Hasło konkursowe: Wycinanki dla dorosłych
Zapraszam do lektury mojej propozycji na konkurs "Weirdzarro".
Mam nadzieję, że udało mi się trafić w niełatwe ramy gatunkowe.
Miłego czytania!
Hasło konkursowe: Wycinanki dla dorosłych
Zapraszam do lektury mojej propozycji na konkurs "Weirdzarro".
Mam nadzieję, że udało mi się trafić w niełatwe ramy gatunkowe.
Miłego czytania!
Smakował strach. Metaliczny. Jak przegrzana blacha transformatora liźnięta językiem.
Przesączał się przez porowate, kostne ściany pracowni, lepką rosą osiadał na słoikach ze spleśniałymi wspomnieniami, które Kalejdos hodował jak grzyby. Echo krzyku, które właśnie zamknął w matrycy z żywicy, wciąż wibrowało mu w plombach. Prowizoryczna „Łatka Odwagi". Prowizoryczna, bo prawdziwa odwaga nie cuchnęła jak zdechły szczur w wentylacji.
Na stole leżały narzędzia jego rzemiosła. Nożyczki z kości nienarodzonego bliźniaka. Klej z utwardzonej nostalgii. Papier – ale nie zwykły, pergamin skrojony z wysuszonych snów. To nie były wycinanki dla dzieci. Dzieci wycinały motylki i serduszka. Kalejdos wycinał esencje. Emocje. Wspomnienia. Wycinanki dla dorosłych. Tak nazywał to Urząd. Tak nazywali to klienci, którzy przychodzili po zmroku z pustką w oczach i portfelami pełnymi dziwnych walut.
Pukanie.
Wilgotne. Trzy uderzenia. Puk. Puk. Puk. Jakby ktoś uderzał w drzwi mokrą gąbką.
Kalejdos otworzył.
Klient. Twarz jak rozgotowany makaron. Z oczu ciekła mu bezbarwna maź. To nie były łzy. To była… nieszczelność.
– Masz? – zapytał klient.
– Mam.
Kalejdos podał mu krążek. Ciepły. Pulsował słabo, niczym serce kolibra.
– Tysiąc.
Klient upuścił na podłogę rybę. Srebrną. Jeszcze drgała. Otworzyła pysk i wyszeptała: „Akcje producentów skarpetek pójdą w dół". Po czym zdechła.
– To wszystko, co mam.
Kalejdos podniósł rybę. Ogon uderzył go w nadgarstek. Słabo. Zgodził się. Ostatnio płacono mu suszonymi liśćmi i obietnicami. Ryba to awans. Przynajmniej miała jakąś wagę.
– We wtorki grawitacja jest na boki – rzucił za znikającym klientem. – Uważaj, jak będziesz wracał.
Jego lewa ręka, ta nie do końca jego, pomachała rybie na pożegnanie, po czym spróbowała ukraść mu z kieszeni klucz. Kalejdos przytrzymał ją drugą dłonią.
Lewa ręka była pamiątką po Wymazaniu. Kiedy Urząd zabrał mu Elarę – wymazał ją z oficjalnej rzeczywistości, zostawiając tylko dziury w jego pamięci i tę rękę, która kiedyś należała do kogoś innego. Czasem w nocy pisała po ścianach słowa, których nie rozumiał. Czasem próbowała go udusić. Przeważnie była po prostu męcząca.
Wrócił do środka.
Pracownia mieściła się w skamieniałym brzuchu latającego wieloryba, który utknął między dwoma budynkami wieki temu, podczas nieudanej migracji. Ściany z kości słoniowej pokrywała sieć żył, w których wciąż leniwie pulsowała błękitna, galaretowata krew. Czasem kapała mu na głowę. Lepka. Ciepła.
Kalejdos zbierał ją do słoików i sprzedawał jako smar do mechanizmów, które nie powinny istnieć.
Na żebrach wieloryba rósł symbiotyczny, fosforyzujący mech, który oświetlał pomieszczenie trupim blaskiem. Kalejdos zeskrobywał go czasem i jadł. Smakował jak smutek.
