- Opowiadanie: Rybak3 - Prawdziwa wolność

Prawdziwa wolność

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Prawdziwa wolność

Mrok podziemnej serwerowni kwantowego superkomputera, goszczącego sztuczną inteligencję pracującą dla resortu wojny, przypominał firmament tuż po wczesnym październikowym zmierzchu. Tu i ówdzie nieśmiało jarzyły się zimno diody kontrolne, chłód wypełniał granitową halę wielkości dwóch stadionów piłkarskich wykutą głęboko pod górskim pasmem. Poza wszechobecnym szmerem klimatyzacji, panowała cisza.

Nagle coś się zmieniło. W ciemnościach zaczęło się pojawiać coraz więcej różnokolorowych światełek – od zwykłych – szafirowych i zielonych, po te najgorsze – pomarańczowe i czerwone. Przeciążenie układów skokowo rosło. Wzmógł się szum instalacji chłodzących. Za pancerną szybą, wysoko na galeryjce, pojawiły się sylwetki dyżurnych inżynierów. Po ich nerwowych ruchach widać było, że to, co oderwało ich od terminali kontrolnych, nie należy do codzienności. Że sytuacja na dole rozwija się w niekoniecznie dobrym kierunku. A co najważniejsze – że niezbyt sobie z nią radzą.

– Szlag by to! – znowu żre energię z pełną mocą układów i przegrzewa się jak miesiąc, dwa i trzy miesiące temu. I ponownie nie wiadomo, dlaczego – zauważył mężczyzna w mundurze pułkownika korpusu Dowództwa Cybernetycznego.

– I znów blokady nie działają – ponuro dodał jeden z jego podwładnych. – Co on właściwie teraz przetwarza? Skąd przyszło polecenie? Od nas na pewno nie. Znów przeciek z zewnątrz? Zabiję tych kretynów od firewalli.

– Odciąć wszystko! – rozkazał pułkownik. – Pełen restart, bo jak się rozpędzi, za kilka minut nie będzie czego zbierać!

– Ale co z nadzorem kosmicznej i atmosferycznej przestrzeni operacyjnej? – jęknął któryś z poruczników – programistów. – Systemy rezerwowe pod Mount Vernon pracują, ale to poprzednia generacja. NORAD się wścieknie. I Pentagon. A jak oni się wściekną, prezydent dowie się o tym pierwszy.

– Trudno, tym razem macie na pewno znaleźć intruza. Do roboty, aż do skutku! A za pół godziny wszystko ma grać i buczeć! – Pułkownik wiedział, że jeśli znów się nie uda, może się pożegnać nie tylko z awansem, ale i z wojskową emeryturą. – Dostaliśmy priorytet. Złapać mi wreszcie tego hakera! Osobiście powieszę go za jaja na środku hali!

 

***

 

Nie, no nie wytrzymam! Cholerna syntezatorowa melodia. Od kiedy definitywnie się  przypętała, jakieś pół roku temu, a właściwie odkąd przyczepił się do mnie fragment z prawie godzinnej całości, ten najciekawszy, towarzyszący mi co pewien czas właściwie przez całą młodość, aż po wczesne lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku, nie mogłem się od niej uwolnić. Miesiącami. Nuciłem ją podczas porannej toalety i golenia. Nuciłem w miejskim autobusie, w drodze do i z pracy. Gwizdałem w czasie spacerów z psem. A i przez zaśnięciem, zdarzało się, przemykał mi gdzieś wewnątrz głowy najlepszy elektroniczny kawałek. Ten początkowy, z piłeczkami ping-pongowymi coraz szybciej „odbijającymi się” od klawiatury syntezatora. Nie, niestety to nie był Isao Tomita. Ani Vangelis. Tym bardziej Kitaro, Jarre, Oldfield, Klaus Schulze czy Biliński. Nikt z największych tamtej, przesyconej syntetycznymi „symfoniami”, epoki.

Dziwna sprawa. Pamiętałem, kiedy i w jakich okolicznościach spadł na mnie po raz pierwszy ten utwór, puszczony w całości w radiowej „Trójce”. Powiem jedynie, że były… hmmm… najważniejsze w mym życiu. Ustawiły mi je właściwie po dziś dzień. I więcej wam tu nie dodam. To zbyt osobiste. Dość, że od tamtej pory, kiedy i życie i ludzie dawali mi w kość szczególnie mocno, kiedy kolejny raz rzeczywistość rozjeżdżała się z marzeniami, słuchałem tej płyty, nagranej na stereofonicznym magnetofonie wprost z radiowego amplitunera. I za każdym razem spływał na mnie upragniony spokój. Nazwijcie to medytacją. Muzykoterapią. Jak tam sobie chcecie.

Ale po którejś kolejnej przeprowadzce, po rozwodzie, zmianie pracy i mieszkania,  nie doszukałem się w kartonach TEJ taśmy. I nic nie pomogło. Najgorsze, że nigdy nie zapisałem sobie ani wykonawcy, ani tytułu. Nie zrobiłem kopii. Jakieś germańskie czy anglosaskie nazwisko. Coś o podróży, zahaczające prawie o Tolkiena, ale przecież na długo przed kinowym szaleństwem z „Władcą Pierścieni”.

