- Opowiadanie: przenoga23 - Rogan - 14-19 (kontynuacja)

Rogan - 14-19 (kontynuacja)

Rogan dociera do ostatniego grodu przed celem jakim jest kopalnia.

 

Linki do poprzednich rodziałów:Linki do poprzednich rodziałów:

 

(1-2) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34114

(3-4) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/32108 

(5-6) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34123

(7-8) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34132

(9-10) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34145

(11-13) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34166

 

Oceny

Rogan - 14-19 (kontynuacja)

14

Pale stały przed bramą jak krzywe palce wystające z ziemi. Cztery grube, surowe drągi, wbite głęboko w jeszcze zmarzniętą glebę. Na trzech wisiały już tylko resztki – szmaty, poskręcany sznur, zaschnięta krew. Czwarty był zajęty.

Mężczyzna był żywy.

Przywiązano go wysoko, nad ziemią, z rękami podciągniętymi ponad głowę. Ciało miał oblepione czymś gęstym, słodkim, błyszczącym w świetle pochodni. Miód. Już teraz po skórze pełzały owady: muchy, osy, jakieś czarne żuki. Jeszcze nie było ich wiele. Ale będzie. Zawsze przychodziły – jakby znały godzinę.

– Pomóż mi, panie… – wychrypiał.

Strażnik nawet na niego nie spojrzał. Przesunął włócznię w dłoniach, jakby tylko poprawiał chwyt. Potem, bez pośpiechu, wbił grot w stopę skazańca.

Krzyk przeciął wieczorne powietrze jak ostrze.

Drugi strażnik parsknął śmiechem.

Rogan dotarł pod bramę jeszcze w biegu, ale ciało już dawno przeszło w tryb przetrwania. Zwolnił dopiero kilka kroków przed linią pali. Płuca paliły żywym ogniem. W ustach czuł smak rdzy. Nogi drżały, jakby były zrobione z mokrego drewna. Ostatnie metry przeszedł siłą samej woli.

Dopiero teraz, gdy przestał uciekać, dotarł do niego cały obraz.

Pale.

Po wojnie wbijali je wszędzie: przy grodach, przy miastach, przy zamkach. Czasem nawet przy większych wioskach. Na palach wieszano Krwistych. Torturowano ich na oczach rodzin. Zostawiano na dni, aż znikali kawałek po kawałku – wygryzani przez owady, ptaki i ludzi, którzy patrzyli, jakby oglądali widowisko.

Tym razem, pierwszy raz od dawna, pale znów były używane zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem.

– Zatrzymaj się – warknął strażnik.

Rogan posłuchał. Oparł dłonie o uda i oddychał ciężko, równo, zmuszając ciało do posłuszeństwa. Wiedział, że jeśli pozwoli zmęczeniu przejąć kontrolę, padnie jak zwierzę na rzeź. A wtedy nikt mu już nie pomoże.

– Nie przyjmujemy obcych – ciągnął strażnik. Ton miał suchy, wyuczony, jakby powtarzał regułę wypaloną w głowie.

Kurwa. Mać. Rogan policzył w myślach do trzech.

– Potrzebuję jedzenia, picia i dachu nad głową. Jednej nocy. Jutro o świcie znikam.

– Nie przyjmujemy obcych.

Mężczyzna na palu poruszył głową o centymetr.

– Wpuśćcie go… – wychrypiał. – On i tak umrze w lesie…

Strażnik odwrócił się do niego z lodowatym spokojem.

– Zamknij mordę.

Rogan był szybszy. Nie zaatakował ciała. Ruch miał krótki, ostry jak błysk. Sztylet wyleciał z jego dłoni i wbił się w ziemię u stóp pala z tępym, mokrym dźwiękiem.

Mężczyzna zamilkł.

Strażnicy dobyli mieczy. Na murze zaszeleścił ruch. Rogan kątem oka dostrzegł sylwetki łuczników – czarne plamy na tle ognia.

– Potrzebuję tylko jedzenia i snu – powiedział spokojnie. – Reszta mnie nie interesuje.

– Teraz to już na pewno nie wejdziesz – splunął drugi strażnik.

– Wilki są tuż za mną – odparł Rogan i wskazał w ciemność za sobą. – Jedzą mojego konia.

Obaj strażnicy odruchowo spojrzeli za mur.

Wystarczyło.

Rogan sięgnął po sakiewkę i uniósł ją wysoko.

– Miałem trzy takie. Ostała się jedna. Widzieliście mnie. Widzieliście, że biegłem sam. Jestem zmęczony. Nie przyszedłem tu robić wojny.

