- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Droga do istnienia

Droga do istnienia

Uff, zdążyłem.

Hasła – informacja, zatrzymanie w czasie, orbita.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Droga do istnienia

 

Dygam, dygam, ciągle dygam! Na manowcach skrzynie dźwigam! – śpiewał Dziad tanecznym krokiem sunąc po piachach kanionu. Kościste ręce podrygami rozwiewały lnianą szatę. – Idę, idę, idę sobie! Dokąd, dokąd, któż mi powie? Siup, siup, piach nam w dziób! Kto nie kopie, będzie trup!

Siedząca na błotniku pyłotraka Liwia patrzyła na starca czule.

– Popatrz – szepnęła do Daniela. – Przynajmniej on się dobrze bawi.

– Co z nim?

– Nic. Wrócił z wczasów dwa dni temu. Humor mu dopisuje.

– Ogólnie pytam.

– Nadal nic! Dziad jest kochany! – obruszyła się. – Że co, że jak ktoś jest trochę rąbnięty, to od razu gorszy, tak?

– Nie, nic z tych rzeczy… Ma swój klimat. Nawet go lubię. – Chłopak wolał się wycofać. Strategicznie. Odkąd przybył z Dolnego Bieguna i jako członek orszaku Sowitego Posła wszedł do chorągwi Jana Spinela, zaczął starać się o względy dziewczyny. Z różnym powodzeniem.

– Nie zimno ci? Mi jest w sam raz, mogę oddać ci futerko, albo…

– Sruterko! – przerwała. – Daj mi go posłuchać!

Daniel zagryzł wargi. Czasem dobrze jest milczeć, zwłaszcza, gdy Dziad daje pod gwiazdami swój recital.

I co?-i co?– i co dalej? Nico-nico-nico-nico wcale! Głupi, głupi wciąż jesteśmy!  Jak wężowie, pchły i dzieci! I pełzamy, i skaczemy, i nawzajem się skubiemy! Skub, skub, wyrwij łup! Ciach, ciach, w zęby trach!

– Wszelki Duch, o co z nim chodzi? – Sowity Poseł pokręcił głową.

– Słucham? – Średni Chorąży Jan Spinel oderwał się od czyszczenia rewolweru.

– No, o tym mówię. – Poseł trzymaną w dłoni rękawicą wskazał na Dziada. – Od początku wiedziałem, że to niezły jobel, ale chyba go nie doceniłem. Ha! Z każdą godziną jest u was coraz weselej!

– A, nikt taki. – Spinel dmuchnął w lufę uwalniając od strony bębna kłębek pyłu. – Lokalny wariat z Książogrodu. Nie przejmuj się nim, jest niegroźny.

Spinel przed ważnym gościem z Dolnego Bieguna starał się wypaść jak najprofesjonalniej, a kolejne wybryki starca na pewno w tym nie pomagały. Do tego inwazyjna osobowość Sowitego Posła kazała mu drążyć nieprzyjemnie każdy możliwy wątek.

– Nie, nie, spokojnie, bez problemu. Podoba mi się. Jest z nim jakoś tak, nie wiem swojsko! Opowiedz o nim!

– A co tu opowiadać? – Rozłożył ręce. – Jest stary i powalony. Wszystkich irytuje.

– To czemu z nim jeździsz?

– Książe kazał… Uwielbia starucha i daje mu protekcję. Wciska go, gdzie tylko się da, a my musimy się z nim potem chandryczyć.

– Ano tak. Siła wyższa…

Dziad znowu przywędrował w ich okolicę. Płomienie z mijanych ognisk napełniały jego ślepia pomarańczowym blaskiem. Nocny, pustynny zefir mierzwił białe jak mleko włosy. Broda w rytm tańca kiwała się od uda do uda. Wyglądał straszliwie. A na domiar złego wciąż śpiewał.

– Dygamie, Dygamie! Co mi dasz za me dyganie? Nie dasz, nie dasz, nie dasz nic? A to heca – me skaranie! Dygam, Dygam, ojciec to jest człeka! Dygam, Dygam, dla odważnych to planeta! Lęcą kule, lęcą dusze, lecą piachu pióropusze!

– Coś takiego! Cóż za bogaty język! – Poseł zwrócił się z zachwytem do Średniego Chorążego. – Czyżby pobierał kiedyś nauki?

Spinel nie odpowiedział.

Dygam, dygam, ciągle dygam! – wydarł się Dziad rozkładając na boki ręce. Jego głos echem odbił się od ścian wąwozu. – Na Dygamie żywot spinam! Dygam, dygam, ciągle dygam! Wiecznie ten przeklęty Dygam! Hah… – urwał, gdy zabrakło mu tchu.

Zamknij już mordę, kapciu! – chrapliwy ryk dobiegł zza skał.

– Właśnie, kurwa, rozpraszasz – poparł go drugi głos. – Weźcie go gdzieś.

– Jebcie się! – odszczeknął im Dziad, po czym podreptał w stronę namiotów.

– No i koniec recitalu… – zasmucił się Poseł.

– Te! – krzyknął w stronę głosów za skałami Spinel. – Jak wam idzie! Długo jeszcze!?

– Poślij po ładunki, szefie!

– Kurwa, mało ich! Nie dacie rady inaczej?

– Nie ma opcji!

– Psia mać… Liwia! Solski! Bliźniacy! – zawył dowódca w stronę zaparkowanych pyłotraków. – Dajcie mi tu pięć pierdolniczek z drutami! Migiem!

– Ta jest! – odpowiedziały chórem głosy zza ognisk.

 

* * *

 

Majstrzy od ładunków czekali na znak od Spinela, zaś pięć bomb rurowych wwierconych w szczeliny poziomego włazu krypty czekało grzecznie na iskrę z kabla.

– Odpalajcie – Średni Chorąży machnął ręką. Słabiutkie światło rozbłysło nad stalową klapą, by w ułamku sekundy zniknąć w kuli czarnego dymu. Piasek wkoło bunkra zawibrował. Echa eksplozji zadudniły po kanionie, a w jego dno popłynęły żlebami strumyki żwiru.

– No, no! Macie styl! – zawołał Sowity Poseł odganiając pył rękawicą.

Do włazu podbiegł cherlawy chłopak w zielonej czapce błazna. Padł na kolana i obmacał pospiesznie szczeliny. Wreszcie zerwał się na równe nogi i podskoczył z ekscytacji, aż mu dzwonki zadźwięczały.

– Poszło! – krzyknął w stronę Spinela.

