- Opowiadanie: Gryzok_Półpospolity - Świąteczna dystopia

Świąteczna dystopia

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Świąteczna dystopia

– Ała! – pisnął Jori, gdy ukłuł igłą palec wskazujący.

– Co piszczysz? – mruknął Simo, obrzucając drugiego elfa wzgardliwym spojrzeniem. – Kłujesz się po kilka razy dziennie.

– A ciebie to pewnie nie boli, co? – mruknął Jori z wyrzutem.

Simo prychnął i demonstracyjnie ukłuł opuszek każdego palca lewej ręki. Spojrzał na Joriego lekko się uśmiechając.

– Na wszystkie renifery świata! – przeklął Jori. – Dlaczego trafiliśmy akurat do dziergania skarpetek?

– Nasz dział jest największym w całej fabryce – zauważył Simo, wracając do pracy. – Podobno pracuje tu nawet trzydzieści procent wszystkich elfów.

Jori spojrzał z kwaśną miną na ukłuty palec, po czym przeniósł wzrok na otoczenie, w którym znajdował się od ukończenia edukacji zawodowej, więc co najmniej trzynastu lat.

Dwanaście metrów nad nim zawieszony był dach hali, na którym podwieszone były szyny, jakimi sporadycznie sunęły wagony udekorowane wieńcami i kolorowymi światełkami. Z czterech stron otaczały go trzymetrowe szaro-brązowe ścianki działowe, które wygradzały niewielkie pomieszczenie zamieszkiwane przez niego, Simo oraz dwa elfy drugiej zmiany. Znajdowały się one obecnie w malutkiej sypialni, która jako jedyna miała własny dach. Jako że światła w fabryce nie gasły nigdy, było to jedyne miejsce, w którym pierwsza i druga zmiana mogła doświadczyć ciemności i snu. Oprócz tego w rogu znajdował się wychodek o czerwonych ścianach, obok niego otwarta kuchnia połączona ze spiżarnią, w której znajdowało się jedzenie rozładowane przez drugą zmianę. Z cichym szumem sunęła taśma produkcyjna przy ścianie.

– Mam już tego dość – pożalił się Jori, niechętnie chwytając ponownie igłę.

– Ty? – zaśmiał się Simo. – Masz osiemnaście lat. Ja mam dziesięć lat doświadczenia więcej, a nie narzekam.

– Może powinieneś zacząć – mruknął Jori. – To strasznie parszywe życie, nie sądzisz? Rok uczenia się podstawowych czynności, dwa lata nauki czytania i pisania, kolejne dwa szkolenia zawodowego i trzydzieści żmudnych lat pracy… i dopiero potem emerytura.

– Wierzysz w emeryturę? – spytał Simo, szeroko się uśmiechając.

Jori podniósł brwi i mruknął:

– Czemu miałbym nie wierzyć? Przecież codziennie informują nas w audycie, ile kostek czekolady zarobiliśmy.

Simo roześmiał się i rzucił:

– Głupiś ty.

– Więc co innego według ciebie dzieje się po skończeniu pracy w fabryce?

– Myślę, że Święty nas zabija – stwierdził bez krzty zmartwienia Simo.

– Co?! – oburzył się Jori. – Dlaczego miałby to robić?

– A dlaczego miałby nam wypłacać naszą ciężko zarobioną czekoladę? Myślisz, że naprawdę w sejfie Świętego znajduje się przeznaczone dla ciebie milion sześćset tysięcy kostek czekolady? A jak już przejdziesz na emeryturę to trzy miliony dziewięćset tysięcy kostek?

– Dlaczego nie?

Simo roześmiał się, pokręcił głową i mruknął:

– Zadajesz durne pytania.

– Będę je zadawał, dopóki nie otrzymam odpowiedzi – stwierdził Jori.

Simo przechylił głowę i spojrzał na towarzysza zmęczonym spojrzeniem.

– Ile jest elfów we wszystkich, wszyściutkich działach fabryki? – spytał.