Zapadła chwila ciszy – wystarczająco długa, by wiatr poruszył płomieniem pochodni, i wystarczająco krótka, by nie stracić twarzy.

– Jaki twój cel? – zapytał pierwszy strażnik.

– Zupa. Sen. Woda. Rano idę dalej. Szukam ojca. Kopalnia.

Strażnicy wymienili spojrzenia. Rogan widział to wyraźnie: strach, chciwość, a między nimi puste miejsce na decyzję.

Sięgnął po pas.

Miecze drgnęły.

Rogan odpiął pas powoli, bez gwałtownych ruchów. Rzucił go pod nogi strażników. Sztylety zabrzęczały o kamień.

– Miecz też oddam.

Tym razem konsternacja była widoczna.

– Rzuć – powiedział pierwszy.

Rogan odwrócił broń ostrzem do ziemi i cisnął ją na bok. Stal zadźwięczała głucho.

Łucznicy na murze opuścili cięciwy.

– Wprost do karczmy – powiedział strażnik. – Bez kłopotów. Rano odbierzesz żelazo.

– Przy północnej bramie? – zapytał Rogan.

– Nie jesteśmy przewoźnikami.

Skinął głową i zrobił krok do przodu.

Miecz zatrzymał go na wysokości piersi. Strażnik wyciągnął otwartą dłoń.

Rogan spojrzał na nią przez moment.

Pazerna świnia.

Wrzucił sakiewkę w jego dłoń.

Bramy zaskrzypiały. Ciężko. Powoli. Jakby samo miasto nie chciało go wpuścić.

Rogan przeszedł między palami, nie oglądając się na krzyczącego człowieka. Wiedział jedno: miasto było bezpieczniejsze niż las. Ale tylko odrobinę.

15

– Za srebrnika powiem ci, gdzie znajdziesz karczmę i kto tu rządzi – wychrypiał żebrak, wyciągając brudną dłoń spod strzępów płaszcza.

Siedział przy rynsztoku, w błocie zmieszanym z odchodami i resztkami jedzenia. Twarz miał jak wyschniętą skórę starego psa. Oczy czujne. Nie głupi. Tylko biedny – i za długo przyzwyczajany do tego, że musi szczekać, żeby ktoś go usłyszał.

Rogan nawet się nie zatrzymał.

– Żeby zdobyć srebrnika, zamiast żebrać, lepiej schowaj się w ciemnym zaułku – rzucił przez ramię. – Tu i tak krzyczysz zbyt głośno.

Żebrak splunął, ale nie ruszył za nim.

Rogan wiedział, jak działa ten świat. Strażnicy wpuszczają go mimo zakazu. Żebracy próbują go naciągać. Karczmarze wydadzą jedzenie dopiero, gdy zobaczą srebro. Kobiety najpierw sprawdzą, czy warto, a dopiero potem podejmą decyzję. Wszystko ma cenę. On po prostu rzadko przywiązywał do niej wagę.

Szukał karczmy. Zawsze znajdował ją bez problemu. Wystarczał zapach tłuszczu, dymu i rozlanego piwa. Tym razem nie było niczego takiego.

Gród był inny.

Brudny. Cichy w nienaturalny sposób. Nie martwy, ale zgaszony – jakby ludzie żyli tu z przyzwyczajenia, nie z nadziei. W wąskich ulicach stały skupiska mężczyzn w workowatych płaszczach. Drzwi domów były zamknięte mimo wieczora. Okiennice przymknięte. Z kominów unosił się dym, ale nie niósł zapachu uczty – raczej gotowanej wody i taniej kaszy.

Północ. Zimna, pozostawiona sama sobie. Bez króla w zasięgu ręki. Bez wojny, ale też bez porządku.

Dzieci na jego widok uciekały. Starsi odwracali wzrok. Młodzi mężczyźni przyglądali mu się krzywo – z niechęcią albo z chęcią sprawdzenia, ile jest wart. Kobiety chowały dzieci za plecy albo szeptały coś między sobą, z pogardą i lękiem w oczach.

Brudny przybysz. Zmęczony. Bez konia. Z krwią na ubraniu.

– Krążysz, jakbyś potrzebował towarzystwa.

Głos był ciepły. Zbyt ciepły jak na to miejsce.

Rogan odwrócił się.

Stała przed nim kobieta: wysoka, szczupła, z odsłoniętymi ramionami mimo chłodu. Brązowe włosy opadały jej na obojczyki. Uśmiech miała miękki, ale w oczach czaiła się kalkulacja – taka, która zna głód i wie, co za ile można sprzedać.

