Siedziałem na ławce przed dworcem już ponad godzinę. Nie dlatego, że na kogoś czekałem. Raczej dlatego, że nie miałem dokąd pójść.
Dworzec kolejowy w Ostrowcu Świętokrzyskim był stary – z tych, które pamiętają czasy, gdy pociągi przyjeżdżały punktualnie, a ludzie jeszcze wierzyli, że wszystko ma swój rozkład. Farba na ścianach łuszczyła się płatami, zegar nad wejściem spieszył się o pięć minut, a gołębie spacerowały przed budynkiem z bezczelną pewnością, że nikt ich stąd nie przegoni.
Lubiłem to miejsce. Tu czas zawsze był trochę krzywy. Kiedyś bywałem na tym dworcu często.
Przede mną przechodzili ludzie: kobieta z walizką na kółkach, której stukot wyznaczał tempo kroków; mężczyzna w garniturze rozmawiający przez telefon; chłopak w słuchawkach; starsza kobieta wspinająca się po schodach na kładkę prowadzącą na peron. Każdy z nich miał swój kierunek.
Zawsze przy łóżku trzymam mały, gładki kamień. Bez znaków, bez symboli. Zwykły.
Moja córka Olcia nazywa je magicznymi. Czuje ich moc. To właśnie te kamienie są łącznikiem do wezwań.
W nocy, podczas snu, przyszło kolejne:
„Potrzebujemy cię. Jutro. To miejsce. Przyjdź.”
Przyzwyczaiłem się już do przejść poza czas. Na Świętym Krzyżu, pomiędzy wieżą radiowo-telewizyjną a zabudowaniami klasztoru, znajduje się niewielka polanka. Tam mieści się hub. Wystarczy się pojawić i uruchomić mechanizm, którego włącznik ukryty jest w jednej ze stacji pogodowych.
Samo przejście nie należy do przyjemnych. Najpierw gęsta mgła, potem pisk w uszach i uczucie oddzielania się świadomości od ciała, jakby ktoś wyłączał grawitację. Czas zastyga.
Po chwili stałem już na platformie podświetlonej bladym światłem. Obok byli Ania i Rafał. Nie wiem, jak oni to robią, ale zazwyczaj to ja przychodzę ostatni.
Choć pochodzimy z różnych światów równoległych, w jakiś sposób zawsze się tu znamy i współpracujemy. Nigdy nie spotkałem tej samej Ani dwa razy. Podobnie z Rafałem.
Wspólnie uznajemy, że nie ma sensu dociekać, co nas łączy. Przy takiej liczbie wariantów i tak nigdy nie spotkamy naszych wersji ponownie.
Liczy się tylko bieżąca misja.
Nie możemy przenosić się fizycznie pomiędzy światami. Transferowana jest jedynie świadomość – do wybranego ciała, które nazywamy skafandrem.
Skafandry były już wytypowane. Naszym zadaniem było tylko się w nich znaleźć.
Nie czekaliśmy długo. Przed nami pojawił się profesor Filip Terrier.
– Po gwałtownym hamowaniu pękła szyna. Na stacji wykolei się pociąg. Będzie wiele ofiar – powiedział bez wstępu. – Wśród nich znajduje się zdolny chemik.
Zrobił krótką pauzę.
– Jeśli pociąg się wykolei, ten wariant przestanie być stabilny. Człowiek, o którym mówimy, jest jednym z powodów, dla których jeszcze oddycha.
Po chwili namysłu przedstawił plan:
– Adaś. Twoim zadaniem jest sprawdzić, czy da się uniknąć gwałtownego hamowania. Obserwuj dziewczynkę na peronie.
Potem zwrócił się do Ani i Rafała:
– Wy będziecie na pokładzie. Wsiądziecie w Starachowicach Wschodnich – to ostatni przystanek przed Ostrowcem. Znajdziecie chudego chłopaka, około dwudziestu lat. Macie go chronić, jeśli Adaś nie zdoła… – urwał w pół słowa.
Na ekranie utkanym z mgły pojawiły się obrazy: szczupły chłopak w niebieskiej czapce oraz mała dziewczynka w zielonym płaszczu, trzymająca różowy balonik w kształcie jednorożca.
Proces wcielenia w skafander jest szybki. Towarzyszy mu lekkie mrowienie i pisk w uszach. Najważniejsze, by po wejściu nie wykonywać gwałtownych ruchów – zarówno dla adaptacji, jak i po to, by z punktu widzenia obserwatorów nie wyglądało to jak opętanie.
Pamiętam jedną z pierwszych misji, kiedy wszedłem w skafander w pobliżu kościoła. Filip ostrzegał mnie, że osoby duchowne potrafią nas wykryć. Miał rację.