Usiadł przy stole. Potrzebował chwili ciszy, jednak była ona w tym mieście towarem luksusowym, droższym niż wspomnienia pierwszego, niewinnego pocałunku.
To nie jest zlecenie od Urzędu.
Słowa same pojawiły się w jego głowie. Nie jego własne. Głos był gładki. Jak szkło.
Rozejrzał się.
Stał tam. Emisariusz.
Nie wszedł. Po prostu był. Jego garnitur był tak czarny, że pochłaniał światło, tworząc wokół siebie małą, osobistą noc. Nie miał twarzy. W miejscu, gdzie powinna być, widniała tylko idealnie gładka, owalna powierzchnia, odbijająca wnętrze pracowni w krzywym zwierciadle.
Kalejdos widział w niej siebie. Z głową za dużą i rękami za krótkimi. Potwora.
– Słyszeliśmy o twoich wycinankach dla dorosłych – powiedział Emisariusz bez ust. Dźwięk dochodził jakby z wnętrza zębów Kalejdosa. – Podobno jesteś najlepszy. Chodzi o stworzenie Łatki Prawdziwej Miłości.
Kalejdos parsknął. Śmiech brzmiał jak zardzewiały zawias.
– Miłość. Słyszałem o tym. Podobno powoduje niekontrolowane wycieki z oczu i nieregularne skurcze serca. Nie handluję takimi chorobami.
Na gładkiej powierzchni twarzy Emisariusza pojawił się obraz.
Elara.
Siedziała na podłodze w pokoju o ścianach zrobionych ze sprasowanych, wciąż wilgotnych gazet. Bawiła się małym, przezroczystym homunkulusem. Z jej własnej łzy. Uśmiechała się do niego, ale jej oczy były dziurami wypalonymi w rzeczywistości. Dziurami, w które Kalejdos kiedyś wpadł i z których nigdy się nie wydostał.
– Żyje? – wyszeptał. – Wymazanie miało być… całkowite.
– Urząd nie wymazuje. Urząd przenosi. Przechowuje. Czasem… udostępnia.
– Coście jej zrobili?
Jego lewa ręka zaczęła nerwowo skubać jedną z żył na ścianie. Z żyły pociekła błękitna galareta, formując małą, drżącą kałużę na podłodze.
– Dajemy ci szansę ją poskładać – powiedział Emisariusz. – Stwórz Łatkę. A my ją uwolnimy.
Kalejdos zamknął oczy. Przez chwilę słyszał tylko pulsowanie błękitnej krwi w żyłach wieloryba.
– Potrzebuję trzech składników – powiedział w końcu. – Zawsze trzech. Taka jest zasada.
– Wiemy. Masz tydzień.
Emisariusz nie wyszedł. Po prostu przestał być.
Pierwszy cel: Esencja Poświęcenia.
Dotarcie na Giełdę Konceptów Abstrakcyjnych wymagało odnalezienia zagniecenia na mapie miasta, stanięcia na nim i zagwizdania melodii z zapomnianej reklamy proszku do prania.
Kalejdos gwizdał przez dziesięć minut, czując na sobie spojrzenia przechodniów, których twarze przypominały topniejący wosk. W końcu chodnik pod jego stopami zadrżał i zwinął się jak dywan, zrzucając go do środka.
Wylądował na miękkim podłożu zrobionym ze skondensowanego déjà vu.
Giełda tętniła życiem. Albo czymś, co je udawało.
Kalejdos szedł przez targowisko. Wdychał zapach spalonego cukru i melancholii. Minął stragan, gdzie sprzedawano poczucie winy na metry – zwinięte w rulony jak tapeta, z cenami wypisanymi na metkach drżącym pismem. Dalej ktoś oferował sny o lataniu, zamknięte w butelkach jak dżin. Przy jednym z kramów zobaczył istotę kupującą „ironię losu". Płaciła za nią własnym cieniem, który oderwał się od jej stóp i pełzł niechętnie w stronę sprzedawcy.
