- Opowiadanie: Murin88 - Powstań z kolan samuraju

Powstań z kolan samuraju

Takie tam, przy okazji. Wrzucam bez bety, by zobaczyć czy jakiś postęp, czy regres.

Wesołych Świąt.

 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Powstań z kolan samuraju

Japonia, rok 1281.

 

Druga inwazja mongolska odnosi zwycięstwo. Cesarz Go-Uda klęknął przed generałem Mongołów – Arakhanem i oddaje mu Japonię pod protekcję wasalną. Nie mogące się z tym pogodzić klany z środkowej części kraju, z cichym wsparciem klanu Nanbu, stają do ostatniej bitwy, odsieczy dla stolicy.

Przegrywają jednak z kretesem.

 Głowy zbuntowanych klanów zostają ścięte, a ich następców wyznaczają Mongołowie. Najpotężniejszy klan na północy kraju – Nanbu godzi się i akceptuje wolę cesarza, unikając wyniszczającej wojny na swoim terenie.

Wśród pokonanych jest Muso – samuraj, który stracił w bitwie swojego pana. Staje się roninem i udaje na wygnanie, na daleką północ…

 

Była już wiosna gdy dotarł na północ. Nie oczekiwał niczego. Właściwie, nie miał chęci nawet żyć. Kilka tygodni temu spalił swoją zbroję, chcąc na zawsze odciąć się od przeszłości. Nie pomogło.

Rozgoryczenie i strach przejęły nad nim władzę. Umysł płatał figle, a dawne czyny męczyły koszmarami. Nie wiedział do końca czy to z powodu choroby, ran, czy wyczerpania. Opadał z sił, dreptając pokracznie przez górzysta dróżkę. Minął wzniesienie, a gdy wyszedł w końcu z głębokiego lasu, jego oczom ukazała się przepiękna dolina.

Poniżej rozciągała się kraina, gdzie wiosna wyglądała tak, jak na malowidłach. Soczysta zieleń, pola ryżowe i malownicze góry.

Czyżbym dotarł na miejsce? – pomyślał zdziwiony.

Nie wierzył, że tego doczeka. Jak to możliwe, że wciąż żyje, że wciąż kurczowo trzyma się w tym świecie. Czyżby bogowie mu nie przebaczyli? Został przeklęty życiem? Ma teraz tu być i odpokutować?

Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Poczuł ulgę, jakby umierał i upadł z lekkim uśmiechem.

 

***

 

Obudził się w drewnianej chałupie jakiegoś wieśniaka. Leżał na macie, w pobliżu ciepłego ogniska. Z trudem obrócił się na bok, rozglądając wokół. Dostrzegł kogoś w kącie. Medytował. Z początku pomyślał, że to ktoś ze służby, ale łysa głowa i prosta, ciemna szata rozwiała jego wątpliwości.

– Jestem w świątyni? – powiedział cicho do siebie.

– W wieśniackiej chałupie – odezwał się nieznajomy. – Dużej różnicy nie ma. A ty… jesteś?

– Nikim – odpowiedział i znów położył się z wysiłkiem na plecy.

– Nikim? – zadziornie zapytał kapłan. – Powiadomiono już samurajów klanu Nanbu. To ich ziemię. Lepiej żebyś miał dobre wytłumaczenie co tu robisz i dlaczego wyglądasz jak żebrak.

– Jestem Muso – odrzekł w końcu spoglądając w sufit. Jakby chciał sobie przypomnieć, czy na pewno jest tym, za kogo się podaje.

– Po prostu Muso? – Kapłan podszedł do niego i stanął nad jego głową, patrząc mu w oczy.

– Tak. Po prostu Muso – odpowiedział gniewnie, choć natychmiast złagodził ton.

Nad nim stanął poczciwy, pulchny kapłan z kompletnie łysą głową i nieco rubasznym uśmiechem.

– Słuchaj po prostu Muso. – Kapłan pochylił się nad nim raz jeszcze. – Wieśniacy, którzy cię tu przynieśli i opatrzyli, wspomnieli mi o wielu bliznach i siniakach, które posiadasz. Posłali po mnie, przytomnie stwierdzając, żeś albo zbój, albo wojownik. Masz szansę się wytłumaczyć.

Muso nie mógł zebrać myśli. Leżał na plecach i z trudem próbował się po raz kolejny podnieść. W końcu ponownie opadł, z wysiłkiem biorąc głęboki oddech.

– Czy to ważne? – odpowiedział pytająco i posępnie.

Kapłan wyprostował się, podszedł do progu drzwi i spojrzał na okolice.

 – Nie. Nie dla mnie przynajmniej. Ale już jedzie tu wysłannik klanu, zarządzającego tymi ziemiami. Jeden z najlepszych wojowników tych ziem, młody Musashi Miyamoto. Jeśli jesteś zbirem, zginiesz. Jeśli jesteś dezerterem, także. Każdy wojownik spoza klanu Nanbu, ma zostać pojmany. Od tego kim jesteś, zależeć będzie czy ci pomogę. A wiec? Jesteś samurajem?