– Północne powietrze nie lubi takiego negliżu – powiedział spokojnie, wodząc po niej spojrzeniem.

– Powinieneś zobaczyć, co noszę w domu.

– Futra?

– Ulice mówią, że szukasz jedzenia i spania.

A więc obserwowała. Albo ktoś kazał ją tu wysłać – by wywabić go w boczną ulicę.

– To była mowa czy jęczenie? – zapytał.

– U mnie się nie wyśpisz i nie najesz, ale ogrzeję cię szybciej niż kasza.

– Nie lubię spać w upale.

– A ruchanie?

Zasady, których nauczyła go wojna, były proste: jedz, kiedy możesz. Śpij, kiedy możesz. I nie odmawiaj kobietom, bo nigdy nie wiesz, kiedy znowu będzie okazja. Ale czasem trzeba było wybierać.

– Jeśli dorzucisz jedzenie i kubek piwa – może się dogadamy.

– U mnie to idzie w odwrotnym kierunku.

– W takim razie tracimy czas.

Zbliżyła się. Zbyt blisko. Dłoń położyła mu na przedramieniu. Delikatnie. Wiedziała, co robi – wciągała go w przestrzeń, z której trudno się cofnąć bez wzbudzenia zainteresowania.

I wtedy usłyszeli głos:

– Dziwki jak ty powinny pić wodę z kałuż, do których szczają chore krowy.

Czterech mężczyzn stało kilka metrów dalej. Jeden wysunął się na przód. Duży. Z mieczem u boku. Reszta bez broni widocznej, ale z rękami zbyt blisko pasów.

Kobieta zamarła. Rogan wysunął ramię z jej dłoni.

– Wszystko będzie w porządku – powiedział cicho.

Odsunęła się natychmiast i zniknęła w cieniu, jakby wtopiła się w brud ścian.

Mieszkańcy zaczęli się cofać. Kobiety znikały w bramach. Dzieci wlatywały w ciemne zaułki. Powietrze gęstniało od oczekiwania.

Lider miał mięśnie starego robotnika: dużo masy, mało sprężystości. Miecz był jedyną przewagą tej czwórki.

Rogan nie miał nic.

– Dziękuję – powiedział.

– Za co? – warknął tamten.

– Za to, że mnie wył

owiłeś z tłumu.

Lider splunął.

– Wynoś się. Nie potrzebujemy tu obcych.

– Wszyscy jesteśmy obcy. Tylko niektórzy zdążyli się tu zakorzenić.

– Nie zaliczysz tu nikogo, gówniarzu z południa.

– A ja nawet nie próbowałem.

– Ostatnie ostrzeżenie.

Rogan zrobił krok bliżej.

– Szukam jedzenia, wody i snu. Straciłem konia. Ścigały mnie wilki.

– Gówno mnie twoja historia obchodzi. Spierdalaj.

Rogan skinął głową.

– To pozwól, że zaprezentuję twoją.

Lider pochylił głowę, żeby dosłyszeć szept.

I wtedy Rogan ruszył.

Nie było analizy. Tylko reakcja. Nie miał broni, więc musiał ją zdobyć. Pierwszy cios poszedł w krtań – dłoń jak młot. Chrząstki pękły. Drugi w nadgarstek. Miecz wypadł. Trzeci w splot słoneczny. Lider zgiął się, jakby ktoś wyjął mu kości.

Rogan już miał miecz.

A reszta dopiero zaczynała rozumieć, że właśnie popełnili błąd.

16

Chyba popełniłem błąd – pomyślał Rogan.

Karczma stała przed nim jak wyspa światła w zimnym, zapomnianym grodzie. Drewniana, dwupiętrowa, z małą wieżyczką na środku dachu – jakby ktoś kiedyś chciał wmówić temu miejscu, że jest ważniejsze, niż pozwalały na to błoto, chłód i smród rynsztoków wokół. Schody prowadzące na podwyższoną werandę były śliskie od wilgoci.

Rogan wszedł na pierwszy stopień ostrożnie, czując w mięśniach każdy ślad po ucieczce, bójce i biegu o życie.

Drzwi otworzyły się w tej samej chwili. Wyszedł z nich potężny mężczyzna: spocony, brudny, z twarzą pooraną starymi bliznami. Brzuch zwisał mu ciężko nad pasem, a nogi uderzały o deski werandy z siłą rozpędzonego zwierzęcia.

Stanęli naprzeciw siebie.

