na nie przejrzał, z walizki wynurzyła się głowa z garbatym nosem. Patrzyła na niego tymi samymi, wściekłymi ognikami w oczach, jak na zdjęciu. Zaraz za nią podążył hebanowy garnitur i dwa kopyta. Mężczyzna skinął głową do Młodego i podszedł do stołu. Pogładził czule brunetkę po policzku i pocałował w czoło, szepcząc jej coś do ucha. Jej jęki nasilały się.

Spomiędzy jej nóg trysnęła krew. Poleciała ciurkiem na podłogę, budząc do życia martwe czworonogi. Poderwały się na czterech łapach, pilnując demoniczną parę. Mężczyzna trzymał ją za rękę, dodając otuchy. Młody nie rozumiał, co do niej mówi. 

– Proszę, niech pan wyjmie aparat – Nieznajomy zwrócił się do niego, nie poruszając ustami. 

– C-co? – zająkał. 

– Znalazł już pan skarb i proszę, aby zrobił pan jego zdjęcie. 

 Młody nic nie rozumiał. Głowę bombardowały pytania bez odpowiedzi. Czy właśnie po to wysłali ich na tę misję? Czy wiedzieli, co jest w środku? Każde z nich zadawało fizyczny ból. 

 Do środka przez te same drzwi co Młody, wleciał zdyszany Galant. Ranna ręka zwisała bezwładnie. Była tylko krwawą miazgą. Chwilę zajęło nim zarejestrował, co właśnie się dzieje. W jego oczach nie było nic, prócz obłędu.

– Młody! Myślałem, że mnie zostawiłeś! – Popłakał się. 

Chciał się obronić, że przecież to nie tak. Wołał go i czekał, ale to on zniknął. W gardle miał tak sucho, że Sahara mogła mu pozazdrościć. Wydobywał z siebie tylko niezgrabne spółgłoski. 

 Ich pojednanie przerwały krzyki kobiety i głośny, dziecięcy płacz. Mężczyzna w garniturze stał już u stóp nieznajomej, nachylając się. Wziął coś na ręce, podniósł – przywitał na tym świecie. Uśmiechał się. 

– Czysty tatuś! – powiedział łagodnym tonem mężczyzna z walizki. 

– Chcę go zobaczyć! – poprosiła tamta. 

– Młody, co tu się… 

 Psy zawarczały na Galanta. Ten natychmiast sięgnął niezdarnie sprawną ręką po pistolet i wycelował go w rodziców. Broń podskakiwała w jego dłoni. 

– Patrzcie, jaki jest piękny! – Mężczyzna obrócił się do nich. 

 Na rękach trzymał małą istotkę, wyciągającą ku nim swoje rączki. Drobne pazury odbijały światło żarówki. Nos faktycznie miała po ojcu – tak samo garbaty. Czy miała w sobie cokolwiek po mamie? Na to wskazywał pojedynczy pukiel czarnych włosów, ale nic więcej. Najmniej ludzkie były oczy. Odcisnęły na Młodym takie piętno, że widział je cały czas przed sobą. Nie mógł od nich uciec nawet zamykając powieki. Siedziały mu głęboko w głowie, świdrując ją na wylot. 

– To jest we mnie! To jest we mnie! – powtarzał Galant, jak zdarta płyta – Każ mu przestać! 

– Lucuś chce się tylko z wami przywitać – oznajmił nieznajomy – Polubił was. 

 Galant był w takim stanie, że nie trafiły nawet w ścianę. Ledwo trzymał broń, próbując jej nie upuścić. Hiperwentylacja przejęła nad nim władzę. Psy przyglądały mu się, gotowe do ataku. Czekał w napięciu, aż rzucą się na niego, jak ten z góry. No i to uczucie w głowie. Jakby ktoś w niej mieszkał i wyskrobywał łyżeczką kawałki mózgu. To zżerało go od środka. Podniósł broń, włożył ją sobie do ust, po czym zalany łzami pociągnął za spust. Huk wystrzału stłumiła czaszka. Myśli Galanta prysnęły na ścianę, ochlapując Młodego. Były lepkie i ciepłe, jak świeżo wyżuta guma “Donald”.

– No, to czas na pamiątkowe zdjęcie! Taki dzień trzeba uczcić. – Mężczyzna przebudził Młodego z rozważań nad pójściem w ślady kolegi. 

 Aparat leżał obok jeszcze ciepłego Galanta. Sięgnął po niego, nie patrząc na jego zastygłe w grozie oczy. Mężczyzna ustawił się obok kobiety i przekazał jej niemowlę. Kołysała je, śpiewając kołysankę. Wyglądali na kochającą, szczęśliwą rodzinę. Podstawowa komórka socjalistycznego społeczeństwa. 

 Młody podszedł ostrożnie. Piekielne ogary otoczyły go i obwąchały. Były bardzo zaciekawione aparatem. Palec powoli opadał na przycisk.

– Uśmiech! – powiedział machinalnie.

Z aparatu wyszła kwadratowa fotografia, a jeden z psów pochwycił ją pyskiem w locie, zanosząc właścicielowi. “Postawimy mu gdzieś przy kołysce!” – Zachwycali się fotografią. 

– Dziękujemy bardzo! Pochwalę pana u przełożonych. – Obiecał nieznajomy. –

A teraz proszę iść. Zdaje się, że ktoś jeszcze pana potrzebuje.