Zostałem pojmany przez dwóch mnichów i zaprowadzony na plebanię. Po dwóch godzinach pojawił się egzorcysta. Nie wiem, jak to robił, ale zanim wyrzucił mnie ze skafandra, czułem się, jakbym był palony żywcem.
W bólu usłyszałem ostrzeżenie:
– Odechce ci się zajmowania ciał.
Prawdopodobnie uznał mnie za demona. A może faktycznie nim byłem?
Zawaliłem wtedy misję. Tylko dzięki Pawłowi tamten świat przetrwał.
Obok mnie na ławce usiadł starszy mężczyzna. Pachniał papierosami i wodą kolońską sprzed lat.
– Zimno dziś – mruknął.
– Bywało gorzej – odpowiedziałem, nie wiedząc, czy mówię o pogodzie.
– Ma pan papierosa?
Sprawdziłem kieszenie.
– Najwidoczniej nie palę… albo mi się skończyły.
Zawiedziony zwiesił głowę.
– To był piękny dworzec – westchnął. – Pociągi jeździły co pół godziny. Nawet był do Gdyni.
Tacy ludzie czuli pęknięcia. Nie umieli ich nazwać, ale wiedzieli, że coś się rozjechało.
Spojrzałem na zegarek. Kwadrans do przyjazdu pociągu.
Praca Strażnika Kontinuum nie polega na pilnowaniu zegarów ani cofaniu wskazówek.
To nie jest spektakularny film akcji. Nikt nie biega przez portale ani nie krzyczy rozkazów.
My obserwujemy.
A czasem – przesuwamy coś o milimetr.
Peron był długi, betonowy. Teraz po remoncie prezentował się ładnie. Czuć było świeżość, nie to, co kilka lat temu.
Tuż przy zejściu ze schodów stała dziewczynka. Miała może siedem lat. Była podobna do mojej córki. Ubrana w zielony płaszcz i czapkę. W ręku trzymała balonik w kształcie jednorożca. Od razu wiedziałem, że to jest ona. Dziewczynka, którą wskazał Filip.
W tym momencie miałem przebłysk w pamięci. Jakby echo innej mojej świadomości z innego wariantu.
Znałem dokładnie to uczucie. Pojawiało się w ważnych momentach misji. Tak jakbym miał wgląd w inną rzeczywistość. To jest jak flesz. Moment i wszystko już wiem.
Znałem tę dziewczynkę.
Nie z tego świata.
W innym: spóźniłem się, nie zauważyłem jej, pociąg nadjechał zbyt szybko, wiatr zrobił resztę.
W głowie usłyszałem pisk hamulców, szczęk i dudnienie gniecionego metalu, a potem ta cisza. Cisza, która mnie przerażała. Dopiero po chwili pojawiły się jakieś krzyki, głosy… Nigdy nie widzimy szczegółów katastrof. Tylko wyliczamy światy, które po nich nie wróciły.
Szybka myśl: „Nie! To nie może się teraz stać. Tym razem nie zawiodę!”
Zacząłem uważnie obserwować.
Tutaj matka dziewczynki stała kilka kroków dalej, zajęta rozmową przez telefon.
Zawsze tak samo. Zawsze ten sam moment. Chwila nieuwagi.
Podszedłem wolno, jak zwykły przechodzień.
Dziewczynka spojrzała na mnie z ciekawością.
– Ładny balon – powiedziałem.
Uśmiechnęła się.
– Mama mówi, że jednorożce spełniają życzenia.
– Ma rację – odpowiedziałem. – Ale tylko te, które ktoś o to poprosi.
W tym świecie wystarczyło jedno zdanie.
– Mamo! – krzyknęła dziewczynka, cofając się o krok.
Balonik pociągnął ją lekko do tyłu, z dala od krawędzi peronu.
Pociąg wjechał na peron dokładnie wtedy, gdy powinien.
Zaczął hamować, ale spokojnie, nie w sposób awaryjny.
Nagle świat zadrżał.
Poczułem kolejny przebłysk.
Miałem wrażenie, jakby ktoś zabrał mi oddech. Jakby coś zamieniło się w ciszę. Przypuszczałem, że mogło oznaczać to moje odejście w innym wariancie.
W tym świecie wiedziałem, że zadanie zostało wykonane.
Zobaczyłem, jak z pociągu wysiada czterech chłopaków. Jeden to nasz chroniony obiekt. Grupa przeszła obok mnie, a skafandry Ani i Rafała tylko się uśmiechnęły i wymieniły ze mną porozumiewawcze spojrzenia.
Wiedzieliśmy, że powrót naszych świadomości musi odbyć się w określonym miejscu i czasie, więc pozwoliłem im spokojnie się oddalić.
Wróciłem na ławkę przed dworcem.