– Nie. Już nie – odpowiedział ze smutkiem.

– Już nie? – powtórzył zdziwiony kapłan. – Jesteś roninem?

– Wyrzekłem się drogi wojownika. Zawiodłem swojego pana, a więc nie mogę nawet się nazywać roninem.

Kapłan odwrócił się i ze zdziwieniem raz jeszcze przyjrzał pokiereszowanemu przez los, całkowicie złamanemu samurajowi.

– Dziwny jesteś. Wrócimy do tego jeszcze, teraz jednak spróbuj przeżyć. Właśnie przybył wysłannik Klanu Nanbu.

 

***

 

Pod chatę podjechał na kasztanowym koniu samuraj w czarnej zbroi, bez hełmu i włóczni. Za to z mieczem u boku.

Wieśniacy bali się go. Był znany z przesadnej brutalności. Nigdy nie przegapiał okazji, by osobiście ściąć przestępców. Wręcz lubował się w tym. Gdy pojawił się w wiosce, ludzie rozpierzchli się po kątach. Zszedł z konia i podszedł do chaty widząc w wejściu kapłana.

– Mikao… Gdzie kłopoty tam i ty – zwrócił się Musashi jak zwykle wyzywająco do kapłana. – Klan Nanbu jest teraz lojalnym sojusznikiem cesarza, oraz zarządcy prowincji Japonii, generałem Arkhanem. Każdy ronin musi zgłosić się do przywódcy klanu, by złożyć hołd i odpokutować swoją hańbę istnienia bez swego pana. Tchórze, którzy boją się odebrać sobie życie, w moim mniemaniu, zasługują na śmierć. Łaska mojego pana jest dla mnie trudna do zaakceptowania. Jednak przychylam się do tej decyzji i daje szansę, by ów ronin ukląkł i pochylił głowę ku czci mojego pana i władcy Nanbu Shigeyuki.

Mikao uśmiechnął się zawadiacko i spojrzał przez ramię na rannego towarzysza.

– Jest chory, osłabiony i ranny. Musi wpierw odpocząć. Podróż do twierdzy Shōjujidate może go zabić. No i… nie wiemy czy do końca jest roninem…

– Nie?! – krzyknął Musashi, a w gniewie niemal dobył miecz. – Jeśli nie jest nim, to może być tylko dezerterem lub złoczyńcom. A zatem prawo nakazuje go ściąć, i to niezwłocznie.

Samuraj wtargnął do chaty i widząc leżącego Muso wywlekł go na zewnątrz. Usui przypatrywał się temu z zaciekawieniem, nie ingerując jednak.

– Tyś ten włóczęga?! – krzyknął Musashi ustawiając się naprzeciw.

– Jam.

– Kim jesteś?! Ostatni raz pytam!

– Nikim.

– Jak chcesz.

Musashi dobył miecz i prostym zamachem ciął na klęczącego Muso. Zatrzymał się na jego szyi. Muso nawet nie drgnął, cały czas spoglądając mu w oczy. Na ostrzu pojawiła się kropelka krwi.

– Odważny… lub głupiś.

Samuraj przyłożył płazem miecza do twarzy Muso i odgiął jego głowę, by tym razem wykonać rzeczywiste cięcie, a nie tylko nastraszyć.

Zaniechał tego zauważając drobny tatuaż na obojczyku. Odwrócony, mały czarny trójkąt, wyrysowany w kontur większego. Odchylił jego głowę w drugą stronę i tam także zobaczył podobny.

Był to znak klanu Hōjō. Klanu, który nie odparł mongolskiej inwazji, a po klęsce nie wspomógł odbicia stolicy. Po podpisaniu pokoju, znienawidzony jako symbol poddaństwa i kolaboracji.

– Należysz do tych zdrajców? – spytał z pogardą Musashi. – Jesteś więc samurajem, kto był twoim panem? Tokimune?

– Jego syn, Sadatoki – odpowiedział z wysiłkiem Muso.

– Sadatoki?!

– Obaj zginęli podczas powstania.

– A więc w istocie jesteś roninem. – Musashi obszedł go, obrysowując wokół niego okrąg mieczem. – Jesteś gorszy niż włóczęga. Bez pana i honoru.

– Ale chroniony prawem na tych ziemiach – wtrącił się Usui.

Musashi spojrzał na niego gniewnie. Schował miecz i podszedł do kapłana.

– Skoro tak bronisz swojego towarzysza, to od teraz jest pod twoją opieką kapłanie. Odpowiadasz za każdy jego występek. Wierz mi, że sprawdzę na ile odpowiedzialny jest twój włóczęga za zdradę i jaką rolę odegrał w powstaniu. Jeśli jest tyle wart, co inni z klanu Hōjō, to czeka go kara śmierci na tych ziemiach.

Musashi wsiadł na konia i odjechał. Usui przyglądał się chwilę swojemu nowemu towarzyszowi, a następnie pomógł mu wejść z powrotem do chaty.