Jori przerwał pracę i, patrząc na sufit, zaczął rozmyślać z szeroko otwartymi ustami.

– Co najmniej dwieście – odparł.

– Co najmniej dwieście, ale tysięcy! – wykrzyknął zirytowany Simo. – Ile to jest milion osiemset tysięcy kostek czekolady razy dwieście tysięcy elfów?

Jori nawet nie próbował tego obliczyć.

– Święty nie jest w stanie nam tego wypłacić! – kontynuował Simo. – A żebyśmy mu nie sprawiali problemów, zabija nas. Nie widzę innego rozwiązania.

Jori opuścił głowę i wrócił do dziergania.

– To strasznie smutne – napomknął.

Simo westchnął i cicho mruknął:

– Strasznie smutno będzie, gdy nie wyrobisz normy.

– Nie będzie pierniczkowego czwartku! – stwierdził z przerażeniem Jori.

– Właśnie – przyznał Simo. – Więc do roboty.

Minęła dziesiąta, jedenasta i wreszcie dwunasta godzina pracy pierwszej zmiany. Para elfów odłożyła udziergane dziś skarpetki na taśmę produkcyjną. Spojrzeli na swoje liczniki wypłaty, jakimi były słoje, w których świetliki każdego wieczora układały się w całkowitą liczbę kostek czekolady, jaką udało się im zarobić. 

Jori z grymasem niezadowolenia zawiesił wzrok na robaczkach układających się w liczbę 1 623 982 w słoiku podpisanym jego imieniem. Simo rzucił tylko okiem na swój, w którym świecące robaczki tworzyły liczbę 2 863 975. Wzruszył ramionami z obojętnością wypisaną na twarzy, po czym skierował się do kuchni i otworzył szafkę, w której czekały na nich dwa opakowania pierników.

– Pierniczkowe czwartki to jedyny plus tej roboty – mruknął, otwierając zielony karton ozdobiony czerwonym brokatem. – Jedyny! – powtórzył.

Usiedli przy małym stoliczku i zaczęli jeść różnego kształtu łakocie.

– Jakie włóczki dziś zużyliście? – spytał jeden z elfów drugiej zmiany, trzymając notes w dłoni.

– Teraz jest wasze dwanaście godzin. Sam sobie sprawdź, nierobie – burknął Simo, wskazując kosz, w którym znajdowało się blisko pięćset włóczek wełny. – Nie zajmuję się pracą… po pracy – dodał.

Dwa elfy rzuciły coś pod nosem i zaczęły przerzucać całą zawartość kosza na ziemię, odhaczając kolejne kolory na liście.

– Czyli nie zobaczę mojej czekolady? – zapytał Jori, plując na wszystkie strony kawałkami przeżutego piernika.

– Nie sądzę – odparł Simo, ścierając z policzka miękki kawałek ciasteczka przyjaciela.

Jori posmutniał, by po chwili zacisnąć pięść, uderzyć nią w stół i wybuchnąć:

– Więc nie będę pracował!

Zszokowane elfy drugiej zmiany spojrzały na niego z szeroko otwartymi oczami. Simo westchnął głęboko i przejechał dłonią po twarzy.

– Idioto, wyślą cię na wcześniejszą… emeryturę.

– To ucieknijmy – mruknął Jori.

– Wiesz, że się nie da – odparł Simo. – Bramy fabryki są otwierane tylko i wyłącznie na wigilię i dwa dni świąt, a do tego czasu mamy jeszcze dobre trzy miesiące.

– Nie chcę tyle czekać, by zobaczyć śnieg! To niesprawiedliwe, że Święty wypuszcza nas stąd tylko na trzy dni rocznie!

Simo wzruszył ramionami i wyjął kolejnego piernika w kształcie choinki.

– Słuchaj mam pewien pomysł… – stwierdził po jakimś czasie Jori, po czym streścił swój plan w kilku zdaniach.

– To jest tak głupie – powiedział Simo – że może się udać.

