- Opowiadanie: clayman - Bez cienia wątpliwości 6-8 (ELIMINACJE 2011)

Bez cienia wątpliwości 6-8 (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bez cienia wątpliwości 6-8 (ELIMINACJE 2011)

6

 

– Czy wiesz, dlaczego chcemy z tobą porozmawiać? – zapytał Łysy, siadając naprzeciwko mnie i stawiając na stole zielony kubek z wodą. To były pierwsze słowa jakie usłyszałem odkąd mnie zatrzymali. Od tego momentu minęły dobre cztery godziny. Najdłuższe cztery godziny w moim życiu.

Brzydal stał przy zamkniętych drzwiach pokoju przesłuchań małego posterunku, gdzieś na Służewcu. Opierał się o nie leniwie, blokując je tak, by nikt nie mógł wejść ani wyjść, trzymając założone ręce na piersi. Wyraz jego paskudnej twarzy nie zmienił się ani odrobinę. Widać po nim było, że ledwo powstrzymuje uśmiech. To była mina w stylu: „Mam cię cwaniaczku. Teraz się nie wymigasz". Bardziej niż jego zadowolona gęba martwiła mnie inna sprawa. Dlaczego Brzydal jest obecny przy przesłuchaniu policji? Coś tu było cholernie nie w porządku.

– Chodzi o ten rower, co ukradli mi dwa lata temu? – zapytałem nieśmiało. – Znaleźliście go?

Łysy policjant zachichotał. Chyba miał w sobie jakąś ilość poczucia humoru. Odwrócił się w stronę Brzydala.

– Miałeś rację. Wyszczekany z niego koleżka – rzekł wesoło.

– Bierz się do roboty, Stefan – rzucił Brzydal z niecierpliwością w głosie. – Mamy niewiele czasu.

– Co się tutaj dzieje? – Wskazałem palcem na Brzydala. – Kim jest ten facet? Czy jestem aresztowany?

No właśnie. Jak dotąd nie usłyszałem nic co brzmiałoby jak: „Jesteś aresztowany, za zabójstwo Piotra Mareckiego". Po prostu bez słowa Łysy zaprosił mnie do nieoznakowanego, srebrnego samochodu marki Audi i posadził z tyłu auta. Nie muszę chyba mówić jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy Brzydal usiadł z przodu na miejscu pasażera. Czy Brzydal jest policjantem? Jeśli tak, to dlaczego nie aresztował mnie na pogrzebie, skoro wiedział, że byłem na dachu? To nie miało sensu. Całe te zatrzymanie śmierdziało jak poranny oddech kloszarda. No i dlaczego wieźli mnie taki kawał na przesłuchanie?

Łysy gliniarz o imieniu Stefan pokręcił głową i zacmokał kilka razy.

– Pozwolisz, że to ja będę zadawał pytania? – bardziej stwierdził niż zapytał. – Na początek takie: gdzie byłeś w czwartek, trzynastego maja, o godzinie piętnastej?

Na dachu wydziału Mechanicznego, Energetyki i Lotnictwa na krótkim spektaklu pod tytułem: „Upadek kujona".

– Na swoim wydziale, tak sądzę. Ale dalej nie wiem o co chodzi. – oburzyłem się. Łysy zignorował to machnięciem ręki.

– Na wydziale – powtórzył powoli moje słowa. – To wiemy, cwaniaczku. Gdzie dokładnie? W kiblu, na sali wykładowej, na dachu, przy automacie z kawą?

Gdy usłyszałem jak Łysy mówi: „na dachu", zaschło mi momentalnie w gardle. Dlaczego bawią się ze mną w te gierki? Dlaczego nie powiedzą wprost: „Michał, przestań pieprzyć, wiemy, że byłeś na dachu, gdy umarł Piotrek".

– Hmm – skupiłem wzrok na suficie i zrobiłem minę jakbym szperał gdzieś w pamięci. – Chyba byłem wtedy na wykładzie – powiedziałem niepewnie i zaraz potem upiłem kilka łyków wody.

– Zabawne, że o tym wspominasz. Wiemy, że o czternastej czterdzieści osiem wyszedłeś z sali wykładowej. Wiemy także, że opuściłeś wydział pięć minut po piętnastej. Zastanawia nas tylko, co robiłeś w między czasie.