Muso upadł wyczerpany.

 

***

 

Nazajutrz gorączka nie mijała. Muso był w strasznym stanie, majaczył i krzyczał, mdlejąc co jakiś czas. Znów posłano po kapłana. Ten przybył w nocy i usiadł przy swoim towarzyszu, wcześniej wypraszając wszystkich z chaty. Złożył ręce w mudrę modlitewną. Po dłuższym czasie położył ręce na twarzy Muso i zapadł w medytację.

Z początku objawy nasiliły się, jakby wojownik w istocie walczył w swojej ostatniej bitwie o życie. Później jednak uspokoił się, a gorączka zniknęła. Poty ustąpiły, a majaki zmieniły się w powtarzane zdanie.

– „Trzynastu z nas zostało… Trzynastu z nas zostało…"

W końcu zapadł w głęboki sen.

 

***

 

Obudziło go gdakanie kurczaka, który skubał jego ubranie. Otworzył ze zdziwieniem oczy, ale jasność poranka go zbytnio raziła. Przysłonił dłoniom twarz i przez rozpostarte palce zauważył nad sobą kapłana.

– Wstawaj, spałeś dwa dni – rzekł z uśmiechem Usui. Po czym znów rozsypał trochę ziarna na koszuli Muso. Kurak z chęcią na niego wskoczył i wydłubywał ryż z ubrania.

– Dwa dni? Aż dziw, że żyje.

– Zważywszy na to, że Musashi się tobą interesuje… Lepiej żebyś nie wracał za szybko do zdrowia.

– Ten samuraj? – spytał próbując się przy tym podnieść, ale Usui przygniotł go kijem do podłogi.

– Leż. Musashi tu wróci. Nie może złamać prawa i cię po prostu zabić.

– To dobrze?

– To znaczy, że znajdzie inny sposób. Może sprowokować bójkę, obelgę czy cokolwiek innego, co da mu powód do pojedynku.

– To nie dobrze. – Skrzywił się Muso.

– Jasne, że nie dobrze. To najlepszy szermierz na północ od stolicy. Choć ponoć i w niej, w całym Heian-kyō nikt nie mógłby się z nim równać. Ale jest jakaś szansa.

– Jaka?

Kurczak skubał go i denerwował, a Usui wciąż rzucał ziarenka ryżu.

– Jesteś roninem, czyli byłeś samurajem. Wyzwij go na pojedynek i pokonaj. Zyskasz szacunek i być może spotkanie z głową klanu Nanbu.

– To… to się nie uda. Wyrzekłem się miecza. Nigdy więcej nie wezmę go do rąk – odpowiedział przygnębiony.

– Co?! – krzyknął na niego Usui i przydusił kijem. – Samuraj, co nie tknie miecza? Ronin, co ucieka przed swoim klanem? Masz więcej jaj niż ten kurak?

– To dość skomplikowane. Nie chcę o tym mówić.

Usui popatrzył na niego zamyślony. Po czym upuścił na niego kolejne ziarna, na które od razu rzucił się kurczak.

– Jedenaście, dwanaście, trzynaście. Trzynastu nas zostało… – podśpiewywał pod nosem kapłan rzucając resztę ziaren.

– Coś powiedział? – zdziwił się Muso.

– Ziaren. Ostatnie ziarna ryżu. No cóż, czas na strawę. Co byś zjadł? – zignorował go Usui.

– Choćby i tego cholernego kurczaka, co łazi po mnie!

– To da się zrobić – uśmiechnął się kapłan i uderzył kijem tak trafnie w łeb kuraka, że ten padł natychmiast, kończąc jako pieczeń.

 

***

 

W południe udali się do zaprzyjaźnionego gospodarza, gdzie rozsiedli się przy stole i zajadając się ryżem, rybami oraz orzechami rozmawiali z pozoru o nieistotnych rzeczach.

– Jak mnie wyleczyłeś? To część nauk Buddy? – w końcu Muso zmienił temat.

– Buddy? Tutaj? – zdziwił się Usui. – Nie jesteśmy na tyle uprzywilejowani, by czcić buddyzm. Raczej znajdziesz wśród nas wyznawców prostego shintō. Tutaj wiara w duchy i energię jest ważniejsza niż skupienie się na swoim rozwoju.

Muso skrzywił się, shintō było przez wyższe sfery uważane za religie biedaków. Skrzywił się jeszcze bardziej, gdy uświadomił sobie, że sam nie był biegły w buddyzmie, ani żadnej jego odmianie.

– Czy zatem, to proste shintō mnie wyleczyło? – nadal dopytywał zdziwiony szybką poprawą zdrowia.

– I tak i nie – odpowiedział Usui mrużąc oczy, jakby chciał poznać myśli swojego towarzysza. – Widzisz, poświęciłem wiele czasu na czytaniu dawnych tekstów. Z każdej dostępnej tu wiary, wierzeń i ich odmian. Szukając tylko jednego – uzdrowienia.

– Jak mniemam znalazłeś to.