 Pokazał Młodemu drzwi za jego plecami. Te były inne, pokryte matowym szkłem. Widział za nimi światło, ruch i sylwetki kobiet w białych strojach. Miały charakterystyczne, pielęgniarskie czepki. Rozmawiały ze sobą o sytuacji na porodówce. Złapał za klamkę i wszedł do środka. 

 Przeniósł się na sterylny oddział szpitalny. Przywykłe do ciemności oczy doznały szoku. Światło wypalało mu dziurę w oczodołach. Szedł po omacku, wspomagając się słuchem. Szepty wokół komentowały jego niechlujny wygląd i zastanawiały się, czy uciekł z psychuszki. Intensywny zapach leków i papierosów był bardzo miłą odmianą. Wzrok przyzwyczajał się już do otoczenia. 

– Co pan tu robi?! – Zaczepiła go pielęgniarka, którą zignorował. 

 Mijał rzędy szpitalnych łóżek. Kobiety tuliły niemowlaki do piersi, przerażone jego wyglądem.

– Diabeł! – mówiły.

Nie obchodziło go to. Szukał swojej żony.

Leżała na końcu sali, w łóżku przy oknie. Za szybą budził się nowy dzień. Słońce nieśmiało rzucało pierwsze promyki do wnętrza. Jej długie włosy opadały na wykończoną całonocnym porodem twarz. Radość walczyła na niej ze zmęczeniem. Przysypiała, kiedy usłyszała jego kroki. 

– Władek, mamy syna! – Podniosła wzrok i doznała szoku.

Nie wyglądał jak jej mąż. Poznała go tylko po sposobie chodzenia.

– Gdzie ty byłeś?! Co ci się stało?! 

 Pytaniom nie było końca. Nie reagował na nie. Były dla niego szumem w radiowym eterze. Zatrzymał się przy łóżku i podniósł aparat. Szybkie klik i fotografia była gotowa. Zleciała na białą kołdrę, którą przykryta była Ania. Młody zbliżył się, zaglądając do syna. 

– Władziu… to nie tak, jak myślisz! 

 Aparat roztrzaskał się o kafelki. Dzieci zbudziły się, wywołując harmider na całej porodówce. Młody zachwiał się, lecąc na szafkę przy łóżku. Złapał się za klatkę piersiową ruszając ustami, jak karp na chwilę przed zabiciem. 

– Siostro pomocy! – zawołała Ania z dzieckiem na rękach. 

 Fotka już się wywołała. Szczęśliwa, lecz nieco zatroskana kobieta obejmowała na niej chłopczyka, pogrążonego w głębokim śnie. Opierał beztroską głowę o jej pierś. Owinięty był szczelnie puchatym kocykiem w misie, spod którego wystawał mały, garbaty nosek. 

 

Koniec

Komentarze

Świetne opowiadanie. Lubię takie PRL– owe klimaty. Długo się zastanawiałem co mi nie gra. Moim prywatnym zdaniem laika to za dużo tu jest krótkich zdań.

Wyciągnął przed siebie ręce, próbując zorientować się w przestrzeni, ale nawet ich nie widział. Miał wrażenie, że tonie w zbiorniku z melasą. Do jego nogi przypłynęła walizka. Unosiła się swobodnie na powierzchni, obijając się o niego. Kiedy wysmarkał z nosa resztki cieczy olśniło go: to była smoła. Ciepła, ale nie wrząca. Brodził w niej po łydki. Przypomniał sobie o plecaku, który czas miał na sobie. Przemoczony materiał ciągnął go w dół, próbując utopić. Wyjął aparat i wcisnął guzik. Na ułamek sekundy ciemność zrobiła krok do tyłu, odsłaniając wąską piwnicę. Wyglądała jak ta z jego szkoły podstawowej. Typowa “tysiąclatka”. Zawsze w kotłowni można było znaleźć woźnego, męczącego flaszkę Wyborowej. Ściany pomalowane do połowy na paskudny odcień zieleni. 

W pewnej chwili poczułem jakbym czytał telegram w takim rytmie: am Pam, pam, pam. Pam, pam, pam. 

Ale opowiadanie super. 

Where there's a whip, there's a way.

Dalekopatrzący ma rację, ale – z drugiej strony – krótkie zdania to nie błąd. Historia jest najważniejsza, a tu wszystko jest: i klimat, i pomysł, i realia peerelu odmalowane jak się patrzy… wszystko na swoim miejscu. Brawo!

Dalekopatrzacy

Bardzo dziękuję za czas poświęcony na opowiadanie i feedback! Cieszę się, że historia się podobała, zwłaszcza że świetnie się bawiłem w trakcie jej pisania.

Co do nagromadzenia krótkich zdań, to nie chciałem spowalniać akcji długimi opisami, ale rozumiem, że mogłem przesadzić. 

Raz jeszcze dziękuję za tę uwagę!

maciekzolnowski

Tobie również dziękuję za poświęcony czas. Jestem tego samego zdania co ty, ale nie zaszkodzi wypróbować rady Dalekopatrzacy’ego w następnym opowiadaniu. W końcu zależy mi na doskonaleniu warsztatu. 

Bardzo się cieszę, że opowiadanie się podobało. Spędziłem trochę czasu na research’u, ale była to czysta przyjemność. 

Jeszcze raz dziękuję za informacje zwrotną! 

 

Nowa Fantastyka