Trepy z chorągwi zaczęły wyć szaleńczo i klepać się po plecach. Przy włazie nie zdążył jeszcze opaść kurz, a już do jego krawędzi zbliżyły się tyłem dwa pyłotraki. Z ich pokładów zeskoczyło kilku majstrów z linami i stalowymi hakami. Po chwili dwa spalinowe monstra zapruły przed siebie, aż żwir trysnął spod gąsienic. Potężna płyta podniosła się z wolna i spadła wreszcie z głuchym tąpnięciem na piaski wąwozu. Światło reflektorów oświetliło kwadratową dziurę i przysypane gruzem schody. Krypta została otwarta.

– Ha, moje gnojki, spisaliście się! – ryknął Średni Chorąży i ruszył pewnie w stronę wrót. Na jego pomarszczonej twarzy malował się absolutny tryumf.

– Niech Wszelki Duch da nam zdobyczy! – zawył jeden z jeden z jego przybocznych unosząc na głowę stalowy topór.

Za Spinelem ruszyła kolumna trepów wedle rangi. Liwia z uwagi na więzy krwi łączące ją ze Średnim Chorążym uplasowała się gdzieś po środku. Wkrótce dołączył do niej Daniel. Schodzący w podziemia łowcy oświetlali sobie drogę pochodniami i lampami benzynowymi. Mimo zapału stąpali wolno i ostrożnie, bacząc na gruz i popękane stopnie.

– Robi wrażenie, co? – szepnęła Liwia do towarzysza zbliżając łuczywo do stropu. Wymalowano go doprawdy dziwnymi przedstawieniami. Farby wyblakły, a wilgoć znaczyła powierzchnię czarnymi ciekami, jednak większość fresków była czytelna. Po zielonych wzgórzach spacerowali ludzie w wielobarwnych strojach. Nad rozłożystymi drzewami przepływały po błękitnym niebie mlecznobiałe obłoczki. Dzieci bawiły się z dziwnymi, czworonożnymi stworami.

– Zawsze to tak wygląda?

– Zazwyczaj. Tylko w paru kryptach tego nie było, ale ich nie zdążyli dokończyć.

– Tak przedwieczni wyobrażali sobie raj? – chłopak chłonął malowidła z rozdziawionymi ustami.

– Nie wiem. Może.

– Z innego świata to obrazy! – zawołał zza ich pleców Dziad. – Wizje, które każdy nosi w sobie!

– Widać gówniarz z Bieguna nie, skoro taki zszokowany! – zarechotał jeden z poruczników.

Wkrótce byli na dole. Większość łowców pomknęła dalej w mrok, by dobrać się do serca kompleksu. Znali układ tego konkretnego rodzaju krypt, toteż wiedzieli dobrze, gdzie czeka na nich największy łup.

– Chodź. – Liwia pociągnęła Daniela w ciemną odnogę. – Każdy to pomija, a tu jest najciekawiej.

– Tu, czyli gdzie?

– Na początku.

– Jeny, ile kurzu!

– Nie marudź.

Poszli wąziutkim korytarzykiem. Ściany pokrywały do połowy drewniane boazerie, a podłogę wyłożono wzorzystymi płytki. Było przyjemnie ciepło i sucho, pachniało kurzem i starą sośniną.

– Co to za miejsce?

– Boczek. Jeden z boczków. Lata temu Spinel chciał, bym zaczynała sprawdzać właśnie odtąd. Pewnie dlatego, że byłam mała, a w boczkach jest najbezpieczniej. No, ale jakoś tak zostało. Wielkich skarbów tutaj nie znajdziesz, ale trafić można na coś innego.

– Na co?

– Na wszystko!

Znaleźli się w heksagonalnym przedsionku. Na każdy bok przypadały jedne, przeszklone drzwi obramowane rzeźbionymi portalami. Szybki były brudne, pokryte naciekami. Na ozdobnych formach i we żłobieniach zalegał spiętrzony kurz.

– Za tymi na wprost powinna być długa komnata.

Liwia nacisnęła fantazyjną klamkę. Jedno mocne pchnięcie i drzwi ustąpiły. Stare drewno zadygotało na zawiasach, obluzowane szybki zatrzeszczały w szprosach. Wzniecony kurz przesłonił na moment wejście.

– Khe, khe ­– Liwia zakasłała. – Najgorszy jest ten brud. Dawaj, szkoda czasu.

Przeszli przez zadymkę i puścili smugi światła latarek w głąb pomieszczenia. Było nieproporcjonalnie długie i wysokie, przypominało bardziej ślepą sztolnię, niż użytkowy pokój. Dwie dłuższe ściany pokrywały w całości regały z książkami. Daniel podszedł i wyciągnął jedną z nich.

– Nie warto – powiedziała Liwia i ruszyła dalej wzdłuż półek.

Daniel otworzył obity niebieską skórą wolumin. Natrafił na puste kartki. Przeleciał do samego końca. Nic nie znalazł. Wziął następną księgę. I następną. Za każdym razem z tym samym rezultatem. Wzruszył w końcu ramionami i cisnął ostatni sprawdzany tom w kąt. Poszedł w stronę światła latarki Liwii, która dotarła już widać do końca komnaty.

– Popatrz! Chyba nie wytrzymał napięcia. – dziewczyna oświetliła kościotrupa siedzącego u krańca stołu w obitym popękaną skórą fotelu.

– Wszelki Duch… – Daniel aż się cofnął. – Gdzie jego łeb?

Faktycznie, zwłokom brakowało głowy. Na pochylonym kręgosłupie wisiały jedynie resztki kręgu szczytowego. Ręce trupa leżały na blacie, a jedna z nich wciąż trzymała uschniętą, żółtą różę.

– Bo ja wiem? Odpadła widać, chcesz to szukaj.

Daniel omiótł latarką okolicę. Na podłodze wokół stołu zalegały stosy kartek, spróchniałych szpargałów i kostne szczątki, zapewne po jedzeniu.

– Obejdzie się. To co właściwie chcemy tutaj znaleźć?

– Mówiłam – wszystko. To jest to miejsce. Popatrz. – Wskazała ruchem ręki na najbliższą okolicę. Koniec pokoju-sztolni zajmowały rozbudowane, geometryczne meblościanki pełne dziwnych ozdób, skrzynek i ustrojstw. Liwia ruszyła do otwierania szafek. Daniel z wolna podszedł do trupa przy stole. Na jego szyi wisiał naszyjnik z kłów. Chłopak dotknął go opuszkami palców.

– Te! Co ty? – ryknęła na niego schylona przy jednej z szaf Liwia. – Nie wiem, jak wy na Biegunie, ale my trupów nie okradamy. Zwłaszcza trupów przedwiecznych.