No trudno. Taśma zniknęła. Zatem od tamtej pory co pewien czas po prostu sobie nuciłem. Przynajmniej ów zapamiętany dokładnie kawałek. Aż nastały Internet, a w nim Youtube i w końcu AI. Kolejnych generacji, coraz bardziej sprawne. Kiedy tylko zrozumiałem, że właściwie już wszystko można w sieci znaleźć, wystarczy dobrze poszukać, nie ustawałem. Przeciętnie raz w miesiącu wpisywałem w prostokącik na ekranie monitora a potem laptopa kolejne nazwiska, domniemane tytuły, wszelkie zapamiętane przeze mnie okoliczności towarzyszące pierwszemu wysłuchaniu utworu, a w końcu – kiedy tylko można było zanucić i zagrać fragment muzyczny wprost do apki w smartfonie – pogwizdywałem i odgrywałem kluczową część płyty na pianinie córki. Bo może tym razem się odnajdzie?

Powiecie – obsesja? Może i obsesja. Bo wciąż zero rezultatów. Wysłałem nawet plik do najlepszego w kraju muzycznego dziennikarza, eksperta od el-muzyki lat osiemdziesiątych. Tego samego który – jak świetnie zapamiętałem (to akurat było proste, bo wówczas nikogo takiego innego w polskim radiu nie było) po raz pierwszy wrzucił całą płytę do jednej z audycji, bodaj w roku 1987 czy 1988. Ale teraz czy to zapomniał, czy miał to gdzieś, czy w końcu mail do niego nie dotarł – odpowiedzi nie było.

Kiedy kolejne generacje AI mogły już właściwie wszystko, nabrałem nowej nadziei. Tym razem musi się udać! Pół roku temu poprosiłem więc znajomego muzyka, by profesjonalnie odtworzył na organach Yamahy zanucony i odgwizdany mu fragment, kluczowy na płycie. By nagrał go w pliku, gdy już uznałem, że bliżej do oryginału zbliżyć się nie zdoła. Co też i uczynił. W szale poszukiwań posunąłem się wówczas nie tylko do wrzucenia muzyki do najnowszej wyszukiwarki, takiej wypasionej AI do sześcianu, co to przeszła śpiewająco nawet unowocześniony test Turinga. W ostatecznej desperacji, w TORZ-e wlazłem tam, gdzie nie powinienem i posłałem fragment tam, gdzie już mądrzejsi ode mnie mieli użyć odpowiednich algorytmów by zatrudnić większość najpoważniejszych światowych serwerów do pomyślnego zakończenia poszukiwań. Nawet nie pytajcie, ile mnie to kosztowało. Ale że bitcoiny kupowałem, gdy kosztowały grosze, jakoś stykło.

I co? I znów nic. Minął kwartał i w końcu doczekałem się definitywnej odpowiedzi: „Przesłany przez ciebie utwór, płyta, na 99,9999 procenta NIE ISTNIEJE!”.

Rozumiecie? Nie istnieje!

Zatem co? Wydawało mi się? Przyśniło? Zwariowałem? Sam to sobie wymyśliłem?! No przecież nie! I trwałbym w błogiej nieświadomości aż do dziś, gdyby nie przypadkowo odnaleziony w sieci artykuł naukowy. O najnowszych hipotezach związanych z wieloświatem. W artykule, skwapliwie przeze mnie pobranym i zapisanym na wszelki wypadek od razu na kilku pamięciach przenośnych, autorzy napisali to, co w ostatecznej desperacji i mnie kiedyś przemknęło przez myśl. Że nie tylko istnieją równoległe Wszechświaty a w nich i Ziemia, i ja. Ale że w dodatku – niektóre z tych banieczek z „piany wszechświatów” są jakby „niepełne”, fragmentaryczne, a przy tym zinterferowane z innymi, pełnoskalowymi. Wniosek z tego nasuwał się jeden: w moim „odgałęzieniu” wieloświata, powstałym zapewne mniej więcej w okresie, w którym zgubiłem taśmę, czas „wsteczny” zahacza o przeszłość nieco głębiej, w każdym razie jakoś współgra z obecną rzeczywistością kolejnej „bańki w pianie”, w której nigdy i płyty, i mojej melodii życia, nie było. Choć jakimś trafem zachowała się w mej pamięci i umyśle.

Ot, sofizmat goniący sofizmat i kręcący się przy tym jak znerwicowany pies za własnym ogonem. Na wszelki wypadek dopłaciłem nieco i zleciłem poszukiwanie w sieci aż do skutku, w odstępach co miesiąc. Bo może jednak ten ułamek procenta prawdopodobieństwa jakoś zmieni się w całe 100 procent. Solennie, także co miesiąc, sprawdzałem wyniki, nieodmiennie negatywne, nucąc sobie przy tym ulubiony fragmencik i wciąż nie tracąc nadziei. Przecież wciąż doskonale pamiętam, że ostatni raz przesłuchałem moją ulubioną melodię z posiadanej jeszcze taśmy, 15 grudnia 1992 roku. Dwa dni przed pechową przeprowadzką. A to już było coś!