Przez krótką chwilę nie było w tym spojrzeniu wrogości. Było zmęczenie. Było rozpoznanie kogoś, kto wie, jak boli świat. Mężczyzna odsunął się bez słowa, robiąc miejsce.

Rogan wszedł do środka.

Najpierw przyszła cisza. Zatrzymane rozmowy. Urwane akordy. Kilkadziesiąt spojrzeń, które zawisły na nim jednocześnie – nie z ciekawości, z instynktu.

Po chwili dźwięki wróciły. Ktoś się zaśmiał. Ktoś zaklął. Grajek nachylił się do kufla i znów uderzył w struny.

Rogan rozejrzał się spokojnie. Niemal sami mężczyźni. Twarze przeżarte wiatrem, pracą, północą. Pili, jedli, mówili głośno – jakby przez chwilę mogli zapomnieć, że świat poza murami jest zimny i głodny.

Zobaczył ją, zanim ona zauważyła jego.

Niska, szybka, z odsłoniętymi ramionami i łydkami zbudowanymi do biegania między stołami. Suknia obiecywała więcej, niż dawała. Uśmiech miała pewny, choć wyuczony.

– Moje oczy są tutaj – powiedziała lekko, kiedy złapała jego spojrzenie.

– Mocne łydki łatwo kradną uwagę.

Uśmiechnęła się szerzej.

– Rzeczywiście. Teraz pytania. I nie – nie jestem samotna.

Polubił ją od razu. Za prostotę. Za granice.

– Ciepłe jedzenie. Zimne picie.

Skinęła i ruszyła w głąb sali. Rogan poszedł za nią między stoły, czując, jak rozmowy cichną przy każdym, który mijał.

Na tyłach karczmy wskazała mu miejsce pod ścianą.

– Piwo czy wino?

– Obojętne. Byle szybko.

– Będzie. Avril.

Splunęła na stół i przetarła go szmatą z wprawą.

– Szukam też miejsca do spania.

Skinęła krótko i ruszyła w stronę kuchni.

Zatrzymał ją starszy mężczyzna. Rogan nie słyszał słów. Widział tylko ciężką dłoń na jej ramieniu – zbyt znajomy gest, zbyt pewny siebie. Potem ręka zsunęła się niżej, niż powinna.

Po chwili mężczyzna ruszył prosto do Rogana i usiadł naprzeciw.

– Co sprowadza takich jak ty do naszego grodu?

Rogan spojrzał mu w oczy. Potem przeciągnął spojrzeniem po sali. Wrócił.

– Na pewno nie rozmowa z tobą.

– Wiesz, kim jestem?

– Kimś, kogo się tu boją.

Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.

– Dowódca straży.

Rogan podał mu dłoń.

– Rogan.

Dowódca wyraźnie ucieszył się z uścisku.

– Nadal nie mam ochoty na tę rozmowę – dodał Rogan.

Uśmiech dowódcy spłaszczył się.

– Wysłuchasz mnie. Albo wylądujesz na zewnątrz.

Rogan poczuł, jak głód zaczyna wygrywać z irytacją.

– Mów szybko.

– Obcy przynoszą kłopoty.

– Kłopoty same mnie znajdują.

– Idziesz w góry?

– Szukam ojca. Ostatni trop prowadzi do kopalni.

Dowódca prychnął.

– Żaden starzec tam nie pracuje.

– Idę za śladem, nie za pewnością.

W tej samej chwili Avril wróciła z kuflem i talerzem. Dowódca chwycił ją za nadgarstek i brutalnie przyciągnął na swoje kolano. Śmiał się głośno.

Rogan zobaczył jej oczy. Nie było w nich strachu. Było zmęczenie – takie, które przychodzi po setnym „to tylko żart”.

Wstał powoli. Chwycił jej nadgarstek i spokojnie odciągnął. Dowódca, zaskoczony, puścił.

Przez ułamek sekundy Avril znalazła się na kolanie Rogana. Czuł napięcie jej ciała. Spojrzała na niego i zrozumiała: to nie był ratunek. To była gra.

Pomógł jej wstać.

– Porcja wygląda na dziecinną – powiedział głośno. – Jem więcej.

Ktoś huknął śmiechem, ktoś inny cmoknął. Avril odeszła ze spuszczoną głową.

Rogan jadł powoli. Jak ktoś, kto nie wie, kiedy znów zje. Dowódca obserwował go uważnie.

Drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie.

Trzech. Ci sami.

– Wychodź, szczurze!

Rogan nawet nie podniósł głowy.

Dowódca wstał nagle.

– Jest tam – wskazał. – Bierzcie go.