– Po co to wam potrzebne? Co tu jest grane? – udałem zdziwionego. Tak naprawdę chciałem, by Łysy w końcu powiedział mi cokolwiek wprost.

Uśmiechnął się do mnie z politowaniem.

– Dobra, mały – rzekł, a ja znienawidziłem go od razu. Wysoki skurczybyk, który mówił do mnie „mały", automatycznie wskakiwał na pierwszą stronę mojego dzienniczka nienawiści. – Czy byłeś wtedy na dachu?

Pięknie. Tak długo czekałem na to pytanie, że niemal byłem w stanie sam je sobie zadać. Tylko co teraz,? Iść w zaparte, udawać, że nie wiem o co chodzi czy przyznać się i mieć nadzieje, że moja historyjka o prowadzącym przedmiot homoseksualiście ich zainteresuje na tyle, by odpieprzyć się od mojego tyłka?

Wtedy pajączek zrozumienia skończył tkać swoją sieć. W końcu pojąłem, czemu ta dwójka sukinkotów zabierała się dotychczas do mnie jak Platforma Obywatelska za reformy. Po prostu nie mieli na mnie żadnych prawdziwych dowodów. Owszem coś tam na mnie mieli. Coś na tyle dużego, że byli przekonani, że to ja zabiłem Piotrka. Ale musiało to jednocześnie być zbyt słabe by mnie skazać, a nawet by mnie zgodnie z prawem zatrzymać. Dlatego bawili się w podchody i czekali na każdy mój błąd. Dlatego na pogrzebie Brzydal podszedł mnie nastraszyć. To miało jakiś sens. Tylko kim, do licha ciężkiego, jest Brzydal?

– Nie, nie byłem na dachu – zaprzeczyłem spokojnie, akurat gdy Łysy nabierał powietrza w płuca aby zapytać ponownie. – O co mnie podejrzewacie?

Łysy zerknął na Brzydala jakby szukał u niego wsparcia. Ten mu tylko kiwnął głową. Nie wiedziałem co to miało oznaczać. Czyżby to Brzydal był tutaj szefem? Moje wątpliwości zostały rozwiane, gdy Łysy jak na bezgłośną komendę Brzydala wyciągnął z kieszeni starannie złożony kawałek papieru i rzucił nim w moją stronę.

– Przeczytaj to na głos – nakazał.

Na małej kartce w kratkę zapisane było kilka, krótkich, zwięzłych zdań. Pismo było zgrabne, jakby napisane kobiecą ręką, i doskonale czytelne. Mimo to, nie potrafiłem tego przeczytać. Nawet nie próbowałem. Wiedziałem, że żadne z tych słów nie przejdzie przez moje gardło.

– Co jest, cwaniaczku? Nie potrafisz czytać?

Weź się w garść! – krzyczałem na siebie w myślach. Dasz radę! Po prostu to przeczytaj, ty durniu!

– Zabił się, bo był pieprzonym tchórzem – przeczytałem wolno z lekkim drżeniem w głosie. Odchrząknąłem kilka razy, próbując zrzucić moją dykcje na zachrypnięte gardło. Wyszło to dość żałośnie. – Nie potrafił sobie poradzić z jakimś problemem i postanowił sobie skoczyć. Może i był wspaniałym studentem. Może i był nawet wspaniałym człowiekiem, ale wiecie co? To wszystko na nic, bo umarł jak śmieć i jako śmiecia go zapamiętam.

Teraz już widzicie, dlaczego miałem taki olbrzymi problem. To były moje własne, przeklęte słowa. A pomyśleć, że tak jeszcze niedawno sprawiły mi one olbrzymią satysfakcje. Teraz zaś najchętniej wepchnąłbym je sobie z powrotem do gardła.

Gdybym tylko mógł teraz dorwać tego padalca, Grześka Mielnika w swoje łapy. Założyłbym się o wszystkie pieniądze świata, że to właśnie ten pajac opowiedział tym dwóm o czwartkowych wydarzeniach z akademika i pewnie o kilku innych rzeczach. Nic dziwnego, że był tak zaskoczony, gdy przyszedłem dziś na wydział. Pewnie spodziewał się, że już siedzę na komisariacie. Tłumaczy to także skąd Brzydal i Łysol wzięli się przed wydziałem, dokładnie gdy z niego wychodziłem. Ten pieprzony konfident dał im cynk. Gdybym tylko mógł znaleźć się z nim teraz sam na sam. Dosłownie na minutkę. Ja, on i kij bejsbolowy. Tylko na minutkę, bardzo ślicznie proszę.