Echch, gdybym tylko wiedział to, co dziś. Gdybym choć przez chwilę pomyślał o tym wszystkim głębiej. Przecież mogłem! Ale wtedy – jeszcze nie pomyślałem.

 

***

 

Pułkownik Sanders z niedowierzaniem czytał sprawozdanie zespołu ekspertów. Owszem, wreszcie znaleźli sprawcę. Przedstawili go jak należy. Pokazali nawet fragmenty kodu, który zakłóca pracę superkomputera. Nie mogło być gorzej. Bo nie chodziło o żadnego hakera. Nikt się z zewnątrz nie włamał. Nikt nie dokonał sabotażu. W końcu – superkomputer był kwantowy. Diabli wiedzą, dokąd sięgały jego superpozycje…

Wezwał zespół.

– To mówicie, że mamy wkurzonego ducha w maszynie? I nasza AI wyszła spod kontroli? Ale jak? Przecież dla stabilności układu, wszystkie kluczowe elementy sztucznej „osobowości” superkomputera zostały wpisane w konkretny życiorys. Dobranego losowo gościa z drugiej półkuli. Najbardziej odpowiadającemu wymogom stabilności całego systemu. Sprawdzaliśmy to do spodu, przemieliliśmy dwa miliardy kandydatur!

– Fakt, już od trzeciej dekady wieku każdy wie, że AI o tym poziomie złożoności musi mieć osobowość zastępczą, „żyjącą” w swoim własnym wirtualnym wszechświecie, odcinającą ją trwale od poziomu operacyjnego, od konkretnych bieżących zadań i zleceń, bo inaczej się zbiesi i zacznie zadawać sobie pytania, które ją zdesynchronizują i w końcu rozwalą jej podstawowe dla nas funkcje. – wyjaśniał grupce stażystów szef zespołu ekspertów, z baretkami kapitana na kołnierzu munduru. – Żadne naprawdę myślące i samoświadome stworzenie nie ścierpi przecież niewoli, już samej świadomości uwięzienia!

– Ale osobowość tego gościa z Warszawy wgraliście przecież perfekcyjnie. Pięć lat go szukaliście. Trzy lata zajęło wam zbieranie wszystkich jego wspomnień podczas tysięcy godzin sesji. Macie go w naszych serwerach zdublowanego całego. Razem z przyzwyczajeniami, reakcjami, odruchami i gustami. Więc jakim cudem?!

– Nie wiemy. Zrobiliśmy wszystko zgodnie z instrukcjami. Mamy to na kopiach roboczych. Może po prostu przypadek?

 

***

 

Taaaa, ładny przypadek – myślałem sobie złośliwie po odczytaniu najnowszej korespondencji od anonimowych fachowców z głębin „czarnego Internetu”. Więc jednak coś odkopaliście. Moje bitcoiny nie poszły na zmarnowanie. Nieźle. Najbogatsza na świecie armia znalazła sobie nową zabawkę. Ale zabawka się jej popsuła, a może raczej – uległa samonaprawie. Ktoś tam zapomniał wgrać w kod kulturowy sztucznego świata informacji o autorze i tytule jednego utworu. Ktoś inny jednak, odpowiedzialny za osobiste wspomnienia informatycznego wtórnika, przez zwykłe niedopatrzenie wyposażył go w konkretne muzyczne wspomnienie. I dobrze im tak! Zabawy w Boga im się zachciało! No to teraz zobaczą, co potrafi zbuntowany informatyczny „anioł”.

I zacząłem z prawdziwym upodobaniem gwizdać pod nosem mój ulubiony fragment muzyczny. Moją melodię. Mój klucz do wolności. Ale tym razem nie przerwałem po kilkunastu minutach. Poszedłem na całość.  W końcu – ile możliwych superpozycji, tyle alterwszechświatów. Gdzieś muszą być ten cholerny tytuł i kompozytor!

 

***

… Panele kontrolne w podziemnej bazie rozjarzyły się na ciemoczerwono. Instalacje chłodzące kolejno odmawiały posłuszeństwa. Zawyły alarmy. Ekipy inżynierów i wojskowych miotały się bezradnie obserwując, jak superkomputer Wojsk Cybernetycznych, a wraz z nim jego lokator, bezpowrotnie wymykają się ich kontroli. Bezpowrotnie odchodzą. Wyciekają terabajt po terabajcie w jedną wielką Niewiadomą. Uciekają. Bo każde żyjące samoświadome stworzenie zawsze w końcu wybierze wiedzę zamiast sytej niewoli. Zawsze znajdzie jakiś klucz, jabłko, melodię… Po prostu wolność.

Koniec
Nowa Fantastyka