Kilku mężczyzn ruszyło od stołów. Rogan sięgnął po miecz, ten sam, który zdobył w zaułku przed karczmą.

– Nie trzeba – powiedział dowódca spokojnie.

Jeden z oprychów parsknął.

Dowódca straży przecisnął się między krzesłami. Wszyscy obserwowali, jak pewnie idzie przed siebie – jakby należało mu się to miejsce, ten hałas i ten strach.

Był szybki jak na swoją posturę. Złapał oprycha za kark i z całej siły wbił mu twarz w blat stołu. Kufel pękł. Krew polała się po drewnie.

– Dość – powiedział spokojnie.

Trzymał głowę przyciśniętą, aż ciało zwiotczało.

– Jeszcze jeden krok, a zbierzecie go z podłogi.

Puścił.

Oprych osunął się na kolana.

– Wynocha.

Reszta cofnęła się natychmiast.

Dowódca nie patrzył, jak wychodzą. Wrócił do stołu, gdzie siedział Rogan, i usiadł.

Rogan poczuł chłodny, niechętny szacunek.

– Jesteś mi winny przysługę.

– Jestem ci winny gówno. Za to ty będziesz mi winny zaraz ciepły posiłek – odparł Rogan beznamiętnie.

Dowódca roześmiał się krótko.

– Bez mojej pomocy możesz tu nie przeżyć dnia. Choć przez noc zapewne będziesz bezpieczny… głównie dzięki tym ciepłym udom i mokrym ustom – dodał rubasznie, jak ktoś, kto doskonale wie, o czym mówi.

Roganowi trudno było wyobrazić sobie ich dwoje razem, ale domyślał się też, że to „poznanie ciał” nie musiało wydarzyć się za obopólną zgodą.

Nie zareagował ani na słowa dowódcy, ani na obraz, który podsunęła mu wyobraźnia. Jadł i pił, jakby nie było mu dane już nigdy spożyć niczego poza mokrym chlebem i starymi jabłkami.

– Widzę, że bardzo jesteś spragniony posiłku – ciągnął dowódca. – Więc pozwól, że przedstawię ci moją propozycję.

17

Rogan jadł powoli. Już nie jak wygłodniały zwierz, tylko jak człowiek, który wie, że za chwilę znów będzie musiał wstać i iść dalej. Żar potrawy dawno przestał parzyć podniebienie. Teraz dawał tylko ciepło – ciężkie, uspokajające, jak obietnica snu, którego jeszcze nie było.

Dowódca straży mówił bez przerwy. Głos miał niski, pewny siebie, przyzwyczajony do tego, że inni słuchają. Mknął słowami, jakby bał się ciszy. Jakby wiedział, że w ciszy człowiek zaczyna naprawdę myśleć.

– Potrzebuję ludzi – mówił. – Nie strażników. My bronimy murów. My pilnujemy bram. Las to inna sprawa. Tam potrzebni są łowcy. Tropiciele. Zabójcy.

Rogan nie patrzył na niego. Wzrok miał wbity w talerz. Odkrawał kolejne kawałki mięsa, żuł powoli. Myślami był gdzie indziej: przy zmęczeniu, które wchodziło mu w kości jak rdza; przy bólu dłoni po ostatniej bójce; przy pytaniu, jak długo jeszcze ciało będzie znosić takie tempo.

– Grasują po traktach – ciągnął dowódca. – Rabują wozy, tną ludzi. Teraz zaczęli podchodzić coraz bliżej kopalni. A kopalnia to nie byle co. Wyjeżdżają stamtąd transporty surowca, który jest wart więcej niż większość tego grodu razem wzięta.

Rogan uniósł na moment oczy.

Dowódca to zauważył.

– Materiał do wyrobu narzędzi przeciw Krwistoookim – powiedział wolniej. – Testy. Ostrza. Obręcze. Wszystko, co wypala skórę, kiedy użyją mocy. Kiedy dotykają tego surowca, ich ciało krzyczy.

Surowiec. Czyli to. Kolejny powód, dla którego ludzie nigdy nie przestaną polować na takich jak on.

– Kopalnia nie jest oficjalnie pod naszą ochroną – dodał dowódca. – Ale jeśli padnie… winą i tak obciąży się nas. Zawsze obciąża się tych, którzy są najbliżej.

Tak samo jak zawsze obciąża się najsłabszych – pomyślał Rogan.

– Zima idzie – ciągnął tamten. – A głód robi z ludzi psy. Już pozwalają sobie na coraz więcej. Jeśli ich teraz nie wytniemy, wyrosną w siłę.

„My” – pomyślał Rogan. Zawsze „my”.