 

 

Następnego dnia Simo i Jori wstali po dokładnie dziesięciu godzinach snu – tylu, ile było wpisane w Kartę Praw Elfa uchwaloną przez Świętego Mikołaja wiele elfich pokoleń temu. Przywitali się z czyszczącymi wychodek pracownikami drugiej zmiany, po czym Simo włożył garnuszek barszczu na kuchenkę gazową, włączył gaz i podpalił go zapałką. Jori siedział przy stole i przyglądał się poczynaniom towarzysza. Spojrzał na zamknięty wychodek i po upewnieniu się, że druga zmiana nie ma prawa ich usłyszeć, mruknął:

– Więc wchodzisz w to?

Simo przytaknął, udając, że robi coś więcej, prócz podgrzewania gotowej zupy.

Jori zamierzał powiedzieć coś więcej, ale zamilkł, widząc, że druga zmiana wychodzi z wychodka. Simo nalał barszczu do dwóch małych porcelanowych miseczek i położył je na stole.

– Pospieszcie się lepiej! – krzyknął jeden z elfów drugiej zmiany. – Macie pół godziny. Nie będziemy za was szydełkować, by wyrobić normę boksu.

Simo mruknął coś pod nosem i głośno siorbnął, by pokazać, jak bardzo nie przejmuje się godzinami pracy.

Po półgodzinie zaczęła się praca pierwszej zmiany, a pora wieczorowa drugiej zmiany. Simo i Jori chwycili koszyk z włóczkami z dwóch stron i przewrócili go, a różnokolorowe kulki wełny poturlały w różnych kierunkach.

– Co wy robicie? – zbulwersował się elf drugiej zmiany.

Na czole Joriego pojawiły się kropelki potu.

– Święty kazał całemu działowi produkować dziś jasnozielone skarpetki – skłamał Simo. – Jeśli chcesz, to możesz nam pomóc szukać tej jednej włóczki.

– Nie zajmuję się pracą po pracy – odparł tamten z szyderczym uśmiechem.

Elfy drugiej zmiany szybko straciły zainteresowanie niecodziennymi poczynaniami swoich kolegów i ruszyły, by samemu skosztować zupę. Simo i Jori bez pośpiechu szukali zielonych włóczek i porównywali ich odcienie. Zanim doszli do zgody w kwestii tego, o jaki odcień zielonego konkretnie chodzi, druga zmiana zdążyła kilka razy ich wyśmiać za nieróbstwo, aż w końcu poszła do sypialni.

Simo i Jori wymienili się spojrzeniami, po czym przeszli do realizacji planu. 

Simo otworzył najwyższą szafkę, w której obok kilku sztućców i solniczki, jaka od dekady nie zobaczyła swojej zawartości, leżało pudełeczko zapałek z wypisanym na nim ostrzeżeniem o łatwopalności. Podniósł je i sprawdził zawartość.

– Tylko sześć – mruknął z niezadowoleniem, przeliczając kilka razy, mając nadzieję na ich cudowne rozmnożenie.

Jori zdjął z półki dwa opakowania wczorajszych pierników. Przełożył wszystkie łakocie do jednego opakowania, a do drugiego schował kilka włóczek.

Simo podszedł do niego z włóczką przełożoną już przez igłę. Przebił nią dwie cienkie kartonowe ścianki opakowania z prowiantem, włożył je pod lewą pachę Joriego i przełożył igłę nad jego prawym barkiem, po czym wszystko ściaśnił, jak tylko się dało i zawiązał pętelkę. To samo zrobił Jori z nim i opakowaniem wypełnionym włóczkami. Nie musieli się już przejmować trzymaniem nieporęcznych kartonów.

Jori nie bez trudności wszedł na blat kuchenny i schylił się, by sięgnąć po opróżniony kosz podsuwany mu przez Simo. Wciągnął go na blat, a potem pomógł wspiąć się Simo. Obaj weszli na naprężoną niebieską siatkę kosza, obawiając się, że ta pęknie. Simo podsadził Joriego, ten wszedł na ściankę działową i, chwiejąc się, wciągnął towarzysza do siebie.