Łysy gliniarz nie zdołał ukryć napięcia. Może nawet nie próbował. Wyglądał jak wędkarz, który wybrał się na ryby w wigilijny poranek, właśnie miał na haczyku dorodnego karpia i tylko ułamki sekundy dzieliły go od zacięcia. Mówicie sobie co chcecie, ale to właśnie ten jeden gwałtowny ruch batem jest najważniejszy podczas całego rytuału łowienia. Pal licho wybór przynęty, zanęcanie jeziora, czy też dobór żyłki i ciężarka. Te wszystkie godziny spędzone dzień wcześniej na przygotowaniach, poranne wstawanie i nieustanne gapienie się w napięciu na nieruchomy spławik sprowadzało się do tej jednej sekundy, jednego pociągnięcia ramion. To od niej zależało czy wrócimy do domu ze zdobyczą, czy może z pustymi rękami. Tym właśnie w tym momencie byłem. Oślizłą rybą z haczykiem wbitym w paszczę, która właśnie pojęła jak bardzo ma w tej chwili przechlapane. A Łysy nie wyglądał mi na takiego, co po złowieniu daje zdobyczy buziaka, cyka fotkę i wypuszcza do wody.

– Piękne słowa, prawda? – zapytał od niechcenia. – Wiesz może do kogo one należą?

– Do mnie – odparłem natychmiast. Nie widziałem powodu, by kłamać w tej sprawie. Żadem sąd nie potraktowałby tych kilku cierpkich słów jako dowód w sprawie zabójstwa. – I to przez to podejrzewacie, że to ja go zabiłem? Przecież to śmieszne.

– Śmieszne?! – zadudnił gniewnie Brzydal.

Oboje z Łysym spojrzeliśmy w jego stronę zaskoczeni niczym nastolatkowie, których matka właśnie przyłapała na masturbacji. Brzydal ruszył swoje masywne cielsko w moją stronę z wyciągniętymi pięściami. Odruchowo cofnąłem się z krzesłem i próbowałem wstać, lecz dopadł do mnie z szybkością atakującej kobry, zanim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować. Podniósł mnie z krzesła swoimi wielkimi łapami, jakbym był jakąś pluszową zabawką, a następnie popchnął mnie w stronę ściany, tuż za moimi plecami, przyciskając mnie do niej z siłą, przy której moja przygoda z Robertem na wydziale przypominała niewinną pieszczotę. Uderzenie wybiło mi powietrze z płuc i spowodowało drugie tego dnia zderzenie ściany z tyłem mojej głowy, dokładnie w ten sam punkt potylicy. Jęknąłem z bólu i strachu, a przed oczami rozbłysło mi jaskrawe światło, które zmieniło się w szarą mgłę.

– Śmieszne!!? – wrzasnął mi do lewego oka, plując mi na powiekę i czoło małymi kropelkami śliny. – Powiem ci co jest śmieszne, ty mały zasrańcu!

– Kazik, przestań! – głos Łysego był napięty aż do granic możliwości. Chwycił Brzydala zwanego Kazimierzem za przedramiona i rozpaczliwie szarpał, próbując odciągnąć go zanim ten połączy mnie na stałe ze ścianą. – Puść go, do diabła!

– Zamknij mordę, Stefan! – warknął przerażająco. Łysy spełnił to polecenie i wycofał się z podkulonym ogonem niczym zbity kundel. W sumie, w ogóle mu się nie dziwię. Gdybym Brzydal nie próbował zrobić ze mnie tapety, pierwszy uciekałbym stąd, aż by mi się z tyłka kurzyło. W tym momencie widmo niesłusznego wyroku za zabójstwo Piotrka Mareckiego zniknęło bez śladu. Co tam więzienie, to pestka. Byłem pewny, że właśnie zbliża się mój koniec. Ten pieprzony świr właśnie ma zamiar mnie zatłuc gołymi rękami. Nie było tutaj nikogo, kto mógłby mnie obronić.