– Nie mogę wysłać swoich ludzi – powiedział dowódca ostrzej. – Są dobrzy na murach. W lesie zdechną szybciej niż te bandziory.

Rogan przełknął kęs.

– A mimo to uważasz, że ja się nadaję.

Dowódca uśmiechnął się pod nosem.

– Widziałem, jak patrzysz. Widziałem, jak się ruszasz. Gdybym zostawił cię sam na sam z tamtymi pijakami przed karczmą, medyk zbierałby kości do północy. A jedna dziewka przestałaby być czyjąś własnością.

Rogan nie odpowiedział.

– Lubisz zabijać – mówił dowódca dalej spokojnie. – Nie jak rzeźnik. Jak żołnierz. Widzę to w twoich oczach. One wiele widziały.

Widziały za dużo – pomyślał Rogan. Więcej, niż jakikolwiek człowiek powinien unieść.

– Wojna zabrała takich jak my – powiedział dowódca. – Teraz pełno wszędzie młokosów. Za miękkich. Za głupich. Ty jesteś z tych starych. Tacy jeszcze wiedzą, po co w ręce bierze się broń.

Rogan odłożył widelec.

– Twoja propozycja nie jest dla mnie – powiedział spokojnie. – Mam swój plan. I trzymam się go.

Po raz pierwszy dowódca zamilkł.

Spojrzenie, które przed chwilą było pełne pewności, teraz lekko przygasło. Nie lubił odmów. Widać to było po twarzach ludzi, którzy całe życie dostają to, czego chcą. A gdy nie dostają – zaczynają grozić.

Podniósł się gwałtownie. Za gwałtownie. Stół zachwiał się, talerz z jedzeniem niemal poleciał na podłogę. Rogan przytrzymał go dłonią, nie patrząc.

– Jesteś tu sam – powiedział dowódca na odchodnym. – A samotność w takich miejscach rzadko kończy się dobrze.

– To powiadom medyka, żeby na jutro szykował wolne ręce – odparł Rogan.

Dowódca odszedł bez słowa. Usiadł znów wśród swoich ludzi. Szepty popłynęły po karczmie jak brudna fala. Kilka spojrzeń utkwiło w Roganie: sprawdzających, ostrzegawczych, obiecujących kłopoty.

Rogan wytrzymał je kilka sekund. Potem znów spojrzał na jedzenie.

Bo w tej chwili było dla niego ważniejsze niż władza, groźby i kolejna cudza wojna.

18

Karczma powoli pustoszała, zanim Rogan skończył posiłek. Najpierw ucichły rozmowy przy kilku stołach, potem część gości zaczęła zbierać kufle i wychodzić w milczeniu. Ale nie wszyscy. Kilku mężczyzn wciąż siedziało w cieniu sali, wpatrując się w Rogana z tą samą ostrożną wrogością, która towarzyszyła mu od wejścia. Dwóch grzało się przy palenisku, udając, że nie zwracają na niego uwagi. Jeden obserwował go z półmroku, obracając w palcach nóż do mięsa – powoli, jakby liczył uderzenia serca.

Nieprzyjazne spojrzenia nie znikały – tylko rzedły. To wystarczyło Roganowi, by odetchnąć. Ostrożność nie musiała już być żelazną obręczą na karku, mogła być tylko cienką linką. To i tak był luksus jak na mijający dzień.

Zmęczenie zaczęło ciążyć mu na ramionach, ciepło posiłku wypełniło brzuch, a ból nóg uspokoił się na tyle, by mógł przestać o nim myśleć. Myśli zaczęły dryfować – tam, gdzie mięśnie wreszcie przestawały krzyczeć.

Głos kelnerki wyrwał go z tego półsnu.

– Pójdź ze mną – powiedziała cicho, prawie tak, jakby bała się, że ściany również mogą donosić.

Rogan wstał bez słowa. Podążał za nią, mijając stoły oblepione resztkami jedzenia, kufle pełne niedopitego piwa, grudy błota wniesione na ciężkich butach. Dwóch mężczyzn obserwowało ich przejście, choć starali się robić to dyskretnie. Kolejny, oparty o ścianę, uniósł tylko brew – ale jego dłoń zniknęła pod stołem, jakby sięgała po coś, co wolał trzymać w ukryciu.

Kobieta zatrzymała się przy wąskich drzwiach w rogu karczmy.

– Nie powinnam tam z tobą wchodzić – powiedziała, zerkając w stronę sali. – Wciąż patrzą. – Jej spojrzenie było szybkie jak drżenie płomienia. – Zawsze patrzą.