– Nie myślałem, że jesteś tak ciężki – stwierdził Jori.

– Faktem, który trzeba przyznać Świętemu, jest to, że nas nie głodzi – mruknął. – Na ostatnim bilansie wyszło mi trzydzieści dwa kilo.

Ruszyli gęsiego prostopadle do kierunku, w jakim ciągnęły się wszystkie linie produkcyjne. Z mieszanką współczucia i poczucia wyższości spoglądali na inne elfy pracujące w pocie czoła nad skarpetkami. Byli wolni, a bynajmniej zmierzali w kierunku wolności.

– Nie powinniśmy biec? – szepnął Jori.

Simo pokręcił głową, lecz gdy zdał sobie sprawę z tego, że jego przyjaciel idzie przed nim i nie ma prawa tego zobaczyć, mruknął:

– Wiesz dobrze, ile zajmuje Wielka Podróż do bram fabryki w wigilię. Nie należy się spodziewać, że fabryka nagle się zmniejszyła.

– Więc będziemy drałować przez kilka godzin? – spytał Jori, odpowiadając sobie po chwili i żałując podjęcia tak ambitnego planu.

Szli przez kilka godzin, nie niepokojeni przez nikogo. Niemal każdy elf przestawał patrzeć w górę w ciągu trzech lat od przybycia do fabryki. Nie należało się spodziewać zobaczenia tam czegokolwiek nowego.

W kartoniku z prowiantem zostało już tylko kilka pierniczków, gdy zmęczeni wędrówką zobaczyli wielkie bramy. Były one tak wysokie, jak sama fabryka, a udekorowano je tak, by wyglądały na drzwi domku z piernika. Faliste białe wzory oddzielały od ścian wrota o kolorze cynamonu. Dział artystyczny nie zapomniał o małym okręgu po lewej stronie udającym klamkę oraz tabliczkę u góry, na której, w zależności od numeru bramy, widniały liczby od jeden do czterdziestu dwóch.

– Jesteś pewien, żeby to zrobić? – spytał drżącym głosem Jori.

– Chyba nie chcesz się teraz wycofywać – mruknął Simo. – Prosta sprawa, albo będziemy wolni, albo Święty wyśle nas na wcześniejszą emeryturę. Też swego rodzaju wolność.

Wyjął z kieszeni opakowanie zapałek, wziął jedną i potarł ją o draskę. Główka zapaliła się za pierwszym razem. Podał płonący patyczek Joriemu, po czym wyciągnął pierwszą włóczkę, podpalił ją, zakręcił nią jak lassem i rzucił w dal.

– Nie czuję się zbyt dobrze z tym, co teraz robimy – pisnął Jori.

– Sam wpadłeś na ten pomysł – stwierdził Simo, wyciągając kolejną włóczkę.

– Nie przemyślałem tego dokładnie – przyznał Jori.

– Mało nad czym myślisz dokładnie, więc ci wybaczam. – Rzucił następnym kłębkiem płonącej wełny.

– A co jeśli nie będzie alarmu pożarowego i spalimy fabrykę? – Jori zaczął drżeć.

– Zawsze chciałem to zrobić – mruknął z uśmiechem Simo – więc nie szkodzi.

Dopiero kule ognia przelatujące nad ich głowami skłoniły zgorzkniałe elfy do spojrzenia w górę. Na widok elfa-piromana wiele z nich zaczęło krzyczeć i wszczynać alarm. Niektóre uciekały taśmą produkcyjną w kierunku innych boksów.

Pośród ogólnego przerażenia, które udzieliło się i Joriemu, Simo bawił się świetnie. Szybko jednak natrafił na przeszkodę.

– Skończyły się włóczki – stwierdził zawiedziony.