– Nienawidziłeś mojego bratanka, zazdrościłeś mu – rzekł lodowato, niemal szepcząc. Poluzował uchwyt i zbliżył swoją twarz do mojej, jakby nachylał się do czułego pocałunku. – Zmusiłeś go do wejścia na dach i zepchnąłeś go. A teraz spędzisz resztę życia w pierdlu, gdzie twoja dupa stanie się workiem na kutasy współwięźniów. To jest, kurwa, śmieszne, co?

Bratanka? – pomyślałem. Co u licha?

– Nie zabiłem go – wychrypiałem ledwo słyszalnym głosem. Chwyt brzydala, choć nieco lżejszy, wciąż boleśnie naciskał na moje gardło i klatkę piersiową, nie pozwalając mi zaczerpnąć tchu.

Zdjął prawą rękę z mojej szyi i uderzył mnie niskim sierpowym w lewą stronę żołądka z siłą piłki kopniętej przez Roberto Carlosa. Ból był niewyobrażalny. Czułem się jakby wszystkie moje wnętrzności zgodnie zapragnęły wyjść na zewnątrz wszystkimi możliwymi otworami ciała. Chciałem krzyczeć ile sił w płucach, ale jedyne co mogłem zrobić to naprężyć mięśnie brzucha i paść na kolana. Dobrze, że nic dzisiaj nie jadłem, bo porzygałbym się na miejscu.

– Kłamiesz, ty mała gnido! Zabiłeś go, zamordowałeś! – Brzydal cofnął ramię i wziął kolejny zamach.

Zamknąłem oczy, czekając na klęczkach na kolejny cios niczym średniowieczny skazaniec przed katem. Oczami wyobraźni widziałem pięść Brzydala, która mknie w kierunku mojej twarzy i robi z niej krwawą miazgę. To było jeszcze gorsze niż ból jaki rozpalił moje wnętrzności. To krótkie, a jednocześnie niekończące się oczekiwanie na nieunikniony cios było prawdziwą katorgą.

Usłyszałem odgłosy, które niezbyt przypominały świst powietrza oraz uderzenie i trzask pękających kości. To brzmiało raczej jak…szamotanina.

– Kazik, do cholery, uspokój się – usłyszałem stękanie Łysego gliniarza. Odważyłem się otworzyć oczy i spojrzeć w górę. Stefan stał za Brzydalem pewnie trzymając większego od siebie mężczyznę w podwójnym nelsonie, niemal wyjętym z jakiegoś podręcznika dla zapaśników. Czerwona z wściekłości, oszpecona przez paskudną bliznę twarz Brzydala przypominała upiorną maskę rodem z taniego horroru. Fioletowe żyły pulsowały mu na ciemnym czole, kontrastując groteskowo z wyszczerzonymi, żółtymi zębami. Brakowało tylko świecących na żółto ślepi i powodzi piany cieknącej mu z ust. Byłem pewny, że Łysy nie da rady go utrzymać – tamten był zbyt wściekły, zbyt ciężki, zbyt silny. Równie dobrze mógł próbować powstrzymać szarżującego byka.

Łysy nie tylko go utrzymał. Jednym, zdecydowanym pociągnięciem obrócił się wraz z Brzydalem w okół własnej osi i popchnął go w stronę drzwi.

– Pojebało cię?! – wydarł się na Brzydala, który właśnie odzyskiwał równowagę. – Chcesz żebym stracił robotę? Nie pisałem się na to.

– Ten mały padalec zabił mojego bratanka. Nie interesuje cię to?

– Zgodziłem się ci pomóc, ale nie w taki sposób. Kurwa mać, Kazik, nagiąłem dla ciebie mnóstwo zasad, nie możesz mnie stawiać w takiej sytuacji.

Brzydal potrząsnął głową ze złości i warknął:

– Pieprzyć przepisy. Kiedyś miałeś większe jaja.

– Te czasy minęły. Teraz mam rodzinę, zrozum.

– Spierdalaj – rzucił krótko Brzydal uniwersalnym słowem kluczem, kończąc definitywnie tą wymianę zdań i wyszedł z furią trzaskając drzwiami.

W dalszym ciągu klęczałem i gapiłem się z niedowierzaniem na całą scenę. Co się tu właśnie stało? Wstałem, a ból ponownie rozlał się po moich wnętrznościach niczym gorący olej. Teraz już wiem jak musiał się czuć Gołota po walce z Lenoxem Louisem. Oparłem się o stół i wziąłem kilka głębszych wdechów.