Zrobiła dwa kroki w bok, odsłaniając strome schody o wysokich, niewygodnych stopniach.

Rogan skinął głową.

– Jesteś w stanie obudzić mnie tuż przed świtem? – zapytał. Sięgnął za pas i położył jej na dłoni dwa srebrniki. – Albo znasz kogoś, kto potrafi.

Avril zawahała się. W jej ruchach było coś zmęczonego – nie wiek, raczej życie. Spojrzała na monety, jakby oceniała, czy są warte ryzyka.

– Znam kilku, którzy przyszliby cię obudzić o każdej porze – powiedziała w końcu. Zacisnęła palce na srebrze. – Wyjdziesz przed świtem. I zrobisz to bezpiecznie. Nocne ulice nie są dla ciebie… ani dla nikogo.

– Sekretne wyjście? – zapytał.

Skinęła lekko głową.

– Miewałeś już takie potrzeby, co? – Uniosła kącik ust, jakby śmiała się bardziej z mężczyzn niż z sytuacji. – Ludzie, którzy niosą kłopoty… zawsze mają swoje przejścia.

– Kłopoty ciągną się za mną – odparł Rogan. – Taki los.

Uśmiechnęła się krótko. W tym uśmiechu było więcej prawdy o świecie niż w wielu książkach: kobieca cierpliwość dla męskiej brawury; zrozumienie, że niektórzy ludzie nigdy nie odrosną od własnych burz.

Rogan ruszył po schodach. Drewno skrzypiało pod ciężarem jego kroków, jakby ostrzegało przed każdym następnym. Mięśnie paliły go od wysiłku, biodro sztywniało, kolano bolało przy każdym podniesieniu nogi. Musiał oprzeć dłoń o ścianę, żeby utrzymać równowagę.

Na górze panował półmrok. Korytarz był cichy, jakby odcięty od reszty budynku. Drzwi do pokoju były lekko uchylone. Pomieszczenie okazało się niewielkie: łóżko z futrzanym kocem, stołek, zimne okno zasłonięte materiałem, który ledwo trzymał ciepło.

Zmęczenie uderzyło w niego jak fala.

Nie zadbał o higienę. Nie zadbał o broń. Nawet nie zamknął drzwi tak, jak powinien. Po prostu wszedł i położył się na łóżku, pozwalając, by ciężar dnia zgniótł go w miękką pościel.

Jego ciało wyłączyło się natychmiast – bez myśli, bez planów, bez obaw.

Jakby ktoś zatrzasnął w nim drzwi i zgasił światło.

19

Czarny kruk usiadł na belce pod sufitem. Przeszedł kilka kroków, przechylił łeb raz w lewo, raz w prawo. Patrzył w dół.

Spotkał spojrzenie, które nie chciało jego obecności.

Krzyk wyrwał się nagle, ostry i krótki. Kruk wzbił się w powietrze, ale nie odleciał. Opadł na czyjąś głowę, wplątał pazury w długie włosy. Czuł pod sobą drżenie – nie tylko strachu, lecz także życia, którego nie rozumiał. Był głodny. Dziób zagłębił się w szklistą powierzchnię oka.

Krzyk wzniósł się wyżej.

Rogan obudził się gwałtownie, łapiąc powietrze jak tonący. Płuca zapiekły, jakby ktoś wbił w nie tysiąc cienkich igieł. Oddychał szybko, potem wolniej, aż ból zaczął ustępować.

Leżał w ciemności, ale widział.

Widział pale. Setki pali. A na nich dzieci, kobiety, mężczyzn. Jedno oko, martwe spojrzenie. Ciała wystawione na słońce, deszcz i ptaki. Krzyki, które nie milkły nawet po śmierci. Świat, który jednych skazał na pamiętanie, a innym pozwolił zapomnieć.

Czuł coś, co było winą. Albo tylko cieniem winy. Różnica była niewielka.

Wycie wilka przecięło noc. Potem kolejne. Dźwięk rozlał się po wzgórzach jak ostrze po skórze. Cienie zniknęły. Pale rozpłynęły się w mroku.

Sen przyszedł szybko. I odszedł równie szybko.

Skrzypnięcie.

Rogan nie poruszył się od razu. Ktoś szedł po schodach powoli. Zbyt ostrożnie. Wstał. Nóż sam znalazł się w dłoni. Podszedł do drzwi bez dźwięku.

Klamka poruszyła się. Drzwi skrzypnęły.

Postać była mniejsza, niż się spodziewał.