– Prawda, wszędzie było jakieś ziarenko. Pozbieranie ich, dało mi obraz dawno utraconego daru.

– Jak tego dokonałeś? Wystarczy coś przeczytać? Masz te teksty? – Muso żywo zainteresował się niesamowitą techniką.

– Cóż, już nie masz ochoty umierać? Posiadłem wiedzę, jednak dopiero poświęcenie w medytacji dało mi coś w rodzaju samoistnej inicjacji. Odpowiedzi i zrozumienie. Zostałem uzdrowiony, nie tylko ciałem, ale i duchem. Zabieg, który na tobie dokonałem także zaczął cię uzdrawiać… i zmieniać. – Usui uśmiechnął się tajemniczo.

– To zaskakujące – zdziwił się szczerze Muso. – Podobnie jak to, że wcześniej wystawiłeś mnie Musashiemu.

– Wiedziałem, że sobie poradzisz – zaśmiał się Usui, a następnie spoważniał. – Masz na sobie blizny wojownika, nie wieśniaka. Potrzeba było tylko zmusić cię, byś chciał uwolnić swój instynkt. Nie zląkłeś się miecza. A przy okazji dowiedzieliśmy się też, że nie jesteś bandytą, czy włóczęgą. Potrzebowaliśmy tu kogoś takiego…

– Kogoś takiego?

– Tak, mimo pozornego pokoju, cała Japonia drży. Nawet tutaj. Musashi i jego świta gnębi wieśniaków. Dopóki on tu jest, jego pan nas nie wysłucha. A powinien! Ma wystarczająco dużo sił by przeciwstawić się bezprawiu, a z odpowiednią pomocą mógłby obalić i samych Mongołów…

Muso niemal nie wybuchnął gniewem. Rąbnął w stół i zbliżył się do Usui patrząc mu głęboko w oczy.

– Czyś ty zdurniał do reszty? Już próbowaliśmy! Japonia nie jest zjednoczona. Klan Nanbu zamiast stanąć do walki, wysyłał marne posiłki. A gdy szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Mongołów, Nanbu stanęli po ich stronie.

– Cesarz kazał zaprzestać walk – wtrącił się Usui.

– Cesarz jest… – zawahał się, myśl ta była bluźnierstwem.

– Tchórzem i marionetką?

– Jak śmiesz!

Usui uśmiechnął się z politowaniem.

– Tyś udowodnił, że tchórzem nie jesteś. Teraz stań do walki i przegnaj Musashiego. Spotkamy się z głową Klanu Nanbu i przedstawimy mu nasz plan.

– Jaki plan? Co takiego ruszy samurajów do powstania?!

– Ludzie. Nie tylko samurajowie, ale i wieśniacy. Wszyscy ruszymy i przegonimy Mongołów. Pokonaj Musashiego. Zdobędziesz sławę i szacunek, a wtedy…

– Jesteś szalony – przerwał mu Muso. – Poza tym wyrzekłem się miecza. Wyrzekłem się bycia samurajem i tego kim są, kim byli. Nie tknę niczego, co czyniło ich wojownikami.

– No cóż… – zasępił się Usui. – Przejdźmy się zatem. Być może proces uzdrawiania jeszcze się u ciebie nie zakończył.

 

***

 

Szli powoli, wzdłuż zielonych pól ryżowych. Obserwowali ludzi pracujących w polu. Sumiennie, oddanie, uczciwie.

– Muso? Widzisz ich? – zwrócił się do niego Usui roztaczając dłonią na chaty i pola. – Czy uważasz ich za wojowników?

– Znowu zagadki? – odparł znudzony.

– Nie. Odpowiedz. Czy są to dla ciebie wojownicy?

Muso przyjrzał się pracującym w pocie czoła wieśniakom, ich żonom i dzieciom pomagającym w polu i przy obejściu.

– Nie – odparł stanowczo. – By być wojownikiem trzeba się szkolić. Długo. Właściwie być nim z urodzenia.

– A co jeśli oni są wojownikami? Myślisz, że każdy z nich nie walczyłby o swój dom, rodzinę, czy majątek? Czy jeśliby wyszkolić ich choć trochę, nie stanowiliby wsparcia, a swoją ilością rzeczywistego zagrożenia?

– Nie znają taktyk, nie mają pojęcia o walce. – Muso nie odpuszczał pogardy wobec niższej klasy.

– Patrzysz z poziomu wilka. Watahy elitarnych samurajów. Może spójrz z poziomu jeża?

– Jeża?

– Jeża – powtórzył Usui z uśmiechem. – Czy jeż zna skomplikowane sposoby polowania? Czy porozumiewa się skowytami? Czy ma ustaloną hierarchię? Nie. Instynktownie potrafi się zwinąć w kłębek i nastroszyć kolcami.

– Wieśniacy to jeże? – Muso zmarszczył brwi.

– A co, gdyby byli?

– Dość zagadek. Chcesz ich wysłać do walki? Ale jak?