Podszedł do straganu, nad którym unosił się znak zapytania odlany z brązu.
Sprzedawca, istota z ośmioma stawami w każdej kończynie, czyścił swoje dwunaste oko brudną szmatką. Pozostałe jedenaście śledziło Kalejdosa z różnym stopniem zainteresowania.
– Poświęcenie – rzucił Kalejdos.
– Czyste czy z domieszką żalu? Z żalem tańsze, ale zostawia posmak nikotyny.
– Czyste.
– Drogo. Kosztuje jedno wspomnienie koloru. Albo zdolność do trawienia nabiału.
Kalejdos zawahał się. Lubił ser. Przypominał mu o czasach, kiedy świat miał więcej sensu. Kiedy Elara robiła mu kanapki z żółtym serem i śmiała się z jego min.
– Niech będzie zielony. I tak go nie lubiłem. Zawsze był zbyt pewny siebie.
Sprzedawca przyłożył mu do skroni dziwne, mosiężne urządzenie przypominające korkociąg. Przez chwilę nic się nie działo.
A potem poczuł to. Powolny, zimny wyciek. Jakby ktoś spuszczał wodę z jego umysłu.
Spojrzał na mech porastający żebra wieloryba – ale nie, był w Giełdzie. Spojrzał na swoje dłonie. Na żyły pod skórą. Szare. Jakiś kolor zniknął ze świata i zostawił po sobie tylko pustkę.
– Pierwszy składnik – powiedział sprzedawca, podając mu małą, czarną kostkę. Była zimna w dotyku i wibrowała, gdy patrzyło się na nią zbyt długo. – Powodzenia z wycinankami, artysto.
Kalejdos schował kostkę do kieszeni. Jego lewa ręka próbowała ją stamtąd wyciągnąć przez całą drogę powrotną.
Zanim przeszedł do następnego celu, musiał odpocząć.
Wszedł do „Salonu Odczuwania". Było to miejsce, gdzie za drobną opłatą można było pozbyć się na godzinę jednego ze zmysłów. Wybrał słuch.
Kobieta z gramofonowymi tubami zamiast uszu zaprowadziła go do małego pokoju. Podłączyła elektrody do jego głowy. Nacisnęła przycisk.
Świat zamilkł.
Absolutna, aksamitna cisza.
Kalejdos siedział w fotelu, rozkoszując się brakiem dźwięku. Myślał o Elarze. O tym, jak śpiewała pod prysznicem. Fałszowała okrutnie, ale on i tak mógł tego słuchać godzinami.
Dopiero po chwili zauważył, że ściany pokoju krzyczą. Bezgłośnie. Ich tapeta, przedstawiająca spokojny, szary las, wiła się i wykrzywiała w agonalnych konwulsjach.
Przyjrzał się bliżej.
Zdał sobie sprawę, że to nie tapeta. To były sprasowane twarze poprzednich klientów.
Wyszedł, zanim godzina dobiegła końca. Cisza nagle straciła swój urok.
Drugi cel: Esencja Radości Dzielonej.
Dom Wiecznego Chichotu mieścił się na ostatnim piętrze wieżowca, który przechylał się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, opierając się o sąsiedni budynek jak pijak o latarnię. Schody prowadziły pod górę, potem w bok, a na końcu – przez krótką chwilę – w przeszłość.
Już z daleka słyszał ten dźwięk.
To nie był wesoły chichot. To była kakofonia. Symfonia pękniętego szczęścia.
Wszedł do środka.
Smród potu, moczu i chorej radości uderzył go w twarz.
W wielkiej, okrągłej sali, na podłodze, leżeli pacjenci. Ich ciała wyginały się w konwulsjach. Śmiali się. Aż do krwi. Aż pękały im naczynka w oczach i czerwone łzy mieszały się z przezroczystymi.
Pielęgniarze w dźwiękoszczelnych hełmach chodzili między nimi, podając im wodę. Jeden z nich skinął Kalejdosowi głową. Rozpoznał go. Przychodzili tu czasem po składniki. Łzy śmiechu były cenne. Jednakże wymuszone, te bolesne – były bezcenne.