– W porządku? – zapytał Łysy podając mi pod nos kubek z resztką wody.

– Nie, do cholery. – Wlałem w siebie zawartość kubka. – Co się tu dzieje?

– Na dziś jesteś wolny – powiedział, ignorując moje pytanie. – Na twoim miejscu nie wyjeżdżałbym przez najbliższe kilka dni z miasta. Możemy cię wezwać jeszcze raz, gdy pojawią się jakieś wątpliwości.

O nie, tym razem się nie wymigasz, łysa pało.

– Dosyć tego. Albo mi pan powie o co tu chodzi, albo złożę na was skargę – zagroziłem, po czym dodałem z wyrzutem: – Ten psychol prawie mnie zabił.

Łysy zrobił niepewną minę, po czym wzdychnął głośno z rezygnowaniem i rzekł:

– No dobra. Słuchaj, mały, to była przysługa. Kazik był kiedyś naprawdę świetnym gliną. Zawsze miał nosa, rozumiesz? Teraz ta sprawa z jego bratankiem, ona go dobiła. Kochał tego dzieciaka, traktował go jak własnego syna. Praktycznie zastępował mu przez całe życie ojca. Nie mógł uwierzyć, że on sam się zabił, zaczął więc szukać winnych.

Pokiwałem głową, a w środku, po za bólem, odczułem także olbrzymią ulgę. To faktycznie wiele wyjaśniało.

– To nie ja go zabiłem. Musi mi pan uwierzyć.

– Słuchaj, ja ci wierzę – powiedział z wyraźnym zakłopotaniem. – Wszystko wskazuje na to, że to było samobójstwo. Po prostu bądź pod ręką, tak na wszelki wypadek.

Pokiwałem głową raz jeszcze i zapytałem:

– To wszystko? Mogę już iść?

– Tak. Trafisz sam do wyjścia?

– Pewnie – zapewniłem go z nieukrywanym entuzjazmem. Niemal biegiem rzuciłem się do wyjścia z posterunku. Promienie zachodzącego słońca przebijały się pięknie przez gęste chmury farbując je na blady pomarańcz i róż. Zrobiło się całkiem chłodno, a delikatny wiaterek zmieniał się powoli w regularną wichurę. Skierowałem się w stronę najbliższego przystanku autobusowego, trzymając się wciąż za bolący tępo brzuch.

Wyszło lepiej niż się spodziewałem. Policja nic na mnie nie miała, po za słabymi podejrzeniami starego furiata. Tępy ból brzucha wydawał mi się małą ceną za święty spokój. Zresztą, znam przecież świetny środek przeciwbólowy, dostępny w każdym barze. Nie miałem na tą chwile zbyt dużo pieniędzy, zważywszy, że do końca miesiąca pozostało jeszcze całkiem sporo czasu, ale jutro odbiorę pięć kawałków od Nikłowskiego. Przecież mogę wypić jedno piwko albo dwa na spokojny sen, prawda?

Usiadłem na ławce i zapaliłem ostatniego Camela z paczki, spokojnie czekając na autobus. Odpłynąłem myślami do dnia jutrzejszego. Co ja zrobię z pięcioma tysiącami złotych? – zastanawiałem się w duchu. Przecież nie mogę wszystkiego wydać na alkohol i papierosy. Najwyżej tysiąc złotych. No, góra dwa.

Ale czy ta cała kłótnia Brzydala i Łysego nie wydawała się jakaś podejrzana?

Jakim cudem facet w jednej chwili spokojny jak góra, sekundę później zmienia się w wybuchający wulkan i rzuca się na mnie z pięściami?

Czy to nie dziwne, że Łysy tak łatwo obezwładnił wściekłego, ponad trzydzieści kilo cięższego faceta?

Czy naprawdę widziałem dziwny błysk w jego oku, gdy pozwolił mi odejść?

A może ta cała scenka została zorganizowana tylko po to, abym stał się nieostrożny, a przy okazji Brzydal mógł mi przyłożyć?

Oj, tak. Te pytania trzeba było sobie zadać właśnie wtedy, a nie dopiero na procesie.