– Oglądałem tylko… – speszył się chłopak i wycofał za plecy kościotrupa. W krańcowej ścianie sztolni znajdowała się łukowa nisza. Wstawiono w nią wysoki kredens z czarnego drewna, tuż nad którym wisiał zdezelowany zegar. Drzwiczki odpadły, podobnie jak wskazówki na cyferblacie. Złote odważniki leżały w dole ramy napinając łańcuszki. Widać zegar chodził dłużej, niż ludzie, którzy go po raz ostatni nakręcili. Daniel podszedł bliżej. Za szybami kredensu mieniły się w świetle latarki wielobarwne szkła porcelany. Na dolnym jego blacie stało miniaturowe drzewko uplecione ze srebrnych drutów. Na gałęziach pozawieszano małe brylanty imitujące liście. Chłopak pstryknął w nie palcami. Kryształki zaczęły uderzać o siebie z melodyjnym dzwonieniem. Na prawo stał wazon z uschniętymi kwiatami. Daniel dotknął jednego z nich. Rozsypał mu się w palcach. Za wazonem, w głębi półki dostrzegł jakiś kształt. Odsunął dzbanek i poświecił w jego stronę. Stała tam metalowa skrzynka. Wyglądała na amunicyjną, do tego niespecjalnie antyczną, jednak chłopak nigdy nie widział podobnego modelu. Złapał za uchwyt i przeciągnął skrzynkę w swoją stronę. Włożył latarkę w zęby, by oburącz móc uporać się z zamkiem, jednak, ku jego zdziwieniu, wieko spinała jedynie prosta klamra. Podważył kciukiem sprzączkę i otworzył skrzynkę. W środku, zatopiony w purpurowym wyściełaniu leżał okrągły, lśniący przedmiot.

„Wreszcie! Tak, tego właśnie szukałem!”, pomyślał i zamknął skrzyneczkę. Schował ją szybko do skórzanej torby przewieszonej przez ramię.

– Rety! Popatrz na te ostrza, cóż za kunszt! – zawołała Liwia.

– Idę.

 

* * *

 

Łupy były ogromne. Sam Średni Chorąży nie pamiętał, kiedy ostatni raz morale wśród jego ludzi były tak wysokie. Roboty było tyle, że zadania rozdzielono między zmiany. Wynoszenie i pakowanie skarbów na pyłotraki jeszcze trwało, gdy Liwia znalazła się w swoim namiocie. Spinel posłał ją i resztę młodych na odpoczynek.

„Ciekawe, kiedy będzie mu dosyć. Kiedy wreszcie zaspokoi Księcia?”, myślała rozczesując włosy przed wysokim lustrem świeżo wyniesionym ze splądrowanej krypty. Rzeczywiście, jej stryj był kłębkiem nerwów odkąd Książe Lewopołu zarządził Wielkie Łowy. Wysłano chorążych we wszystkie strony państwa, również pod same granice. Zaproszono wielu dyplomatów z sąsiednich frakcji, w tym Sowitego Posła .

„Ten też dobry… Gnojek. Tylko węszy i denerwuje. No, ale przynajmniej Daniel przyjechał.”

– A właśnie! – aż krzyknęła z ekscytacji. – Jak mogłam zapomnieć?

Odłożyła grzebień i ruszyła w stronę pryczy. Wygrzebała z plątaniny koców metalową skrzynkę i z namaszczeniem postawiła ją na stoliku obok lampy. Przyciągnęła sobie stołek, usiadła i zatarła ręce.

„Kochany Wszelki Duchu… Wiesz, jak kocham prezenty, a zwłaszcza prezenty-niespodzianki, więc dzięki Ci za Daniela!”

Klamra skrzynki szczęknęła pod palcami.

– Rety… – szepnęła i opadła na siedzenie. Z wnętrza aż błysnęło. W purpurowym wyściełaniu spoczywał złoty diadem. Krawędzie wykończono podłużnymi rubinami i perłami, a powierzchnię ozdobiono geometrycznymi żłobieniami. Przez jej środek wyryto na całym obwodzie napis „DLA NAJPIĘKNIEJSZEJ ISTOTY”. Gdyby Daniel i Liwia potrafili go odczytać, zapewne zachwyciliby się tak cudownym zbiegiem okoliczność.

– Przed wielmożnym państwem… – uniosła diadem oburącz. – Królowa Liwia!

Podeszła do lustra i osadziła go ostrożnie na uczesanych włosach. Pasował idealnie. Rubiny lśniły kosmicznie łapiąc światło tańczącego za szybką lampy płomienia. Odcień złota zlewał się z jej lśniącymi blond włosami.

– Cóż to? Autokoronacja? – zapytał przyjaźnie dźwięczny, męski głos. Liwia kucnęła jak oparzona.

– Ktoś ty?!

– Nie bój się. Jestem przyjacielem. Jak ci na imię? – Głos był piękny, delikatny, o nieco chłopięcej barwie, a przy tym zdradzał absolutną mądrość i pewność swego. Brzmiał jak muzyka. Dziewczyna rozglądała się przerażona po wszystkich kątach, jednak nikogo nie dostrzegła. A głos brzmiał przecież tak blisko.

Liwia! – odburknęła. – Gdzie jesteś, do cholery?

Nie czekając na odpowiedź wyszła na zewnątrz i zaczęła przeczesywać krzaki w najbliższej okolicy namiotu.

– Tak mnie nie znajdziesz – powiedział głos dobrotliwie. – Jestem u góry.

Zasapana Liwia uniosła głowę. Nie zobaczyła nic, poza czerwonymi gwiazdami migoczącymi na czarnym niebie. Chłodny wiatr omiótł jej twarz, zaś do głowy przyszła pewna myśl. Myśl, od której włosy na rękach podniosły się, a kolana zmiękły.

– Jesteś… – zaczęła i przełknęła ślinę. – Jesteś Wszelkim Duchem?

– Nie, słonko. Jestem zwykłym duchem.

– Dobrym?

– Najlepszym. Wszelki Duch bardzo mnie ceni.

Liwia padła na kolana. Wyrzuciła ręce przed siebie i twarz wbiła w piasek.

– Wstawaj, jeszcze ktoś zobaczy – polecił głos.

– Tak, tak, przepraszam. – Wstała zawstydzona. – Jak ci na imię, panie?

– Nie mogę powiedzieć. Zwracaj się do mnie Aniele. Po prostu. I bez żadnego „panie”. A, no i mów trochę ciszej. Słyszał cię będę i tak, a twoi pobratymcy nie wezmą cię za obłąkaną.