Zegar nadal spieszył się o pięć minut. Gołębie były na miejscu.
Starszy mężczyzna szukał papierosa wśród przybyłych pasażerów.
Usiadłem.
Obok mnie przechodziła dziewczynka z balonikiem. Tym razem z mamą i jeszcze jedną starszą kobietą.
– To pan! – powiedziała dziewczynka.
Uśmiechnąłem się.
– Pamiętasz mnie?
– Trochę – odparła.
Spojrzałem w niebo. W zapadającym zmroku jedna z gwiazd mrugnęła, a może tylko mi się wydawało.
– Jednorożec spełnił dziś twoje życzenie – powiedziałem.
Dziewczynka pociągnęła matkę za rękę.
– Chodź, mamo. Ten pan pilnuje, żeby się nic nie stało.
Matka spojrzała na mnie przepraszająco, ale w jej oczach było coś jeszcze. Jakby echo tragedii, która w tym wariancie jej nie spotkała.
Zostałem sam.
Świat oddychał.
Na razie – to wystarczyło.

Na miejsce zbiórki szedłem pieszo. Lubiłem czuć, jak miasto stygnie po zmroku. Latarnie zapalały się jedna po drugiej, jakby ktoś sprawdzał, czy rzeczywistość nadal działa.
W kawiarni przy rynku siedziała kobieta z książką. Nie czytała. Wpatrywała się w szybę, we własne odbicie.
Zatrzymałem się.
Poczułem kolejny przebłysk.
W innym świecie ta kobieta była żoną mojego skafandra.
W jeszcze innym – nigdy się nie spotkali.
W tym… właśnie mijali się obok.
Spojrzała na mnie i przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że mnie poznaje.
Nie podszedłem.
Strażnicy nie poprawiają wszystkiego.
Tylko to, co konieczne.
Ruszyłem dalej.
Spotkaliśmy się po zmroku, w miejscu, które nie miało adresu. Betonowy plac pomiędzy nieczynnymi magazynami. Latarnia mrugała, jakby nie mogła się zdecydować, czy jeszcze świecić.
Zobaczyłem naszego przewodnika, Marcina. Był już gotowy, by zabrać nas z powrotem. Ania, w ciele skafandra, stała oparta o mur – spokojna, jak zawsze. Rafał krążył, licząc kroki. Na mój widok uśmiechnął się.
– Udało się!
Skinąłem głową.
– Ten wariant zostaje – powiedziałem z ulgą.
Marcin spojrzał na nas krzywo.
– To dobrze. Mam informacje, że dwa inne już zgasły.
Nie pytałem – które. Ani, jak. Ani, kto zawinił. Było mi szkoda tamtych światów, ale jednocześnie cieszyłem się, że moja misja się powiodła.
Marcin chwilę się zastanowił, po czym dodał:
– Filip chce was widzieć.
– Kiedy? – zapytałem.
– Zawsze.
To była jego wersja żartu.
Marcin wyjął z teczki niewielką metalową płytkę pokrytą runami. Zbliżyliśmy się do siebie. Gdy ją nacisnął, wokół pojawiła się znajoma mgła. Potem ten sam pisk w uszach i uczucie spadania.
Pamiętam, jak kiedyś zapytałem Marcina, co dzieje się ze skafandrami po naszym odejściu. Uśmiechnął się wtedy i powiedział:
– Wracają do ciał z wgranymi alternatywnymi wspomnieniami. Takimi, które nie naruszają ich kontinuum czasowego. Nieważne, co widzieli. Ważne, co pamiętają.
Filip stał pośrodku platformy. W jego oczach była ta sama mieszanka winy i nadziei, którą pamiętałem z innych spotkań.
– Dobrze, że jesteście – powiedział.
– Jak długo jeszcze? – zapytała Ania.
Filip nie odpowiedział od razu.
– Tak długo, jak będzie co ratować – odparł w końcu.
Spojrzał na mnie.
– Zniknęła jedna z twoich wersji – dodał ciszej.
Czułem to już wcześniej. Ciszę tam, gdzie kiedyś był głos.
– Wiem – powiedziałem.
– Przepraszam.
– Nie musisz – odpowiedziałem. – Ktoś musi zostać, kiedy inne światy gasną.
Filip skinął głową. Widziałem w tym geście ulgę – jakby moje słowa zdjęły z niego część ciężaru.
– Dziękuję za wykonanie misji – powiedział po chwili. – Możecie wrócić do swoich wariantów bazowych. Jak zwykle… czekajcie na kolejne wezwanie poza czasem.
Nie było długich pożegnań. Skinęliśmy do siebie głowami i każdy wrócił w swoją stronę.
Mgła opadła.
Czas ruszył. Zauważyłem, że nie upłynęła nawet sekunda.