- Opowiadanie: Czesio - Jar. Prolog

Jar. Prolog

Witam. Chciałbym napisać cos obszerniejszego, wrzucam  pierwsze fragmenty. Wrzucam jako fantasy, chociaż takowe elementy jeszcze się nie pojawiły.  Są w planach. Proszę o szczere opinie, czy jest sens kontynuować. pozdrawiam.

Oceny

Jar. Prolog

Obudził się z potwornym bólem łba. Tak właśnie. Łba. Spróbował sięgnąć po dzban z wodą. Zdał sobie przy tym sprawę, że boli go nie tylko głowa. Żebra zapiekły gwałtownie, gdy wyciągnął się w kierunku nocnego stolika, ale dłoń przecięła pustą przestrzeń. Nie było wody, nie było ratunku.

– Trudno. Zginę tu w takim razie – wymamrotał do siebie. – Ostatni raz, na krew przodków, to był ostatni raz. Zginę tu śmiercią bohatera. Na kaca. Ojciec pęknie z dumy. No nic, zaspokajanie ambicji staruszka może zaczekać – ostatnie słowa dopowiedział już w myślach, modląc się przy tym gorliwie o ratunek ze strony służby. Ratunek w postaci zaprawionego ziołami wina, rzecz jasna.

– Obudził się już panicz, świetnie. – Drzwi otworzyły się z bolesnym skrzypnięciem. Bolesnym jak jasna cholera. Służąca rozsunęła ciężkie kotary, wpuszczając do sypialni mocne, słoneczne światło. – Ojciec oczekuje panicza w swoim gabinecie. Natychmiast.

Rodgier nie zdążył nawet poprosić służki o coś do picia. Upewniwszy się, że młody pan nie śpi, Matylda wyszła, nie oglądając się za siebie. Zamknęła za sobą drzwi, właściwie to je zatrzasnęła. Z hukiem. Nie mogła odmówić sobie tej przyjemności. Nie po tym, co wczoraj musiała przejść z tym rozpieszczonym gówniarzem. Z lekkim uśmieszkiem zbiegła schodami na parter, a później do kuchni. Prędzej czy później, ten hultaj znowu będzie chciał się nażreć, nachlać i bogowie raczą wiedzieć, co jeszcze.

Rodgier tymczasem próbował sobie przypomnieć wydarzenia poprzedniej nocy. Film urwał mu się jeszcze w oberży. Pamiętał jak obmacywał żonę właściciela. Zresztą, zbytnio się nie wyrywała. Czemu więc jej mąż tak się rozsierdził? Nie wiadomo. Ale że poważył się pogonić ulicami syna swego pana! Będzie trzeba napomknąć o tym ojcu. Na samą myśl o czekającej go rozmowie powrócił ból głowy, i to ze zdwojoną siłą. Przekręcił się na drugi bok. Nie zamierzał się podnosić przed kolacją, a co tam! Ojczulek mógł przecież zaczekać. A bo to będzie pierwszy raz? Zamknął oczy, potrzebował drzemki. Na to, że Matylda zlituje się nad nim i przyniesie dzban czegokolwiek, stracił całą nadzieję.

Ponowne skrzypnięcie drzwi wbiło ostre igły w jego skronie, zanim sen zdążył otulić go swoimi słodkimi ramionami.

– Precz! Chyba że to ty, Matyldo. Wiedziałem, że mnie tak tu nie zostawisz.

– Matylda? Chyba kpisz! – Rozbrzmiał wesoły głos. Podkute buciory stukały o podłogę, z każdym krokiem powodując pulsujący ból. – No! Wstawaj! Tatuś nie może się już doczekać.

– Ludwiczek, pierwsza zamkowa gnida – syknął Rodgier.

– Ludwik, braciszku. Tyle razy cię prosiłem żebyś tak się do mnie zwracał.

– Czego chcesz? Widzisz przecież, że jestem zajęty. – Dłońmi przetarł oczy, wpadające do komnaty słońce ciągle go raziło. Usiadł na brzegu łóżka, spuszczając nogi na podłogę. Ludwik oparł się o parapet i z nieznikającym z twarzy uśmieszkiem wpatrywał się w młodszego brata. Rodgier gramolił się powoli, zapinając koszulę szukał buta.

– Pod łóżkiem. – Podpowiedział mu, bawiąc się jak nigdy wcześniej, Ludwik.

– Możesz już sobie iść. Powiedz ojcu, że zaraz się zjawię.

– O nie, mam cię odprowadzić osobiście. Zresztą, nawet jeśli ojciec by mnie o to nie poprosił i tak bym poszedł. Wczoraj przesadziłeś. – W jego głosie było słychać nie tylko drwinę. Może żal? Nieważne, wkrótce się wszystkiego dowie. – Nic cię to nie obchodzi, co? Jak zawsze.

– A możesz jaśniej? Niewiele pamiętam z wczorajszej nocy. – Zachwiał się, wsuwając na stopę drugi but i klapnął tyłkiem na podłogę.

– Zabiłeś oberżystę.

– Co zrobiłem? – wybąkał, otwierając szeroko oczy.

– Zabiłeś oberżystę, – powtórzył – pijany próbowałeś zgwałcić mu żonkę. Pogonił cię ulicami, a jak już cię dopadł, wbiłeś mu sztylet pod żebra. Jest wielu świadków.