– Wyposaż wieśniaków w prostą broń trzymającą dystans. Naucz podstawowych komend i ustaw ich setki koło siebie. Mają działać instynktownie, jak jeż. A będą walczyć o swoje ziemie, nie mniej zaciekle niż elita.

Muso popatrzył na niego z niedowierzaniem, po czym się roześmiał.

– Jeże… Tak. Jeśli dać by im włócznie… – zaczął rozmyślać. – Każdy z nich w rękach dzierżyłby yari. Tylko krótsze. Jak twój… kij. – Wskazał na podporę w podróży kapłana. Kij sięgający trochę ponad jego głowę. – Nie trzeba by wiele umieć. Odpowiednia postawa i żaden mongoł nie przejdzie. Zwykły kowal zrobi ich setki. Łuki! Wieśniacy nie muszą celnie strzelać. Wystarczy nadać kierunek i masę strzał. To może się udać! Tylko, że…

– Ty nie walczysz – rzekł spokojnie Usui. – Dość zagadek samuraju. Majaczyłeś o trzynastu, należysz do klanu, który przegrał i okrył się hańbą. Kim zatem jesteś i co zrobiłeś, że wyrzekłeś się swoich samurajskich atrybutów?

Muso wziął głęboki oddech. Wiedział, że jest mu to winien. Za uzdrowienie i za wiedzę, którą chciał zdobyć. Przystanął nieopodal spoglądając na świątynię w oddali i przymknął oczy.

– To było podczas oblężenia stolicy. Należałem do Trzynastu – osobistej gwardii syna głowy klanu Hōjō. To była jatka i całkowity chaos. Broniliśmy twierdzy, ale mongołowie wdarli się do środka. Gdy zginął ojciec pana, wycofaliśmy się z jego synem na dziedziniec. Tam, w czasie potwornej burzy walczyliśmy ramię w ramię. Odparliśmy w końcu pierwszą falę szturmu. Jednak nasz pan i władca Sadatoki mimo dzielnej walki został ranny i wykrwawił się na naszych oczach. Okryliśmy się hańbą. Mój dowódca, generał Ōishi rozkazał popełnić rytualne seppuku. Zapanowało powszechne oburzenie. Pozostali chcieli walczyć. Chcieli odbić kolejny szturm i pomścić swojego pana. Jednak generał rozkazał co innego. Każdy z samurajów wbił sobie krótki nóż – tantō, które zawsze mamy przy sobie. Nóż wbija się w brzuch, by uwolnić duszę. Jednak po wbiciu ostrza nie ma się już siły, by dokończyć dzieła. Wtem wkracza kaishakunin, który kończy to dekapitacją. Generał ścinał więc po kolei głowy każdemu z moich towarzyszy. Żaden nie zawahał się w końcu odebrać sobie życia. Aż na końcu zostałem tylko ja i on.

– Nie chciałeś umierać? – zapytał delikatnie Usui.

– Nie chciałem pogodzić się z porażką. Zawahałem się, generał to zauważył i kopnął mnie tak, że sztylet wypadł mi z rąk. Wyzwał mnie od tchórza i zamachnął się, by od razu ściąć mi głowę. Nie chciałem ginąć w hańbie, więc odruchowo dobyłem miecz by się obronić… Ten pękł przy spotkaniu się ostrzy, a napierający dowódca nabił się na resztę mojego ostrza aż po rękojeść. Upadł martwy, a jedynym świadkiem i ocalałym zostałem ja sam. W nocy wydostałem się jakoś po murze twierdzy i z przerażaniem obserwowałem jak zostaje zdobyta i spalona. Powstanie upadło.

– To wtedy postanowiłeś porzucić insygnia samurajskie?

– Przyrzekłem to swoim towarzyszom i sobie. Nie złamie tej obietnicy. Nigdy już nie dotknę miecza, włóczni, sztyletu, ani nie wożę zbroi.

Usui uśmiechnął się do niego, po czym dodał z przekąsem:

– Weź zatem mój kij. To bō. Odpowiada długości waszych yari. Walcz chociażby tym z Musashim. Wkrótce dowie się kim jesteś i przybędzie cię zabić. Przy odrobinie szczęścia może przeżyjesz, a potem… potem zobaczymy co dalej.

 

***

 

Parę dni było względnie spokojnych. Muso zlecił wykonanie kilkunastu bō, zbliżonych wielkością do bojowych yari i rozpoczął trening, dla siebie jak i dla wieśniaków. Wybrał paru najlepszych i trenował z nimi podstawowe formacje bojowe. Dni mijały także na medytacjach z Usui i filozoficznych rozmowach. Zwłaszcza nad ranem, gdy obaj pili herbatę przy wschodzącym słońcu.

– Usui? Wspomniałeś, że doświadczyłeś samo inicjacji – zapytał Muso siedząc na macie i przyglądając się budzącej właśnie wiosce. – Jak tego dokonałeś?

– Kamyki.

– Kamyki?