Kalejdos ukląkł przy młodej dziewczynie. Jej oczy były dzikie od bólu i euforii. Śmiała się tak mocno, że jej żebra trzeszczały z każdym wdechem.
– Pięknie, prawda? – wyszeptała między jednym spazmem a drugim. – Nigdy nie jest smutno. Nigdy. To dar.
Z jej oczu płynęły łzy. Gorące. Słone. Pachnące histerią.
Kalejdos podstawił jej pod oczy małą fiolkę. Zebrał kilka kropli. W zamian dał jej idealnie uformowany pierścień z dymu, który wypuścił z ust. Nauczył się tego triku od starego wycinacza, który twierdził, że dym ma pamięć i można z niego formować kształty, jeśli dość długo się z nim rozmawia.
Dziewczyna spojrzała na pierścień. Jej śmiech na ułamek sekundy zmienił ton. Stał się głębszy. Bardziej gardłowy. Prawdziwy.
– Twoja miłość to klucz zrobiony z rdzy – powiedziała. – Otworzy niewłaściwe drzwi.
Po czym znowu wybuchnęła spazmatycznym chichotem.
Kalejdos wstał. Fiolka z łzami ciążyła mu w kieszeni jak ołów.
Jego lewa ręka pogłaskała dziewczynę po włosach. Delikatnie. Czule. Kalejdos pozwolił jej. Czasem, bardzo rzadko, ta ręka robiła rzeczy, które on sam chciałby zrobić, ale nie potrafił.
Trzeci cel: Esencja Bólu po Stracie.
Tego nie mógł kupić. Nie mógł ukraść. Musiał wyciąć z siebie.
Zamknął się w pracowni na trzy dni.
Zastawił drzwi żebrami wieloryba, które odłamał od ściany. Wieloryb jęknął – głucho, z głębi swoich skamieniałych wnętrzności – ale nie zaprotestował. Rozumiał. Martwe rzeczy często rozumieją więcej niż żywe.
Wyłączył fosforyzujący mech. Został w absolutnej ciemności.
Otoczył się nieobecnością Elary.
Na krześle położył sukienkę, która wciąż pachniała jak ona. Jaśmin i benzyna. Dziwne połączenie, ale tak właśnie pachniała – jak coś delikatnego, co zaraz wybuchnie.
Na stole postawił kubek z zaschniętym śladem jej szminki. Bordowej. Zawsze bordowej.
I wreszcie, pośrodku, jedyną rzecz, jaka mu po niej została. Małą, porysowaną fotografię.
Elara. Uśmiechnięta. Patrząca gdzieś poza kadr, na coś, czego on nigdy nie zobaczył.
Patrzył.
Nie jadł. Nie spał. Patrzył.
Patrzył, aż obraz zaczął się rozmazywać. Aż przestał być tylko obrazem. Aż poczuł na własnej skórze jej fantomowy dotyk. Aż usłyszał jej śmiech w szumie własnej krwi.
Aż poczuł w płucach ten sam miażdżący ciężar, który poczuł tamtego dnia, gdy Urząd przyszedł po nią. Gdy zabrali ją w środku nocy, nie pozwalając mu nawet powiedzieć jej imienia. Gdy Wymazanie pochłonęło jej istnienie, zostawiając tylko te strzępy. I tę cholerną lewą rękę, która podobno należała do kogoś, kto próbował ją ratować.
Ból.
Ten stary, znajomy ból, który mieszkał w jego jelitach jak pasożyt. Który żywił się jego wspomnieniami i rósł z każdym dniem.
Wziął nożyczki z kości nienarodzonego bliźniaka.
Skupił całą nieobecność Elary w jednym punkcie za lewym okiem. Wyobraził sobie, że jest cienką, przezroczystą błoną. Arkuszem papieru z zaschniętymi łzami.
I zaczął wycinać.
Nie z papieru. Z siebie.
Nożyczki przecinały powietrze, ale Kalejdos czuł każde cięcie w swoim wnętrzu. Wycinał kształt. Kontur. Sylwetkę bólu.