– Dobrze. Mogę cię zobaczyć? Gdzie jesteś?

– Głupie pytanie, nie możesz. Gdzie jestem? Wszędzie i nigdzie! Jestem aniołem, gdzie niby mam być?

– Przepraszam.

– Nie szkodzi. Niecodziennie spotyka się bożego posłańca.

– Po co tu jesteś? Czy to przez koronę?

– To diadem, słonko. Tak, powiedzmy, że to przez niego. Moje losy są z nim związane.

– W jaki sposób?

– Nie zrozumiesz. Ale tak, jest całkiem ważny, więc go pilnuj. Teraz wracaj do namiotu, bo się przeziębisz. Tam porozmawiamy.

Liwia rozejrzała się i truchtem wróciła do swojego lokum. Zasunęła za sobą wejściową płachtę i zasznurowała ją skrzętnie. Potem usiadła na łóżku wciąż lekko zszokowana.

– Oj tak, przyda się nam trochę prywatności – pochwalił głos.

– Czego ode mnie oczekujesz?.

– Gdybym ci wszystko od razu przedstawił, oszalałabyś. Poza tym, waga skarbu nie wybrzmiałaby tak dobrze. Dlatego ważna jest cierpliwość.

– Jakiego skarbu?

– Największego z możliwych! – zadudnił głos. –Lubicie skarby, prawda?

– Tak.

– To wspaniale! Zdejmij diadem i zajrzyj do wewnętrznej strony.

Liwia wykonała polecenie Anioła. Nie znalazła jednak niczego.

– To białe… – doprecyzował.

– To? To podbicie.

– Żadne podbicie. Wyjmuj.

Dziewczyna palcami złapała wybrzuszony, twardawy materiał przytrzymywany nagiętymi do wewnątrz krawędziami diademu. Wreszcie biała opaska spadła na dywan.  

– To sprasowana kartka. Otwórz ją – rozkazał.

Liwia wzięła ją do rąk. Była ciężka i twarda, a jednak przedziwnie elastyczna. Ostrożnie zaczęła rozwijać złożony ciasno materiał.  

– To pergamin skalny – wyjaśnił w międzyczasie Anioł. – Nikt ci go nie zniszczy, ale ukraść może, więc pilnuj się.

Oczom Liwii ukazał się przedziwny drzeworyt. Był czarno-biały, miejscami poszarzany. Drobne akcenty i linie w centrum pociągnięto złotem, które mieniło się mistycznie pod światłem latarki.

 

 

– To dzieło przedwiecznych?

– Mapa. Mapa skarbu! – oznajmił Anioł uroczyście. – I nie jest wcale przedwieczna. Jak na moje pojmowanie czasu, to rzekłbym, że jest całkiem nowa. Trasa to mniej więcej sześćset mil.

– Których mil?

– Waszych, dygamskich. Jak szybko potraficie jeździć?

– Zależy. Pięćdziesiąt mil na godzinę, może szybciej?

– Minimum dwa dni jazdy, teren trudny. Ruszacie rano.

– Jak to? Nie da rady. Zresztą, nie ja o tym decyduję.

– Przekonasz wuja, czy tam stryja. Znajdą się u was tacy, co będą chcieli jechać. Musicie wyruszyć rano. Zegar tyka, wkrótce usłyszą o was źli.

– Źli?

– Tak. Bardzo źli. Przewodzi im sam diabeł.

 

* * *

 

– Wszelki Duch! Liwia niesie boże posłannictwo! – krzyczał Dziad po zwijanym obozie. Trepy odrywały się od pracy ilekroć dostrzegali Liwię z diademem błyszczącym na głowie. Posyłali jej wtedy spojrzenia pełne fascynacji, a nawet strachu.

– Stryju! – zawołała podchodząc do burty flagowego pyłotraka.

– Liwia! O, jak ci dobrze w tej koronie! – Stojący na mostku Spinel odwrócił się w jej stronę. Wciąż był na rauszu, obfite łupy opijano bowiem do świtu w chorążowskim namiocie.

– To dla ciebie. – Zbliżyła się wyciągając przed siebie lśniący miecz z wysadzaną brylantami rękojeścią i klingą w roślinne ornamenty. – Był w boczku na ścianie. Później nie chciałam ci przeszkadzać, więc oto jestem.

– Dziecko! – Spinel schylił się po artefakt. Jeden z jego przybocznych przytrzymał go za kurtkę, by nie wypadł za burtę. – Jest piękny! Będę nim siekał wrogów Lewopołu! Ha!

Średni Chorąży zamachał parę razy mieczem nad głową. Wtedy podjechał do nich pyłotrak Sowitego Posła. On sam siedział wysoko w fotelu na szczycie oklatkowania nadwozia. Wokół niego zalegli Bieguniacy w czarnych strojach i szarych, futrzanych czapach. Na rufie, przy gąsienicach, siedział Daniel. Posłał dziewczynie pytające spojrzenie. Widać usłyszał już o mapie.

– Witaj bracie! – zakrzyknął dyplomata przekrzykując silnik swej potężnej maszyny. – Piękny miecz! Nie czas na naradę? Słyszałem, że zmieniamy destynację.

– To trzeba jeszcze omówić. Pawełek! – Spinel klepnął jednego z trepów majstrujących przy gąsienicach w hełm. – Leć po Kartografa, Kapłana i Benzynowego!

– Ta jest! – odparł żołnierz i pobiegł aleją maszyn w lewo. Po trzech minutach wrócił z trójką cudacznie ubranych mężczyzn. Za nimi ciągnął już sznurek ciekawskiego tłumu żołnierzy. Wśród nich tanecznym krokiem sunął Dziad.

– O! Jak szybko! – ucieszył się Sowity Poseł.

– Wasza świątobliwość, zaczynajcie! – polecił Spinel szpakowatemu mężczyźnie w jasnoniebieskiej szacie z krzywo wyszytymi gwiazdami.

– Panie Chorąży! Ja to popieram generalnie – rzekł pewnie duchowny.

– Coś więcej?

– Samej mapy nie widziałem, ale spytałem gwiazd. Kilkukrotnie, i wynik zawsze był ten sam. – Uniósł rękę i rozczapierzył ją nad głową. – Wolą Wszelkiego Ducha jest byśmy ruszyli po skarb! – Zewsząd poparły go radosne głosy.

– No tak. Kartograf, co myślisz?

Przed szereg wysunął się grubawy człowieczek w skórzanej czapie z goglami.