– Kamyki – potwierdził z uśmiechem Usui. – Widzisz. Gdy nauczyłem się rozczytywać dawne znaki i symbole, zacząłem nauczać uzdrawiania. Byłem pewien, że jestem w stanie przekazać ten dar. Jednak nic się nie działo. Kapłani i mnisi wyśmiali mnie, wyzywali nawet od bluźniercy. Postanowiłem udać się po odpowiedź na świętą górę, tak jak to robili nasi przodkowie, by zasięgnąć ich rady. Bogów i energii. Nazbierałem dwadzieścia jeden kamyków i zasiadłem do medytacji. Medytowałem od świtu do zmierzchu, codziennie o brzasku odrzucając jeden kamyk. Za strawę robiły mi kłącza i deszczówka. Nic się jednak nie stało. Gdy nadszedł ostatni poranek, odrzuciłem przed świtem dwudziesty pierwszy kamyk i zacząłem medytować. Od strony wschodzącego słońca nadszedł oślepiający promień, który uderzył mnie w czoło. Upadłem, a gdy śniłem ujrzałem wszystkie te symbole i słowa, które wcześniej odkrywałem. Wszystkie w złotym kolorze, wyjawiły mi co i jak mam zrobić.

– I tyle?

– I tyle – powtórzył Usui. – Zszedłem z góry uzdrowiony, pełen wigoru, wypełni zdrów. Jednak nikogo nie interesował mój dar. Wcześniej śmiano się ze mnie, że to nie działało, a później, że to moc Buddy. Odszedłem, przemierzając drogi z lampionem. Świeciłem nim za dnia, wkraczając do wiosek. Gdy ludzie pytali, po co świece nim w dzień? Odpowiadałem, że mam dar. Dar, który nikt nie chce zobaczyć. Więc świecę nim przed waszymi oczami, byście go ujrzeli.

– Niech zgadnę. Nie ujrzeli – ironicznie dodał Muso.

– Nie. Zrozumiałem, że energię te działają powoli, a ludzie wcale nie chcą się zmienić. Odszedłem i osiadłem się tutaj. Czekając na znak.

– Znak?

– Znasz przypowieść o szalonym rybaku?

– Yyy… nie?

– Był sobie pewien wysoko urodzony urzędnik. Doradca króla. Jednak król był tyranem i traktował go bardzo źle. Gdy urzędnik dożył sędziwego wieku, poprosił o to, aby mógł odejść. Chciał w spokoju przeżyć resztę życia. Król zgodził się w podzięce za lojalną służbę. Ów urzędnik został rybakiem. Siadał nad rzeką, i wystawiał tylko kij. Bez haczyka, bez sznurka, bez przynęty. Ludzie pytali go co robi, a on rzekł, że czeka na połów. Trwał tak i trwał. Aż stał się lokalną atrakcją. Jedni mówili, że był szalony, a inni, że był mędrcem. W końcu do rybaka podszedł pewien mężczyzna i rozpoznał w nim urzędnika króla. Rozmawiali tak o jego rządach, aż w końcu mężczyzna przyznał, że jest księciem podbitej prowincji i ma dość rządów tyrana. Rybak uśmiechnął się, wyjawił mu sekrety dworu, dzięki którym książę obalił go i sam został królem. Za wszystkim stał mędrzec, który tym sposobem zemścił się na swoim władcy.

– Coś dziwnie podobny ten urzędnik do ciebie… – uśmiechnął się Muso.

– Także czekałem na swój połów. A gdy wszyscy spodziewali się, że będę uzdrawiać jeno wieśniaków, ja czekałem na ciebie, by uzdrowić całą Japonię.

Zaśmiali się serdecznie siorbając przy herbacie. Do wsi wkroczyło konno paru jeźdźców, na których przedzie jechał przywódca klanu Nanbu – Shigeyuki, oraz Musashi w pełnym rynsztunku samuraja.

– Obyś okazał się mędrcem Usui, a nie szaleńcem… – odezwał się cicho Muso.

 

***

 

– Ronin Muso… – powiedział gniewnie Musashi. – A może Gennosuke Musō, członek Trzynastu, dezerter i morderca swojego dowódcy, jak i pana?!

Muso wyszedł na środek piaszczystego skweru, gdzie ostatnio trenował wieśniaków. Pochylił głowę przed panem Nanbu i spojrzał równie gniewnie na Musashiego.

– Mój pan zginął od ran zadanych przez mongołów, podczas oblężenia twierdzy w Heian. Moi bracia krwi popełnili po tym seppuku.

– Ale ty przeżyłeś? Jakim cudem? Znaleziono ciało twojego pana i dowódcy, generała Ōishi. Bez rany brzucha, bez ściętej głowy. Za to z przebitym sercem, kawałkiem złamanego miecza…

Muso pochylił głowę.

– Świadkiem tego byli tylko bogowie i oni powinni to osądzić – odpowiedział w zadumie.

– Mylisz się… Z racji tego, że jesteś… że byłeś samurajem, pozwolę ci walczyć o życie. Twoją porażka będzie hańba, na którą zasługujesz. Nie godzien jesteś odebrać sobie życie. Masz broń?! Czy ci użyczyć?! – krzyknął do niego kpiąco Musashi.