Nie mając lepszego pomysłu podpalił sam karton i wrzucił go do kosza z włóczkami znajdującego się w boksie nieopodal. Pracujące w nim elfy zareagowały najgłośniejszym piskiem, jaki kiedykolwiek słyszał Simo. Chciał już rozkazać Joriemu biec, gdy zauważył, że ścianka działowa w boksie, w kierunku którego rzucił płonącą włóczkę, zajęła się ogniem. Przyklęknął na tyle, na ile pozwalała kilkunastocentymetrowa grubość ścianki i przyjrzał się jej. Zorientował się, że ścianki pokryte w całości krótkimi, nieprzedstawiającymi niczego wzorkami, które otaczały go przez większość życia, wykonane były z drewnianych wiórów. Zaśmiał się głośno, poprosił Joriego o podanie mu trzymanej zapałki, którą położył za sobą. Po upewnieniu się, że ścianka zaczęła płonąć, krzyknął:

– W nogi!

Joriemu nie trzeba było tego powtarzać. Rzucił się do biegu pokracznym krokiem wymuszonym przez niewielką grubość ścianek. Tuż za nim pędził Simo, zapalając co jakiś czas zapałki i rzucając je, by upewnić się, że pożar będzie wystarczający do ewakuacji fabryki, lub chociaż jej części, na zewnątrz.

Zaskakująco szybko na szynach pod dachem pojawiły się pomalowane na czerwono wagoniki, z których elfy z działu pożarowego fabryki wylewały wiadra wody na płonące wiórowe ścianki. Nie szło im zbyt sprawnie, gdyż po jednej szynie nie mógł się poruszać więcej niż jeden wagonik, by uniknąć kolizji.

Ani Simo, ani Jori, nie mogli jednak tego zobaczyć. Zostawili pożar daleko za sobą. Simo zauważył jednak, że na szynach przed nimi zatrzymują się wagoniki pomalowane na niebiesko. Zaczął przeczuwać, do jakiego działu one należą, gdy z jednego z nich elf w czarnej czapce zimowej wystawił lufę karabinu snajperskiego pomalowanego na zielono z czerwonymi kropkami.

– Słuchaj – zwrócił się do Joriego. – Kiedy odliczę do zera, obaj skaczemy w lewo i jak najszybciej wbiegamy na linię produkcyjną, jasne?

– Ja-asne – wyjąkał Jori, przeczuwając, że dzieje się coś niedobrego.

– Więc pięć… cztery…

 

 

W tym czasie Monu, ceniony członek Korpusu Bezpieczeństwa Fabryki Prezentów, obrał za cel konkretny punkt, do którego, jak wyliczył, niedługo powinni dobiec uciekinierzy. Położył swój mały elficki paluszek na spuście i czekał.

 

 

– …trzy… dwa… – kontynuował Simo.

Huk wystrzału nieudolnie maskowany przez cztery zsynchronizowane z karabinem piszczałki dla psów rozległ się w promieniu dwustu pięćdziesięciu metrów od wystrzału. Smukła strzałka usypiająca poleciała z prędkością czterdziestu metrów na sekundę, przebijając się przez prawy but Joriego i wbijając mu się w stopę.

Jori krzyknął i upadł, a Simo nie będąc w stanie na to zareagować wpadł na niego, samemu się przewracając. Jori spadł na blat w boksie obok. Simo był bliski tego samego losu, ale w ostatniej chwili udało mu się chwycić ściany. Wiedząc dobrze, że nie pomoże już przyjacielowi, któremu zamykały się już oczy, spróbował się podciągnąć, by kontynuować ucieczkę.

Monu był jednak szybszy. Po ponownym wycelowaniu i pociągnięciu za spust rozległ się kolejny akompaniament huku karabinu i pisku piszczałek.

Strzałka usypiająca wbiła się Simo w prawą dłoń, którą odruchowo cofnął. Zbliżył ją do ust, mając nadzieję, że wyjmie strzałkę, co mu w jakiś sposób pomoże. Po chwili palce prawej dłoni maksymalnie u się wyprostowały, a on poczuł atak senności. Zanim stracił świadomość, poczuł jak lewa ręka odmawia mu posłuszeństwa, a on sam spada.