– Jeszcze nie widziałem.

– Liwia, podaj mu mapę.

Dziewczyna łypnęła podejrzliwie na kartografa. Nigdy za nim nie przepadała.

– Rety! – grubasek rozłożył ręce. – Obiecuję, że oddam. I to przed jego świątobliwością.

Zmuszona wyczekującym wzrokiem zebranych Liwia podała mu pergamin. Kartograf lustrował go chwilę przez grubą lupę, którą wsadził sobie w oczodół.

– O jaka ładna. Tak, tak… O, nawet i kąty zapisano przy skrętach – mruczał do siebie. Przez jego ramię na mapę patrzył też Benzynowy. – No dobra, skoro na dole mamy wąwóz i kryptę, to prawej mamy Mórgóry, tak, to one, zaznaczono wyraźnie Trzy Szczyty. Musimy wyruszyć północnym wlotem. Czyli tamtędy – Wskazał ręką. – Parę stopni w lewo i po drodze mamy jakiś łuk. Tam, przed Górami Płaskimi występują takie formacje. No i tam mamy odbić na zachód. Objeżdżamy po łuku Koło Boże i przy jakiejś skale, której nie kojarzę, jedziemy na północ. Ale zakładam, że znajdziemy na wzrok to miejsce, skoro nie doprecyzowano nic więcej. Dalej nigdy nie byłem, do tego nie mam przy sobie map tamtych terenów. Tam już blisko jest równik, robi się płasko, zakładam, że po samych odległościach i tych znacznikach dotrzemy bez problemu. Mamy tak: przez wydmami jakaś, nie wiem, piramida, namiot?  Potem na wschód do jakichś dźwigów? O, a to, wiem! To muszą być te wielkie moczary, o których wspominała delegacja cesarska! Jakiś czas temu wybiły za górami. No dobrze, tam przy jakimś ustrojstwie wbitym w ziemie odbijamy na…

– Dowieziesz nas tam? – przerwał mu Spinel.

– Tak. Nie takie trasy na podstawie garści słów się robiło – zarechotał oddając Liwii mapę.

– Panie Benzynowy?

– Pięćset osiemdziesiąt mil. – Do flagowca zbliżył się wyga w stalowym hełmie. – Opisany teren jest płaski. No, ale tam za Kołem to jednak niewiadoma. Benzyny może starczy, może nie. Jak odeślesz łupy na południe, a najlżejszymi rzęchami ruszymy po skarb, uda się na pewno.

– Ja bym jechał – rzucił Sowity Poseł. – To może być wielka rzecz.

Spinel zamyślił się. Tłum patrzył na niego z wyczekiwaniem.

– Chuj. Jedziemy! – krzyknął wreszcie. – Solski! Weźmiesz trzy czwarte sił i z łupami wrócisz na południe. Zabijcie wszystkich, którzy staną wam na drodze. – Odczepił od burty chorągiew delegacyjną i podał ją zastępcy. – My ruszamy zgodnie z mapą.

– Tak jest! – trep ukłonił się i przyjął chorągiew.

– Skarb! Skarb! Skarb! – darł się tłum.

– Ty jedziesz ze mną. – Podał rękę Liwii, by wdrapała się do flagowca.

– Obiecaj, że go zdobędziemy – zażądała wyciągając w jego stronę pergamin.

– Obiecuję – zapewnił stryj biorąc mapę.

 

* * *

 

– Wstawaj dziecko, wstawaj! – Liwię obudziło poszturchiwanie Dziada. – Tak oto dopełnia się przeznaczanie.

Dziewczyna podniosła się ospale na tylnym siedzeniu pyłotraku i przetarła oczy.

– Tam! – starzec wskazał w stronę przed niej szyby. Na krwistoczerwonym horyzoncie rósł jakiś ciemny, okrągły kształt.

– Mamy nasz łuk – mruknął Kartograf z siedzenia pasażera.

– Nazwijmy go Łuk Dobrej Nadziei – oznajmił dziarsko Spinel trzymając mapę. – Zapisz to.

– Tak jest!

Liwia ubrała diadem i po drabince wspięła się na dach. Obok nich wzniecając za sobą szare tumany pędziły jeszcze trzy pyłotraki. Dwa z chorągwi i jeden Sowitego Posła. Dostrzegła jego sylwetkę wpatrzoną w dal. Obok niego stał trzymając się barierki Daniel. Trzeci Bieguniak machał w ich stronę chorągiewkami.

– Chcą przejechać pod łukiem – odczytał sygnał Benzynowy.

– Durne popisy… – mruknął Kartograf.

– Dobra, jedźcie za nimi. Trzeba ochrzcić skałę – polecił Spinel.

– Tak jest! – dobiegło zza kierownicy.

Potężna formacja skalna rosła w oczach, a bezchmurne niebo czerniało, i wkrótce już tylko cieniutka, czerwona kreska oddzielała je od pustyni. Mknące na złamanie osi pojazdy włączyły reflektory. Wicher świstał w poszyciach. Umocowane na kabinach proporce i trofea łopotały szaleńczo.

– Jak się spało? – rozbrzmiał nagle głos Anioła, a wiatr jakby przycichł.

– Dobrze. Ale chyba długo.

– Długo, ale wciąż za krótko. Potrzebuje teraz dużo snu. Dam ci go.

– Dlaczego?

– Droga jest jeszcze bezpieczna. Diabeł jeszcze nie wie, dokąd jedziecie. A gdy już się dowie, będziesz potrzebować wiele siły. Dlatego teraz wypoczywaj.

– Co nam zrobi?

– Spokojnie. Nie przejmuj się tym teraz. Podziwiaj łuk.

Świst wiatru wrócił do normalnego poziomu. Widać Anioł odleciał. Liwa wychyliła się bardziej i uniosła głowę. Przejeżdżali pod łukiem, teraz już Łukiem Dobrej Nadziei. Ostatnie promienie czerwonego słońca błyszczały w szklistych skałach zawieszonych setki metrów nad pustynią.

 

* * *

 

­– Wszelki Duch, ile ty śpisz? – spytał pogodnie Spinel, gdy Liwia dźwignęła się z wyra na tylnym siedzeniu.