– To… to niemożliwe, ja…

– Czekaj, to jeszcze nie koniec braciszku. Jak konał w błocie, opuściłeś spodnie i na niego naszczałeś. Później jakby nic się nie wydarzyło wróciłeś do oberży, żądając wina. Tam cię znalazła straż. Znaleźli cię pod stołem. I wiesz co?

-Co?

– Nie tylko trupa obszczałeś zeszłej nocy. Siebie też braciszku. Tylko Matyldy szkoda, bo na rozkaz ojca to ona musiała się tobą zająć. Ubrany? No to chodźmy.

Ludwik narzucił mordercze tempo. Celowo. Nie znosił brata, z wzajemnością. Młody, krnąbrny, przynoszący wstyd rodzinie. Rozpieszczony bachor, który nigdy nie dorósł. Może w końcu nadarzyła się okazja do pozbycia się rywala. Co prawda jako młodszy brat miał niewielkie szanse, żeby dziedziczyć, ale ojciec zawsze miał do niego słabość. Aż do wczoraj. Musiał to tylko dobrze rozegrać, przecież nie dało się ukryć, że jego młodszy braciszek jest mordercą. Och, jakże to były dla niego słodkie myśli. Tymczasem Rodgier nie mógł się na niczym skupić. Ledwo nadążał za pędzącym bratem, co jakiś czas podpierając się ręką o ścianę. Jak na złość, ojciec oczekiwał go w Gabinecie Zachodnim. Mały pokoik mieścił się wysoko i daleko od jego sypialni. Ale dobrze, skoro ojciec chce go w ten sposób upokorzyć, przyjmie to godnie. Oby skończyło się tylko na tym. Kto wie, może jeszcze obetnie mu sakiewkę.

Adalbert, pochylony nad ciężkim dębowym stołem, słuchał uważnie swego seniora. Jako dowódca zbrojnych zawsze był przy mieczu i nosił lekką kolczugę. Służył Domowi von Nassau całe swoje życie, zaś od piętnastu lat piastował najwyższe stanowisko w prywatnym wojsku swego pana. Z każdym słowem oczy otwierał szerzej, nie chcąc dać wiary w prawdziwość otrzymanych rozkazów.

– Otrzymasz pisma. Wszystko co potrzeba. Nikt nie podważy twojej, powiedzmy, opieki nad nim. – Namiestnik Hartmut von Nassau miał znudzony, cichy głos.

– Czy jest szansa, panie, że zmienisz zdanie? Jeżeli nie co do kary, to chociaż może wybierzesz kogoś innego kto mógłby…

– Nie, Adalbercie. To musisz być ty. Podjąłem decyzję – rzekł niemal przyjacielskim tonem. –  No gdzież oni są! Powinni już tu być! Obaj moi synowie są do niczego, jeden głupszy od drugiego. Bogowie karzą mnie za grzechy młodości.

Minął niemal kwadrans zanim synowie stanęli przed obliczem Pana Domu. Ludwik wszedł dziarsko. Rodgier skulony, w rozpiętej koszuli, był blady i trząsł się z zimna. Ojciec mierzył synów wzrokiem, po czym kazał starszemu z nich usiąść. Młodszy musiał stać. To był pierwszy policzek dla winowajcy. Zapewne będą kolejne.

– To był ostatni raz. – Każde słowo ojca, wypowiedziane powoli, cięło niczym stal. – Skończyła się dla ciebie łaska. Jutro staniesz przed sądem. Odpowiesz za morderstwo. – Po tych słowach w pokoju zapadła krótka cisza. Ludwik z wysiłkiem powstrzymał uśmiech, ale Adalbert zdążył zauważyć lekki grymas na jego twarzy. Gardził nim. Uważał, że plami honor ojca nie mniej niż młodszy brat.

– Ojcze, ja…ja przepraszam. – Rodgier przestraszył się, i to bardzo. Za morderstwo groził szafot. Przecież to nie możliwe, ojciec nie pozwoli go powiesić. Nie może… – To był wypadek, ja nie chciałem! – Płakał, wypowiadając ostatnie słowa.

– Czego nie chciałeś?! – Tego już namiestnik tolerować nie zamierzał. Jego syn był szlachcicem. Może też zaszczanym moczymordą, gwałcicielem i mordercą, ale szlachcicem przede wszystkim. Nie beksą! – Rozmowa zakończona, szybciej niż zamierzałem. Nawet besztać mi się ciebie nie chcę! Żałosny widok! Precz!!!

– Wyprowadzić! – zawołał Adalbert, zanim Rodgier zdołał odpowiedzieć. Dwaj gwardziści wpadli przez drzwi, chwytając młodzieńca za obie ręce. – Do celi na wieży!

– Chyba nie zamierzasz go stracić? – Ludwik liczył na karę, może na wygnanie, ale zabić? To by była przesada. – Jeśli trafi pod sąd, cesarski sąd… przecież wiesz… Nie będzie odwrotu.

– Adalbercie – Hartmut nie zaszczycił syna nawet spojrzeniem. – Wyprowadź go, nie chcę go widzieć przez najbliższe dwa dni. Nie ma prawa odwiedzać brata. To wszystko.

– Tak jest! Paniczu, proszę za mną. – Ukłonił się namiestnikowi, i nie sprawdzając nawet czy Ludwik za nim podąża, wymaszerował z komnaty.

Koniec
Nowa Fantastyka