Muso chwycił leżący bō i oparł się o niego. A Musashi roześmiał się, podobnie jak cała świta.

Nawet Usui zaśmiał się, choć tym razem wyjątkowo nerwowo.

– Dobrze, twój kij jest tak długi jak moja yari. Walczmy zatem, postaram się udawać, że walczę z wieśniakiem.

Musashi zaczął od agresywnego pchnięcia. Yari była dłuższa od bō, a ostrze dodatkowo potęgowało wrażenie absolutnej dominacji w pełni uzbrojonego samuraja, wobec ronina z kijem w prostym kimono.

Muso zszedł z lini i odbił kijem w włócznię. Musashi ponowił uderzenie cofając się, by następnie uderzeniem z biodra, bokiem poprowadzić zamaszyste uderzenie.

Muso przewidział to, odskoczył, choć ledwo uniknął draśnięcia ostrzem po brzuchu.

Wyprowadził kontrę, kierując pchnięciem na twarz samuraja.

Musashi w ostatnim momencie zblokował uderzenie. Zdał sobie sprawę, że gdyby Muso miał włócznie, ostrze przebiło by mu już czaszkę.

W złości uderzył swoim yari tak mocno w jego bō, że yari wypadło mu z rąk. Natychmiast dobył miecz i prostym cieciem z góry na dół – shomen uchi, przeciął bō broniącego się Muso na pół. Po czym kopnął go pierś, a gdy ten wywrócił się na plecy, zawisł nad nim z mieczem skierowanym w jego serce.

– Yame!

Usłyszeli głos zza ich pleców. Nanbu Shigeyuki, głowa klanu przemówił i zatrzymał natarcie samuraja.

– Musashi… Czyż twój włóczęga, tchórz, zbir i dezerter jako mi go opisałeś, właśnie nie zapracował sobie na ocalenie? – powiedział Shigeyuki nieco szyderczym i rozbawionym tonem. – A może spróbujesz wyzwać na pojedynek, któregoś z obecnych tutaj wieśniaków? Wyglądają dokładnie jak on…

Musashi pobladł ze złości. Shigeyuki za to odwrócił się i wrócił do twierdzy, zanim zaś z oporem, samuraj.

– No… cóż – zaczął ironicznie Usui. – Przeżyłeś i uraziłeś Musashiego bardziej niż wcześniej. A to już sztuka sama w sobie.

– To źle? – Muso nie wiedział co to właściwie oznacza.

– To dobrze. Widział nas Shigeyuki i nie kazał zabić, podważyłeś też wiarygodność jego samuraja. Ale Musashi wróci i z pewnością będzie chciał pomścić tę zniewagę. Bądź wtedy gotowy. Przeprosisz się z mieczem i włócznią?

– Nigdy – odpowiedział pewnie Muso.

– Ehh… a więc wymyśl koniecznie coś lepszego niż tylko bō.

– Tylko bō… – powtórzył zamyślony. – Daj mi swój kij – rzekł do Usui.

– Mój kij? Co zamierzasz?

– Wezmę parę kamyków i udam się na górę…

– Noo… to rozumiem! – krzyknął uradowany Usui.

 

***

 

Muso medytował. Rozważał wszystko co wiedział. Co mu powiedział Usui, co sam doświadczył. Analizował swoją walkę z Musashim i szukał odpowiedzi na to, co zrobić z pomysłem Usui. W końcu mijał ostatni dzień medytacji, a Muso nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Posmutniał. Zrezygnowany postanowił odtworzyć swoją walkę z Musashim. Krok po kroku. Każdy gest i ruch. I coś zaczęło się dziać. Kij bō jakby się… skrócił. Nadal mógł utrzymać odpowiedni dystans, jednak zyskał na szybkości. Złoty kij siał spustoszenie, zwłaszcza wśród przeciwników, którzy przypominali samurajów.

Obudził się z dziwnym przesłaniem. Joo, jojutsu, jō. Jōtsu…

– Jō! – krzyknął.

Następnie wziął swój kij i skrócił go o dwa łokcie.

– Jō – raz jeszcze powtórzył pełen energii.

Ruszył w drogę do wioski. Szedł wypełniony pomysłami i odwagą. Choć po tygodniach medytacji wyglądał jak żebrak, w obdartym kimono i słomianym kapeluszu. Zarośnięty i brudny, wychudzony, jednak pełen nadziei. Naszła go taka radość, że zaczął biec.

– Stój! – krzyknął nieznajomy.

Muso zatrzymał się i spojrzał spod kapelusza. Było ich czterech. Czterech ludzi z mieczami. Jednak bez zbroi. Rozmieścili się szerzej i dobyli miecze. Jeden z nich podszedł bliżej.

– Ściągnij rōningasa – rozkazał.

Muso zastanawiał się chwilę. Byli to jacyś bandyci, nie samurajowie. Wynajęci? Uśmiechnął się, po czym lekko podniósł kapelusz. Odkrył przy tym tatuaże na obojczykach.