– Koło Boże, pamiątka po działaniu największej z mocy – oznajmił uroczyście Dziad patrząc przez zabrudzoną szybę. Liwia na te słowa rzuciła się do drabinki. Słońce było w zenicie, jasnobłękitny firmament nie mąciła ani jedna chmurka. Pyłotraki jechały wzdłuż urwiska, kilkadziesiąt metrów od krawędzi potężnej kotliny ciągnącej się po horyzont. Lej był niebotycznie głęboki, jego dno ginęło gdzieś w ciemnościach. Kapłani opowiadali, że tysiące lat wstecz, gdy szatani stali się zbyt uciążliwi dla ludzi, Wszelki Duch zaatakował piekło przebijając własnym palcem fundamenty ziemi.

– Robi wrażenie, co? – z klapy kokpitu wychylił się Spinel. – Szkoda, że tej spiczastej skały z mapy ani widy, ani słychu.

– Musi gdzieś tam być. Stary Nowak mówi, że kiedyś widział tam coś podobnego – zakrzyknął z dołu kierowca.

– Jedziemy zgodnie z mapą – poinformował Spinel. – Jeśli tam jest, natrafimy na nią.

– Skała jest tam na pewno. – Liwia poprawiła diadem na głowie. – Mamy coś do jedzenia?

Przez godzinę jechali wzdłuż Koła Bożego. Pogoda i widoczność były świetne, toteż wszyscy wypatrywali nakreślonej na mapie formacji. Wreszcie na bocianim gnieździe jadącego skrajnie po prawej pyłotraka zalśniły czerwone chorągwie sygnałowe. Zadudnił jeszcze klakson, a w niebo wystrzeliła zielona raca. Widać załoga nieźle przejęła się odkryciem kolejnego punktu z mapy.

– Mamy to! – syknął Spinel i poklepał Kartografa po plecach.

Reszta pojazdów odbiła od krawędzi i pojechała w ślad za trąbiącym pyłotrakiem. Wszyscy we flagowcu przylegli twarzami do szyb. W końcu zza wydm wyłoniła się skalna iglica. Nie była duża, miała może ze trzydzieści metrów. Towarzyszyły jej dwie mniejsze, nadkruszone wiatrem i przysypane hałdami piasku.

– Cud, żeśmy to w ogóle znaleźli.  – Benzynowy pokręcił głową.

– Właśnie. Cud! – Kapłan z uśmiechem popatrzył na Liwię. – Wszelki Duch nam sprzyja.

– Pytanie, jak długo – mruknął bojaźliwie Dziad. – W końcu ześle na nas swe próby.

Pojazdy zatrzymały się w tuż pod skałą.

– No, Jarek, pięknie! Macie sokoli wzrok! – zakrzyknął z mostka Spinel w stronę załogi, który dostrzegła skałę.

– Dzięki szefie! – chórem odpowiedziały trepy.

– Udała ci się ta przygoda, Spinel! – Pojazd Sowitego Posła podjechał z lewej. – Macie u was jajogłowego, teraz wy prowadźcie.

– Sekundę, dobrze? – krzyknął gniewnie z kabiny Kartograf. – Muszę tutaj wszystko ponastawiać.

– Wjeżdżamy na nieznane piachy. Nie boisz się, Pośle? – zagadnęła go Liwia.

– Boję się jedynie, że nic tam nie znajdziemy. Ale, spokojnie, wierzę w twoje posłannictwo, dziecko.

– Po drodze skręcimy do ostatniej stacji kablowej, Góry Płaskie 2. – Oznajmił głośno Spinel. – To nieco ponad piętnaście mil odbicia. U podnóża tamtejszego, dolnego masywu rozbijemy obóz i puścimy motor do stacji. Szkoda gąsienic na tamte skały. Poczekamy na gońców z informacjami i ruszymy dalej w drogę.

– Aż tak ci drogie wieści ze stolicy, Chorąży? – Sowity Poseł wyszczerzył zęby. – Szkoda na to czasu. Jedźmy prosto do tego trójkąta, czy czymże to badziewie na wydmach jest.

– Nie, mój drogi. Zrobimy tak, jak powiedziałem.

 

* * *

 

Śpiącą w namiocie Liwię obudziły wrzaski i wystrzały. Ubrała się, włożyła diadem i wybiegła na zewnątrz.

– Wiedzą o was – odezwał się Anioł smutno. – Masz mało czasu.

– Bądź chwilę cicho, bo mnie zastrzelą.

– Przepraszam.

Ruszyła w stronę namiotu Spinela. Po drodze spotkała Dziada chodzącego w kółko.

– Co się dzieje?

– Źle się dzieje, źle! – zawodził. – Ze stacji kablowej wrócili gońcy. Przynieśli straszne wieści ze stolicy! Wybuchła wojna z Biegunem!

– Prowadzą ich na lincz – dodał wybiegający z namiotu Benzynowy. W oddali widać było grupę trepów z pochodniami.

Liwia co sił pognała w ich stronę. Na krawędzi obozu stał już pijany Spinel z rewolwerem w dłoni.

– Co chcesz zrobić?! – zawołała.

– Nie przeszkadzaj.

Pijani żołnierze zbliżyli się prowadząc na powrozach Sowitego Posła wraz z ludźmi. Danielowi krew ciekła z nosa. Błagalnym wzrokiem patrzył na Liwię.

– Nici z przygody, co Spinel? – roześmiał się dyplomata.

– Stul pysk! – jeden z trepów kopniakiem posłał go w piasek. – Zabiliście Józka i Lolka! Jebane południaki!

– Strzelali pierwsi! – wyrzęził z piachem w zębach wciąż uśmiechnięty Sowity Poseł.

– Bogu dzięki, że koniec przygody, bo już działałeś mi na nerwy – Spinel chwiejąc się sprawdził błądzącym wzrokiem naboje w rewolwerze. – Wracamy do Książogrodu.

– Chyba ich nie zastrzelisz, stryju? – zapytała beznamiętnie Liwia. Była pewna, że Spinel tylko się popisuje.

– Nie? To patrz. – Średni Chorąży wypalił w jednego z żołnierzy Posła. Potem drugi raz i trzeci. Ciało w konwulsjach osunęło się na piasek.

– Obiecałeś… – syknęła Liwia.

– Wojna wybuchła trzy dni temu, gówniaro! – wrzasnął. – Książe zwołuje chorągwie, a przez ten zasrany skarb przyjedziemy ostatni!

– Solski z wojskiem nie wystarczy?

– Nie! Ja jestem Chorążym, nie Solski!

– Obiecałeś – powtórzyła, a oczy zaszły jej łzami.

– A obietnica rzecz święta! – krzyknął Dziad unosząc wyschnięty kij w rozgwieżdżone niebo.

– Wyjątkowo poprę obłąkańca – odezwał się surowo Kapłan. – Obietnica rzecz święta.

Spinel przejechał po zebranych skołowanym wzrokiem.