Znalazł się tuż obok Joriego. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie z blatu, natomiast dwa elfy pracujące w tym boksie pobladły i mimowolnie wypuściły igły z rąk, zanosząc się krzykiem.

 

 

Simo obudził się z potwornym bólem głowy, nie mogąc sobie przypomnieć, co robił. Z trudem otworzył prawe oko, by zaraz je zamknąć, zrażony jasnym światłem. Gdy w końcu się przemógł i, stopniowo rozchylając powieki, przyzwyczaił się do zdecydowanie zbyt jasnego światła, jego zdziwienie się tylko pogłębiło.

Siedział w miękkim ciemnozielonym fotelu, a przed nim stało biurko, na którym stała lampka biurowa wycelowana w jego oczy. Obrócił głowę w prawo i zobaczył tam Joriego z przechyloną głową. Również przed nim stała lampka oświetlająca w tamtym momencie jego lewy policzek. Gdy Simo rozejrzał się po reszcie pomieszczenia, stwierdził, że poza lampkami biurowymi mającymi razić ich w oczy nie było tam innych źródeł światła. Okna, jeśli były, zostały dokładnie zasłonięte.

Przypominając sobie, co zrobił, spróbował wstać i uciec, spodziewając się losu, jaki na niego czeka. Nogi miał jednak przywiązane grubym sznurem do fotela. Skarcił się za tak naiwną nadzieję, że nie zostali w żaden sposób unieruchomieni. To było oczywiste.

Spojrzał na towarzysza, zauważając, że ten się budzi. Pochylił się w jego kierunku i szepnął markotnie:

– Witaj, emeryturo.

Zza siebie usłyszał głośne uderzenie kija o podłogę, w reakcji na co schował się z powrotem do fotela, rozumiejąc, że nie są sami. Skulił się i zaczął się zastanawiać, czy w ciepłej hali produkcyjnej było mu rzeczywiście aż tak źle, by podjąć tak drastyczne kroki.

Kiedy spojrzał na Joriego, stwierdził, że ten nie rozumie sytuacji. Również się bał, ale zdawać by się mogło, że oczekuje kilku ciosów rózgą, a nie śmierci.

Drzwi zaskrzypiały, a kilka promyków fabrycznego światła wpadło do pokoju, oświetlając podłogę ze świerkowych desek oraz ściany pomalowane na beżowo. Usłyszał ciężkie kroki, które brzmiały dokładnie tak, jak wyobrażał sobie kroki elfów z Korpusu Bezpieczeństwa Fabryki Prezentów w ich czarnych uniformach i ciężkich butach. Jedynym, czym różniły się te kroki, była ich donośność. Simo pomyślał, że kroczy obok nich gigant. Kimkolwiek był, nie spieszył się. Simo wbił się jeszcze bardziej w fotel, jakby oczekiwał, że pozostanie w ten sposób niezauważony. Potężna postać w końcu usiadła w fotelu naprzeciw nim.

– Osiemnaście spalonych boksów, dwanaście poszkodowanych pracowników – zaczął wymieniać niski, spokojny głos – dwie zatrzymane taśmy produkcyjne, trzy tony spalonych tkanin, a to wszystko przekładające się na dwa i pół tysiąca niewyprodukowanych dziś skarpet.

Nie padły żadne oskarżenia, pytania, lub wyrok. Niski głos dał dwóm elfom czas na przemyślenia.

– To był jego pomysł – wypalił Simo, wskazując oskarżycielsko na Joriego.

Jori mruknął coś i ze wzrokiem wbitym w buty zalał się łzami. Usłyszeli niski, powolny śmiech, a pokój zaczął się rozjaśniać w miarę, jak podwieszone pod sufitem lampy zaczęły stopniowo dążyć do swojej pełnej mocy.

Zobaczyli, że na fotelu przed nimi siedzi rosły mężczyzna w czerwonej kurtce i spodniach tego samego koloru. Kołnierz pokryty był grubym białym futerkiem, tak samo końce rękawów. Na niemały brzuch spływała długa biała broda.