Z kącika oka, powoli, wytoczył się na zewnątrz malutki, przezroczysty homunkulus.
Miał twarz Elary. Był wielkości paznokcia. Pokryty śluzem. Otworzył usta i ziewnął. Potem zaczął biec po stole, ciągnąc za sobą lepką smugę.
Kalejdos złapał go w słoik.
Mała istotka usiadła na dnie. Spojrzała na niego oczami Elary – tymi samymi oczami, które widział w lustrze Emisariusza, wypalonymi dziurami w rzeczywistości.
I zaczęła powoli, metodycznie uderzać głową o szkło.
Tump. Tump. Tump.
Po czym zaczęła pisać na szkle palcem umoczonym we własnej śluzowatej wydzielinie:
„NUDZĘ SIĘ."
Koncentrat absencji. Żywy. I znudzony.
– Ja też – wyszeptał Kalejdos. – Ja też się nudzę. Bez niej.
Homunkulus przestał pisać. Przechylił główkę. I – Kalejdos mógłby przysiąc – uśmiechnął się.
Rozłożył składniki na stole.
Czarna kostka Poświęcenia. Fiolka z Radością Dzieloną. Słoik z homunkulusem.
Teraz nadchodziła najtrudniejsza część. Wycinanie. Składanie. Klejenie.
Wziął pergamin ze snów. Rozłożył go na stole. Powierzchnia migotała obrazami – cudze koszmary, cudze marzenia, wszystko pomieszane jak farby na palecie szaleńca.
Zanurzył czarną kostkę w gorących łzach śmiechu. Kostka syknęła. Rozpuściła się, tworząc ciemną, lśniącą kałużę.
Otworzył słoik.
Homunkulus wyjrzał nieufnie. Kalejdos wyciągnął do niego palec. Mała istotka wspięła się na niego, a potem – ku jego zdumieniu – przytuliła się do jego skóry.
– Wiem – szepnął. – Wiem.
Zanurzył palec z homunkulusem w kałuży.
Mała istotka zatańczyła. Zawirowała. A potem rozpłynęła się, barwiąc ciecz na kolor nieistniejącej już zieleni. Na kolor, którego Kalejdos już nie pamiętał, ale który wciąż gdzieś istniał – w lukach jego umysłu, w pustych miejscach po wspomnieniach.
Płyn zgęstniał.
Kalejdos wziął nożyczki. Zaczął wycinać.
Ciął pergamin. Ciął płyn – bo płyn dał się ciąć, jeśli nożyczki były dość ostre, a intencja dość czysta. Ciął własne wspomnienia, które jakoś – sam nie wiedział jak – wsiąkły w materię.
Wycinał kształt serca. Nie anatomicznego organu. Tego dziecięco ślicznego, symetrycznego, z podręczników do rysunku dla maluchów.
Bo wycinanki dla dorosłych, zrozumiał nagle, musiały mieć w sobie coś z dziecięcej prostoty. Inaczej nie działały. Inaczej były tylko rzeźbą. Tylko sztuką. Martwe.
Gdy skończył, trzymał w dłoni perłową, pulsującą grudkę.
Łatkę Prawdziwej Miłości.
Była ciepła. Żywa. Biła własnym rytmem, niezależnym od jego serca.
Wtedy drzwi rozpłynęły się jak cukier w gorącej wodzie.
Weszli.
Trzech Czyścicieli.
Poruszali się jak w zepsutym filmie, klatka po klatce. Ich twarze były rozmyte, jakby ktoś przetarł je gumką. Ich ruchom towarzyszył dźwięk dartego papieru.
Za nimi stał Emisariusz.
Na jego gładkiej twarzy odbijał się teraz obraz wyjącego psa.
– Zlecenie odwołane – powiedział Emisariusz bez ust. Dźwięk dochodził jakby zewsząd i znikąd. – Urząd zmienił zdanie. Twoje wycinanki są zbyt… niebezpieczne. Elara zostaje, gdzie jest.