– Wiem, wiem. Chodzi ci o tego gnojka. – Wskazał lufą na przerażonego Daniela. – Dobrze, nie zabiję skurwieli. Ale jedziemy na wojnę. Po skarb wrócimy, zgodnie z obietnicą… Kiedy indziej. Mapy ci nikt nie zabierze, co nie? Dobra, zabrać ich.

Trepy szarpnęły za powrozy i poprowadziły jeńców do namiotów.

– Ja bym cię tam zabrał – rzekł do mijanej Liwii Sowity poseł. Kartograf dał mu w zęby.

 

* * *

 

Pyłotrak Biegunowców mknął przez pogrążoną w nocy pustynię. 

– Masz tupet, dziewczyno! – pochwalił Sowity Poseł przytrzymując bandaż przy rozciętej wardze. Wciąż humor mu dopisywał, ale widać było, że odbiły się na nim ostatnie godziny. Twarz i czarna czupryna poszarzały od pyłu, na szczęce wyszły sińce. Usta śmiały się, ale oczy jakby mniej.

– Anioł mi kazał – odparła gniewnie Liwia. – Inaczej nigdy bym go nie zdradziła!

– Jasne. W każdym razie, dzięki Bogu za tę burzę piaskową i pijaństwo twego stryja-skurwysyna! A właśnie, ten wiatr, to też robota twego niewidzialnego przyjaciela?

– Nie wiem. Nie powiedział.

– Odpal nitro, Daniel – polecił Sowity Poseł siedzącemu za sterami chłopakowi.

– Tak jest! – chłopak pociągnął za wajchę. Pojazd zapruł do przodu.

– Na pewno możemy ominąć ten cały trójkąt?

– Na pewno. Anioł chciał nam tam tylko coś pokazać.

–  To czemu teraz skraca trasę?

– Bo Spinel was zamknął pod strażą, stoczyliśmy z nim potyczkę, a huragan prawie porwał obóz? Może dlatego?

– Młoda ma rację. Kto wie, czy nas nie ścigają – dodał Nazar, zastępca Posła.

– Dobra, dobra, tylko się droczę.

Resztę nocy, kierując na zmiany, jechali po dnie wyschniętego morza w stronę dziwnego ustrojstwa wbitego w grunt na mapie. Księżyce i gwiazdy odbijały się w bezkresnej tafli zwilżonej soli. Wokoło nich gęstniał powoli las szubienic. Były w różnym stanie, jedne metalowe, inne drewniane i spróchniałe. Kto je tam postawił i dla kogo? Nie było czasu się zastanawiać. 

 

* * *

 

I co to ma niby być? – zapytał podparty na biodrach Sowity Poseł patrząc w dół doliny.

– Rydwan diabłów. – Liwia zbliżyła się do urwiska.

– Ciekawe. Tak ci powiedział?

– Gdy dojechaliśmy.

Z pagórków poniżej strzelał w niebo gigantyczny kształt osnuty mgłą. Był czarny, podłużony, z ostrymi krawędziami. W jego powierzchni ziały dwie dziury. Tak wielkie, że zbierały się w nich chmury.

– Jedziemy tam? – spytał Nazar.

– Anioł kazał się spieszyć – zaprotestowała Liwia. – Skarb jest najważniejszy.

Sowity poseł chodził chwilę między nimi z wyrazem najgłębszego zamyślenia na twarzy.

– Nie no – rzekł wreszcie. – To badziewie nigdzie nie raczej ucieknie. Jedziemy na północ, szkoda czasu.

 

* * *

 

Kilkadziesiąt mil przed destynacją wskazaną na mapie Sowity Poseł zarządził postój. Do celu było już niedaleko, jednak powoli kończyła się benzyna i trzeba było na spokojnie pomyśleć co dalej. A najpierw zebrać siły. Wczesnym rankiem wszyscy jeszcze spali. Liwia leżała pod plandeką rozciągniętą między ziemią a gąsienicami pyłotraka. Ręką trzymała na piersiach złoty diadem.

– Wstawaj i jedź! – zbudził ją Anioł. ­– Bierz motor!

– Czemu? Co z Bieguniakami? – szepnęła ubierając się w pośpiechu.

– Zostaw ich. Dwóch z nich jest pijanych, a zanim się zbiorą, miną wieki. Masz mapę?

– Kurwa, Poseł ją ma.

– Nieważne, poprowadzę cię. Idź już!

– A Daniel? – jęknęła biegnąc do pyłotraka.

– Poradzi sobie. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Bierz motor i ruszaj. Ruszaj bo zginiesz!

Zdjęła z paki pojazdu pordzewiały motor i osadziła go na piachu. Zsunęła gogle, wcisnęła gaz do dechy i zapruła na północ. Nikt się nie zbudził. Gdy ujechała czterysta metrów, usłyszała z bezchmurnego nieba potężny grzmot. Ziemia pod oponami zadrżała. Odwróciła się i ujrzała żółtą smugę przecinającą niebo. Na horyzoncie, w miejscu jej zetknięcia z ziemią, w niebo strzelały czarne pióropusze. Wkrótce przerodziły się w kurtynę dymu i piachu, która z hukiem mknęła w stronę obozu.

– To diabły – mruknął Anioł. – Przecinają wam drogę do skarbu. Myślą, że wciąż jesteś w obozie. Jedź, nie zatrzymuj się!

W lusterkach widziała jak pyłotrak pogrąża się w wirującej, sięgającej nieba kurzawie. Zacisnęła wargi i dokręciła manetkę gazu.

– Chyba ich oszukaliśmy…

Pustynia stała się zupełnie płaska. Żadnych wydm i skał, tylko piach i spękane błota. Było bezwietrznie, ciszę mącił jedynie ryk motoru mknącego prostą linią na północ. Jechała na najwyższych obrotach, a Anioł co jakiś korygował kurs. W oddali zamajaczył jakiś kształt.

– Już blisko. Dałaś radę! – pochwalił Anioł.

Liwia skupiła wzrok na rosnącym na horyzoncie kształcie i mocniej ścisnęła kierownicę. Kształt szybko zmienił się w jej oczach w piramidalną wieżę wzniesioną z piaskowcowych bloków. Było już tak blisko. Został kilometr, sześćset metrów, dwieście.  Nagle przestała słyszeć warkot silnika. Poczuła wibrację, a piach wokoło poderwał się w górę. Wtedy ziemia zadudniła, a motor przekoziołkował do przodu. Liwia na moment straciła świadomość.