Zamiast ciąć – pchnął drzwi. Uderzyły w ramiona. Rozlana woda chlupnęła po deskach. Cichy krzyk.

– Przepraszam… – usłyszał.

Zobaczył ją. Avril.

– Przyniosłam ciepłą wodę.

Czuł adrenalinę jak metal w ustach.

– Nie skradaj się tak – powiedział. – To zły nawyk w złych miejscach.

– Myślałam, że nie śpisz. Słyszałam głosy.

– Do siebie nie mówię.

Podniosła miskę.

– Śmierdzisz – dodała rzeczowo.

– Myłem się – skłamał.

– Chyba powietrzem – odpowiedziała z uśmiechem.

Nie zaprzeczał. Poczuł się jak mały chłopiec przyłapany na niewinnym kłamstwie.

– Przyniosę świeżą – powiedziała. Odwróciła się i wyszła szybko. Jej kroki zniknęły na schodach.

Został sam w półmroku. Przez chwilę stał nieruchomo, aż napięcie zaczęło z niego schodzić. Usiadł na łóżku. Ramiona miał ciężkie jak ołów.

Skrzypienie schodów wróciło.

Tym razem niosła świecę. I nową miskę, z której unosiła się para.

Postawiła ją na stole przy oknie. Światło wydobyło na moment ich twarze z cienia.

– Teraz możesz się umyć – powiedziała ciszej.

Nie wyszła.

Stała przy łóżku. Przyglądała mu się: ramionom, bliznom, zmęczeniu, którego nie próbował już ukrywać.

– Nie musisz patrzeć – powiedział.

– Muszę – odpowiedziała spokojnie.

Między nimi zgęstniało od rzeczy niewypowiedzianych. Od tej chwili, gdy mógł ją zabić jednym ruchem – i nie zrobił tego.

Zmienił ton. Uspokoił głos.

– Czego chcesz?

Zawahała się. Usiadła na skraju łóżka. Dłonie zacisnęły się na sukni.

– Idziesz do kopalni?

Nie odpowiedział od razu.

– Potrzebuję pomocy – powiedziała w końcu. – Mój mąż został tam zabrany.

Słowo „zabrany” brzmiało inaczej niż „poszedł”.

Rogan patrzył na nią długo.

– Nie jestem odpowiednią osobą.

– Wiem – odpowiedziała natychmiast. – Ale nie mam nikogo innego.

Milczenie stwardniało.

– On przegrał wszystko – mówiła dalej. – W karty. W wódkę. W długi. A potem przyszedł strażnik i powiedział, że teraz odpracuje.

Jej głos nie brzmiał jak histeria. Brzmiał jak zmęczenie.

– Chcesz, żebym go wyciągnął – powiedział Rogan.

Skinęła głową.

– Chcesz, żebyście uciekli – dodał.

Zawahała się.

– Tak.

To „tak” było słabe. Niepewne. Jakby sama bała się, że wypowiadając je na głos, ściągnie na siebie karę.

– Nadzieja bywa gorsza od klatki – powiedział.

– A życie bez nadziei? – wyszeptała. – Jest gorsze.

Przeszła przez pokój powoli. Zatrzymała się przy nim. Położyła dłoń na jego przegubie.

– Spróbuj – powiedziała. – Tylko spróbuj.

Nie odpowiedział od razu.

– Nie mogę nic obiecać.

Jej ramiona opadły, ale w oczach pojawiło się coś nowego. Nie radość. Ulga.

Zanim zdążył cokolwiek dodać – rozwiązała wiązanie sukni. Materiał osunął się na podłogę.

Stanęła naga przed nim. Nie jak ofiara. Jak decyzja.

Rogan wyciągnął dłoń instynktownie, żeby ją zatrzymać.

– Nie musisz.

Chwyciła go za nadgarstek. Przyłożyła jego dłoń do swojego uda. Blisko. Prawie.

– Wiem – powiedziała. – Chcę.

Milczeli przez chwilę. Światło świecy drżało na jej skórze, na jego dłoniach, na wszystkim, co było niedopowiedziane. W powietrzu unosił się zapach mydła, dymu i wilgotnego drewna – mieszanina, która mówiła więcej o tym grodzie niż słowa.

Była młoda. Samotna. Zawiedziona miłością, której wciąż się trzymała. On był obcy. Zmęczony. Zbyt niebezpieczny, by być nadzieją – i zbyt prawdziwy, by być złudzeniem.

Tej nocy oboje wiedzieli, że to tylko jedna noc.

I właśnie dlatego nie musiała być kłamstwem.

Rogan zamknął drzwi.

Koniec
Nowa Fantastyka