– Och, to nasz kochany szef – mruknął z wymuszonym uśmiechem Simo.

– W rzeczy samej – odpowiedział Święty Mikołaj, nabijając fajkę tytoniem. – Powiedzcie mi, chłopcy, co was skłoniło do tego czynu?

Nastąpiła chwila ciszy.

– Wie pan – zaczął Simo – kolega miał po prostu głupi pomysł, nic takiego, a ja to już w ogóle jestem niewinny, proszę pana, i co więcej bardzo chętnie wrócę do pracy, tak, tak.

– Kolega się myli – stwierdził Jori, a Simo spojrzał na niego, bojąc się, co ten jeszcze wymyśli – to był całkiem mądry pomysł. Przynajmniej jak na mnie.

Simo schował głowę w dłoniach.

– Wszystko sprowadza się do tego – kontynuował Jori – że nie chcemy już pracować w fabryce.

Simo oczami wyobraźni widział już stojący przed nim pluton egzekucyjny Korpusu Bezpieczeństwa Fabryki Prezentów.

– Nie chcecie? – spytał Święty Mikołaj, gładząc swoją długą brodę.

– Jak najbardziej – stwierdził Jori. – Oprócz tego w ostatnich dniach w naszych głowach pojawiło się wiele zastrzeżeń co do warunków pracy oraz naszej przyszłości po trzydziestym piątym roku życia. Kolega twierdzi między innymi, że w istocie emerytura nie istnieje, lecz zostajemy zabici, gdy nasza efektywność w pracy spada.

– Proszę się go nie słuchać! – krzyknął Simo. – On kłamie, łże, plecie trzy po trzy… Ja jestem niewinny, proszę pana…

– Zamilknij – rozkazał Święty Mikołaj, zapalając fajkę. – A ty kontynuuj – dodał, spoglądając na Joriego.

– Niewiele mam jeszcze do powiedzenia – stwierdził Jori, speszony nieszczęściem przyjaciela. – Po prostu chcemy otrzymać naszą czekoladę i opuścić fabrykę.

– Opuścić fabrykę – powtórzył z zadumą w głosie Święty Mikołaj, gładząc się po brodzie. – Zobaczymy, co da się w tej sprawie zrobić. Rozwiązać ich i zaprowadzić do pokoju sto jeden.

Do Joriego i Simo podeszło kilka elfów w czarnych, dobrze znanych Simo, uniformach. Rozwiązali linę krępującą ich nogi i wyprowadzili z pomieszczenia, trzymając mocno za prawy bark.

Korytarz, przez jaki szli, różnił się znacząco od wszystkiego, co znajdowało się w granicach czterech działowych ścianek znanych Joriemu i Simo. Podłoga była wyłożona białymi płytkami, a ściany pomalowano na czerwono. Po ich lewej stronie co kilkanaście metrów znajdowały się białe drzwi, a naprzeciw każdych wisiał obraz szczęśliwych dzieci i dorosłych rozpakowujących prezenty.

Jori szedł rześkim krokiem, natomiast Simo, spodziewając się czegoś zgoła odmiennego od przyjaciela, był co chwilę pospieszany przez elfy w czarnych uniformach. W końcu jednak padły słowa:

– W lewo zwrot.

Naprzeciw Joriego i Simo stały drzwi ze złocistym podpisem “101”. Jeden z elfów w czarnych uniformach wyszedł przed wszystkich z pękiem kluczy w ręku, przekręcił jeden z nich w zamku i otworzył drzwi.

Simo i Jori zostali wepchnięci do pomieszczenia, którego ściany pomalowano odłażącą szaro-niebieską farbą. Usiedli na niskiej ławce, na której nawet najniższy elf musiał prostować nogi. Simo niechętnie rozejrzał się i zauważył stare dębowe drzwi na przeciwległej ścianie. Nie tak trudno było ich nie spostrzec, bo były nie wyższe niż metr, nawet elf więc musiałby się schylić, by przez nie przejść, a na dodatek pokrywająca je warstwa kurzu upodabniała je kolorystycznie do otaczającej je ściany.