– To on! Zabić!

Ruszyli prawie jednocześnie. Muso cofnął się i zszedł na bok, by starać się walczyć tylko z jednym na raz. Bandyta ciął na wprost, Muso zszedł z linii i uderzył końcem kija w skroń. Ten padł jak rażony piorunem.

Kolejny podbiegł lecz już z dystansu Muso trafił go wprost w krtań, by następnie ponowić uderzenie w skroń, co także zabiło przeciwnika.

Pozostali zwątpili.

W końcu kolejny zdecydował się na atak. Pierwsze cięcie zadał od dołu do góry, chcąc trafić w dłonie Muso, ale dystans był zbyt duży. W trakcie podejścia Muso uderzył kijem w jego nadgarstki, łamiąc je i pozbywając napastnika miecza.

Gdy na odsiecz ruszył jego kompan, dostał kijem prost w czoło, oraz poprawkę na krtań. Wypluł trochę krwi i upadł.

Bandyta, który upuścił miecz, uciekł. Muso stał nad trzema trupami.

 

***

 

– Wróciłeś… – powitał go Usui. – Szukają cię.

– Musashi?

– I jego świta.

– A więc czekam, jestem gotów…

Kolejnego dnia już nad ranem objawił się Musashi ze swoją strażą przyboczną. Muso czekał już na niego, medytując wcześniej w okręgu jaki wyrysował nową bronią.

– Wstawaj! – krzyknął samuraj. – Jesteś oskarżony o zabicie trzech ludzi. Każdy z nich miał na skroni lub czole, odcisk w kształcie półksiężyca. Pasuje to, do krawędzi kija. Takiego jakim nauczasz wieśniaków walki. Co jest kolejnym zarzutem wobec ciebie.

Muso spojrzał na niego spokojnie i wstał podpierając się na swoim jō.

– Zabici zostali wysłani by mnie zabić, czy być przeze mnie zabici? – zaryzykował utarczkę.

– Tego się już nie dowiesz, dobywaj miecz!

– Nie mam.

– Chcesz znów walczyć na włócznie?!

– Starczy mi mój kij – odpowiedział z uśmiechem Muso.

Musashi nie odpowiedział. W gniewie dobył miecza i ciał na wprost. Chybił. Muso odsunął się w bok i uderzył samuraja dotkliwie w policzek.

Musashi zdziwiony ponowił atak, tnąc w poziomie z biodra, ale i tym razem Muso odskoczył i uderzył w nos. Samuraj zalał się krwią.

Raz jeszcze zaatakował tnąc z całych sił na ukos, ale Muso kijem zblokował jego dłonie i kontrą uderzył, choć nie śmiertelnie w skroń.

Musashi upad pokonany. Wypuścił miecz.

Jego świta nie widziała co z początku zrobić. Wzięli go w końcu na konia i pognali do twierdzy.

– Tak! Krzyknął Usui. Taaak! O to chodziło! Pędzę po konia i jadę na spotkanie z Shigeyuki! Dołączysz?!

– Lepiej nie…

– Tak, to zrozumiałe – zaśmiał się Usui. – Czekaj, przywiozę wieści!

 

***

 

Minęło kilka dni, Usui wrócił zdziwiony brakiem swojego towarzysza. Podszedł do wieśniaka w polu by dowiedzieć się, co się stało.

– Gdzie Muso?

– Odszedł

– Odszedł? Jak to… Mam dla niego wieści! Dla nas. Obalono cesarza, mongołowie przejęli całkowitą władzę. Pan tych ziem już wypowiedział posłuszeństwo i zbiera sojuszników! Zaakceptował nasz plan uzbrojenia wieśniaków i przeszkolenia nas. Utworzy specjalny oddział pospolitego ruszenia – ashigaru! Ruszy cała Japonia!

– Ruszy cała Japonia – powtórzył zamyślony wieśniak. – Muso zostawił list. Jest w chacie.

Usui pobiegł odczytać list. Nie był długi.

„Drogi mędrcu. Nie mogłem dłużej czekać. Dotarły do mnie wieści o Musashim, ponoć oddał się medytacji po przegranej walce. Jestem ciekaw co osiągnie. Ludzie też gadają, że chcą walczyć. Widzę to w ich oczach. Musimy być gotowi. Wyruszam nauczać walki do każdej wioski jaką spotkam na drodze do stolicy. Czas odbić nasz kraj. Czas obalić tyranię rybaku.

Twój towarzysz Gonnosuke Musō"

– Taak! – krzyknął z radości Usui. – Powstań z kolan samuraju!

 

Koniec

Komentarze

Świetnie napisane. Mocno Przemyślane od początku do końca. Całość się broni doskonale. Z jednym tylko "ale": Miyamoto Musashi urodził się ok. 1584 r. Jako historia alternatywna spoko. Jednak mocno razi mimo wszystko. Dla własnego spokoju zmieniłbym datę wydarzeń.

Nowa Fantastyka