– Wstawaj! Biegnij! – usłyszała wreszcie przytłumiony głos Anioła. – Jeszcze kawałek!

Mimo bólu podniosła się, włożyła diadem na głowę i kulejąc pobiegła w stronę wieży. Ziemia drżała, coś szumiało w niebie, zaś pustynię przesłoniły cienie. Zrobiło się ciemno jak w nocy, widać było co jaśniejsze gwiazdy. Kątem oka widziała wirujące kolumny piachu i języki ognia, ale nie zwalniała tempa. Wreszcie znalazła się przy podstawie wieży. Wśród głazów dostrzegła nieduże, prostokątne wejście. Wbiegła po stopniach i wpadła w mrok korytarza. Znalazła się w wysokiej hali, z czterema ogromnymi łukami wspartymi na megalitach, przez które widać było nienaturalnie pociemnione niebo i lśniące, żółte smugi. 

– Połóż diadem na posadzce! Obojętnie gdzie!

Liwia wykonała polecenie. Artefakt po dotknięciu marmuru zalśnił na czerwono.

– Witaj – w sali rozbrzmiał metaliczny głos kobiety. – By kontynuować podaj hasło.

– Powtarzaj za mną! – rozkazał Anioł. – Osiemdziesiąt jeden.

– Osiemdziesiąt jeden – drżącym głosem powiedziała Liwia.

– Czterdzieści trzy.

– Czterdzieści trzy.

– Siedemnaście.

– Siedemnaście.

– Dwadzieścia pięć.

– Dwadzieścia pięć.

– Weryfikacja pozytywna – oznajmiła kobieta. – Co mogę dla ciebie zrobić?

– Powiedz jej tak: wyślij wiadomość tekstową numer dwa przez kanał zastępczy.

– Wyślij wiadomość tekstową numer dwa przez kanał zastępczy – powtórzyła Liwia.

– Wiadomość wysłano. Co mogę jeszcze dla ciebie zrobić?

– A teraz spieprzaj stamtąd! – krzyknął Anioł. – Biegnij do motoru!

Liwia wypadła na zewnątrz. Na niebie działy się niestworzone rzeczy, ale nie patrzyła na nie. Biegła na południe szukając wzrokiem porzuconego dwuśladu. Wreszcie dojrzała go wystającego z hałdy. Wyciągnęła go z piasku, i już miała wsiadać, gdy nagle poczuła, jakby coś walnęło ją w potylicę. Zawirowało jej w głowie i upadła na piasek. Ostatkiem sił próbowała się podnieść, przewróciła się przy tym jedynie na plecy. Przed oczami jej pociemniało. Ostatnie co widziała, to ogromny, czarny jak smoła kształt wlatujący na firmament.

 

* * *

 

Wielki Terraformator z zaciśniętymi wargami patrzył przez szybę na szarą powierzchnię planety Dygam 5. Pod białymi jak śnieg kosmykami włosów czerwieniała starcza, nienawistna twarz.

– To chyba koniec, co? – odezwał się z szyderczym uśmiechem stojący obok zastępca. – Wszyscy już wiedzą. Wszyscy. Zrobią z nas miazgę.

– Jak dokładnie – zaczął Terraformator i przełknął nerwowo ślinę. – Jak dokładnie to poszło?

– Ten potężny sygnał nadano z powierzchni do starej boi radiowej na orbicie. Stamtąd poszedł wszędzie, do wszystkich systemów, nawet w Hiadach go słyszeli. Rzecznicy już pytają o nasze stanowisko. Cóż, raport w sygnale jest, rzekłbym, całkiem wyczerpujący, toteż wątpię, by jakieś oświadczenie mogło cokolwiek zmienić.

– Skąd taka moc? Jak im się udało ją wytworzyć?

– Nie udało. Wykorzystali naszą antenę sprzed tysiąca lat, którą zapomniano zabrać. Ci ludzie do samego końca nie wiedzieli o nas, ani o tym, że ich rzeczywistość jest eksperymentem, więc ktoś musiał tą małą do niej doprowadzić.

– Ktoś od nas?

– Wszystko na to wygląda. Spokojnie, znajdziemy go.

– Trzeba… Trzeba uaktualnić dawne procedury.

– Oj, trzeba! – Zastępca zarechotał. – Jak to szło? Destrukcja planety w przypadku wykrycia przez jej mieszkańców obecności innych ludzi poza orbitą? Dobre sobie. Jak to zrobisz, to cała galaktyka się tu zleci i nas powystrzela. Ostatnio w modzie jest ochrona bezbronnych.

– Zostawimy ich.

– Co?

– Zostawimy ich. Niech se żyją. Prymitywy… – Zacisnął pięści. –  Powinni nas czcić jako bogów!

Zastępca rozpromienił się i z politowaniem pokręcił głową.

– Coś pięknego! Jak w pradawnych mitach!

– Co?! – syknął starzec. – Co ty bredzisz?

– No, ta dziewczyna. Pomyśl tylko! Jest zupełnie jak Prometeusz. Tylko zamiast ognia dała im coś cenniejszego – istnienie. Od teraz naprawdę są ludźmi.

Wielki Terraformator milczał, wciąż patrząc nienawistnie na szarą kulę pokrytą spiralami chmur. Jego rozmówca nie dawał jednak za wygraną;

– Niesamowite… – szepnął. – Setki lat kreacji, dbania o najdrobniejsze szczegóły, tworzenia im legend i zwyczajów, a teraz co? Teraz to ktoś z Dygama pokierował n a s z y m i losami. Ktoś tak niepozorny. Cholera, oni jej tam teraz powinni stawiać pomniki, albo… –urwał, bo Wielki Terraformator złapał go za pas i wyciągnął mu z jedwabnej pochwy platynowy miecz. Bez słowa ruszył z nim w stronę marmurowej sali z ledwożywą Liwią.

– To nic nie zmieni! – zawołał za nim zastępca. – Tylko wytrzyj go później!

 

* * *

 

Ciepły wiatr zbudził Liwię omiatając jej twarz. Było ciepło, powietrze pachniało oddalająca się burzą i wilgotnym lasem. Otworzyła powoli oczy i podparła się rękach. Leżała na zboczu pokrytym miękką trawą, poniżej rozpościerały się pagórki i morze falujących wrzosów. Nad krzakami obok latały świetliki.

– No, wstałaś wreszcie! – usłyszała głos z lewej. To Daniel szedł stokiem w jej stronę. – Chodź, jest tutaj tyle do odkrycia.

Koniec

Komentarze

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Dziękuje za odwiedziny bruce :DD

heart

Nowa Fantastyka