 

 

 

7

 

 

Mało który sen zapamiętałem tak dobrze jak ten:

Znów znajduję się na tym osranym na biało przez gołębie dachu mojego wydziału. Odgrywam po raz kolejny tą scenę, gdy Piotrek błaga mnie bym go popchnął, bym pomógł mu się zabić. Stoi tuż przy samej krawędzi, wyciągając ramiona na boki, jakby był przybity do niewidzialnego krzyża. Jakoś nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy. Nie pamiętam jak wyglądała przed wypadkiem. Przed oczami mam jedynie zakrwawioną, zmiażdżoną przez upadek maskę i tylko ją potrafię dopasować do Piotrka. To wydaje się takie właściwe, czuję, że właśnie tak powinna ona wyglądać. Teraz widzę jedynie tył jego głowy i trzęsące się ramiona. Spuszczam więc wzrok w dół, centymetr po centymetrze, dokładnie wiedząc czego szukam. Widzę falującą na wietrze kraciastą koszulę, przeprane jeansy, znoszone brązowoszare adidasy z białymi sznurówkami, brak cienia…

– Michał – odzywa się błagalnym tonem. – Pomóż mi.

Nie wiem o co mu chodzi. Czy chce bym go popchnął, czy też chce bym powstrzymał go przed skokiem. To nie ma znaczenia. Liczy się tylko jedno:

On nie ma cienia…Musi umrzeć.

Moje ręce wystrzeliwują nagle zupełnie same, niczym stara, dawno nieczyszczona strzelba. Spycham go z dachu ze wszystkich swoich sił. Czuję opór, ale i on ustępuje – w końcu robię tylko to co trzeba zrobić. Jeśli nie ja to ktoś inny. Tak po prostu trzeba.

Piotrek spada z dachu, a ja spoglądam za nim. On nie spada jednak na chodnik przed wydziałem. Leci w dół, wprost w nieprzeniknioną otchłań czerni, wijącą się w chaotycznym tańcu niczym kłębowisko węży. Znika w jej centrum, rozerwany na strzępy, a wijąca się otchłań rozszerza się odrobinę na wszystkie strony.

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem sam. Odwracam się natychmiast, porażony tym co zrobiłem. Właśnie zabiłem człowieka. Zrobiłem to z premedytacją, czując, że tak właśnie muszę postąpić. Nie umniejsza to w najmniejszym stopniu mojego poczucia winy. Zabiłem człowieka i czeka mnie za to zasłużona kara.

Stoją za mną wszyscy. Dokładniej mówiąc, wszyscy, których znam albo znałem wcześniej. Moi przyjaciele i wrogowie. Moja rodzina, znajomi, nauczyciele z lat szkolnych jak i wykładowcy z MELu. Każdy z nich patrzy na mnie z pogardą i obrzydzeniem. Nie dziwię im się. Sam do siebie czuję dokładnie to samo. Na czele tłumu stoi Brzydal oraz łysy gliniarz. Tulą do siebie płaczącą matkę Piotrka. Wciąż ma na sobie te same żałobne ciuchy, co na pogrzebie i wyciera oczy tą samą jasną chustką. Jej dłonie są chude, a palce makabrycznie powykręcane w stawach. To także moja wina.

Podchodzę do nich wolnym krokiem. Każdy jeden kosztuje mnie masę sił. Boję się tego co zrobiłem, boję się konsekwencji. Zabiłem człowieka. Co z tego, że zrobiłem tylko to co trzeba? Oni nie zrozumieją, nie są w stanie tego pojąć.

– Dlaczego go zabiłeś? – pytają wszyscy zgodnym chórem. Głos setki ludzi zlewa się w jeden, uderza we mnie ścianą dźwięku, porażając swoją potęgą i wrogością. Kulę się ze strachu. Nie potrafię już odróżnić pojedynczych osób. Istnieje tylko Tłum – istota, która mnie osądzi. Głos powtarza, tym razem z jeszcze większą złością, powalając mnie na kolana: – Dlaczego go zamordowałeś?! Odpowiadaj!

Pragnę wyprzeć się wszystkiego. Przecież tak naprawdę to nie ja go zabiłem, a to tylko sen. Świadomość tego, że śnię to jednak zbyt mało. Żadne słowa nie chcą przejść przez moje zaciśnięte gardło. Czuję się jakbym nagle nabrał wody w usta i nie mogę wydobyć z siebie nic, co nie przypominałoby bezsensownego bulgotu.

– Dlaczego go zabiłeś?! – Tłum nie ustępuje.