– W co ty nas wpakowałeś? – mruknął Simo bez cienia oskarżycielskiego tonu, jakiego używał podczas rozmowy ze Świętym. Był pogodzony.

– W to, że dostaniemy naszą czekoladę i zostaniemy wypuszczeni? – odparł Jori.

Simo zachichotał i stwierdził:

– Jeżeli udajesz, to podziwiam twój aktorski kunszt, a jeżeli nie udajesz, to nie sposób nie docenić twojego optymizmu. – Spojrzał tępo na swoje buty. – Dobrze było z tobą pracować i…

– …rozrabiać – rzucił z uśmiechem Jori.

– Tak, rozrabiać – przytaknął Simo i zamilkł.

Po dłuższej chwili usłyszeli ponowne szczęknięcie zamka, a do pokoju weszło sześć elfów w czarnych uniformach wraz ze Świętym Mikołajem.

– Skoro chcecie opuścić fabrykę – rzekł z uśmiechem – to zróbcie to.

Podał im dwa tobołki i odrobinę na nich za duże płaszcze. Jeden z elfów w uniformach podszedł do zakurzonych dębowych drzwi, włożył klucz do zamka i przekręcił, a ich oczom ukazał się długi ciemny korytarz.

– Och, dziękuję, dziękuję, dziękuję! – krzyczał Jori, skacząc wokół swojego szefa, sięgając przy tym nieco poniżej ramion rosłego mężczyzny.

– No, tak, tak. – Święty Mikołaj machnął ręką. – Idźcie już. Laponia na was czeka.

Zatem założyli na siebie płaszcze i, schylając się, poszli w towarzystwie eskorty. Jeden elf szedł przed nimi, trzy za nimi. W korytarzu pachniało stęchłym powietrzem, a Simo zdawało się niekiedy, że wchodzi w płytkie kałuże. Nie sposób było tego jednak zweryfikować, bo nikt nie wpadł na pomysł, by zamontować lampy.

Szli już kwadrans, a Simo zaczął już boleć kark przez ciągłe schylanie się, gdy elf przed nimi kazał wszystkim stanąć i usłyszeli szczęknięcie zamka. Drzwi otworzyły się, a silny powiew świeżego zimnego powietrza pozwolił im wziąć głęboki oddech.

Simo i Jori wyszli, a pierwszym co usłyszeli był chrzęst śniegu. Następne zaś były zatrzaskujące się drzwi i szczęknięcie zamka. Nie miało to jednak dla nich znaczenia. Krajobraz przed nimi był pagórkowaty, a niedaleko od nich zaczynał się niemały las. Słońce zachodziło, barwiąc chmury na różowo.

Jori otworzył swój tobołek, głośno się zaśmiał i wykrzyczał:

– Wiedziałem, że wypłaci nam to, co zarobiliśmy!

Simo podszedł i spojrzał nędzne siedem tabliczek czekolady zawinięte w sreberka.

– Na milion sześćset tysięcy kostek mi to nie wygląda – mruknął.

Jori nie zważając na słowa przyjaciela rozwinął jedno ze sreberek, odłamał kostkę czekolady i z radością wrzucił ją sobie do ust. Zaraz euforia ustąpiła miejsce zaskoczeniu, a po chwili niezadowoleniu. Jori zaczął gryźć czekoladę bardzo powoli, z wysiłkiem woli ją połknął i mruknął:

– Święty dał nam gorzką… Dał nam gorzką czekoladę!

Zaczął bić w drzwi, jakby oczekiwał, że elfy w czarnych uniformach zawrócą i będzie mógł im złożyć reklamację. Simo podszedł do niego powolnym krokiem, chwycił go za ramię i mruknął:

– Nie rzucaj się tak. Nie warto. Poza tym gorzka czekolada to dobre źródło energii, a ta – rozejrzał się po pokrytych śniegiem wzgórzach – może nam się przydać.

 

Koniec
Nowa Fantastyka