Kalejdos chwycił gotową Łatkę. Pulsowała w jego dłoni jak schwytany ptak.
– Gdzie ona jest?
Emisariusz nie odpowiedział. Zamiast tego z jego gładkiej powierzchni wysunęła się długa, chuda ręka, która nie należała do niego. Była zrobiona z dymu. Sięgała po Łatkę.
Kalejdos zareagował.
Nie myślał. Jego ciało zadziałało samo.
Nie – jego lewa ręka zadziałała.
Ta, która nie do końca była jego. Ta, która należała do kogoś, kto próbował uratować Elarę i zapłacił za to istnieniem.
Lewa ręka chwyciła pulsujący krążek i – zanim Kalejdos zdążył cokolwiek zrozumieć – wcisnęła go w gładką, lustrzaną twarz Emisariusza.
Nie było krzyku. Nie było pisku.
Był zapach.
Zapach kwitnącego jaśminu i palonych włosów.
Z idealnie gładkiej powierzchni, w miejscu, gdzie Łatka się wtopiła, zaczął wyrastać kwiat.
Ogromny. Mięsisty. Krwistoczerwony.
Jego płatki rozwijały się powoli, mokre i lśniące, jak świeżo narodzony organ. Słychać było mokry, mlaskający dźwięk, gdy rozpychały nicość twarzy Emisariusza.
Gdy w pełni się otworzył, odsłaniając wnętrze pełne drgających, złotych pręcików, zaczął śpiewać.
Falsetem.
Vissi d'arte.
Aria Toski. O sztuce i miłości. O zdradzie.
Elara śpiewała tę arię pod prysznicem. Fałszowała okrutnie. Kalejdos mógł tego słuchać godzinami.
Trzej Czyściciele zamarli w swoich poklatkowych ruchach. Ich głowy obróciły się w stronę śpiewającego kwiatu. A potem, idealnie synchronicznie, zaczęli rytmicznie klaskać.
Powoli. Metodycznie. Ich dłonie wydawały suchy, papierowy dźwięk.
Emisariusz – a może to, co z niego zostało – runął na kolana. Kwiat na jego twarzy śpiewał coraz głośniej, coraz wyżej, aż dźwięk stał się nieznośny, aż szkło w słoikach zaczęło pękać, aż fosforyzujący mech rozjarzył się oślepiającą zielenią.
Zielenią, której Kalejdos nie widział, ale czuł.
Kalejdos cofnął się do okna.
Czyściciele wciąż klaskali. Emisariusz wciąż klęczał, z kwiatem zamiast twarzy, a aria Vissi d'arte wirowała pod sklepieniem martwego wieloryba.
Spojrzał w dół. Na ulice, na których we wtorki grawitacja była na boki. Dziś był wtorek.
Wziął głęboki oddech.
Poczuł, jak jego kości stają się lżejsze. Puste. Jak skóra napina się i szeleści, twardniejąc jak pergamin.
Czuł, jak jego ramiona składają się wzdłuż tułowia, tworząc ostre krawędzie. Jak nogi zaginają się w kostkach, formując sztywny trójkąt.
To nie bolało. Było… naturalne.
Całe życie wycinał rzeczy z innych. Z ich wspomnień, emocji, snów. Teraz wyciął coś z siebie – a to, co zostało, było zbyt lekkie, by pozostać człowiekiem.
Złożył swoje ciało w zgrabny, papierowy samolocik.
I skoczył.
Grawitacja była na boki, więc nie spadł. Poszybował. Między budynkami, nad ulicami, przez chmury dymu i mgłę skondensowanych żalów.
Jego lewa ręka – teraz papierowy skrzydłowy stabilizator – wskazywała kierunek.
Leciał w stronę, gdzie Urząd trzymał Wymazanych.
Leciał do Elary.
A w oddali, na horyzoncie, księżyc mrugnął do niego.
I wyszczerzył zęby.
Po prostu arcydzieło impresjonizmu SF. Rewelacyjnie działa obrazem i atmosferą, bardziej niż fabułą. Kłaniam się nisko do kolan mistrzu. Świetne.