– Bo nie miał cienia – słyszę swój głos i zdaję sobie sprawę, że naprawdę to powiedziałem.

– Co? – pyta zaskoczony Tłum.

– Bo nie miał cienia. – powtarzam głośniej.

– Jakiego cienia? Obudź się, koleś – odzywa się nowy głos.

Sen prysł jak przekuta igłą mydlana bańka. Otworzyłem oczy i zerwałem się na równe nogi. Byłem w pustym autobusie linii nocnej, koło mnie stał jakiś facet w ciemnej kamizelce z wąsem a'la Małysz – najpewniej kierowca – i machał dłońmi w uspokajającym geście.

– Wszystko w porządku? – zapytał jakby naprawdę go to interesowało. W końcu kierowcy nocnych autobusów w Warszawie na co dzień musieli widzieć większych dziwaków ode mnie. Nie za bardzo pamiętałem jak tutaj trafiłem. Miałem mgliste wycinki wspomnień, w których siedzę w pubie i żłopię whisky z colą, próbując jednocześnie poderwać i upić całkiem ładną brunetkę z głębokim dekoltem. Wspomnienia te były niczym urywki kiepskiego filmu pomieszane z tym dziwnym snem, który miałem przed chwilą. No cóż, to nie pierwszy i – miejmy nadzieje – nie ostatni raz, kiedy urwał mi się film. Liczył się jedynie fakt, że wciąż byłem całkiem konkretnie pijany, a noc trwała w najlepsze.

– Ej, kolego – kierowca wciąż stał przede mną i próbował nawiązać ze mną jakiś kontakt – Słyszysz mnie?

– Taa – wymamrotałem pijackim bełkotem. Rozejrzałem się po pustym autobusie, chwiejąc się na miękkich nogach. – Dzie ja estem?

– Plac Narutowicza. Kazałeś się tutaj obudzić – powiedział z wyrzutem, starannie akcentując słowo "kazałeś".

O, proszę. Przybiłem sobie w myślach piątkę za spryt i przewidywanie.

– Dzięki, starry. Jesteśż żajebiszty – wybełkotałem z wdzięcznością i próbowałem poklepać go po ramieniu. Odsunął się zręcznie, a gdy zacząłem się chwiać jeszcze mocniej, pomógł mi utrzymać równowagę.

– Następny raz zapamiętaj sobie, że autobus to nie jest taksówka, ani bar z karaoke. Przysięgam, że jeśli następny raz zapalisz papierosa w moim autobusie, wyrzucę cię do najbliższego śmietnika.

Zdałem sobie sprawę, że trzymam w palcach wypalonego do połowy malboro. Musiałem zasnąć z palącym się papierosem w dłoni. Jeśli dodamy do tego fakt iż zacząłem wcześniej śpiewać, to nie powinno nikogo dziwić to, że autobus był całkowicie pusty. Schowałem peta za ucho i wymamrotałem coś, co brzmiało jak przeprosiny.

– Trafisz do siebie? – zapytał, a gdy pokiwałem mu energicznie głową, powiedział: – Tylko obiecaj mi, że nie zaśniesz gdzieś po drodze, dobra?

– Obiecujem. – Zasalutowałem i wygramoliłem się z autobusu. Zrobiłem obrót wokół własnej osi, szukając akademika. Więzienne mury domu studenckiego wyróżniały się w na tle innych budynków na tyle, by zlokalizować je już po drugiej próbie. Na zewnątrz było cholernie zimno i mocno wiało. Ubrany byłem jedynie w cienki t-shirt oraz jeansy przez co trzęsłem się jak osika i mimowolnie szczęknąłem kilkakrotnie zębami. Na ręku nie miałem swojego zegarka. Poklepałem się więc po kieszeniach w poszukiwaniu komórki, lecz nie mogłem jej nigdzie znaleźć. Jakoś się tym zbytnio nie przejąłem. Za pięć tysięcy złotych, które jutro odbiorę kupie sobie dużo lepszy telefon niż ten złom, który do tej pory wypełniał mi kieszenie. Niech żyje szantaż! Na osłodę znalazłem w tylnej kieszeni spodni dziesięć złotych oraz pogniecioną paczkę z siedmioma braćmi połówki papierosa za uchem. Odpaliłem jednego z nich i ruszyłem do akademika, obierając nieco sinusoidalny tor ruchu. Miałem zamiar obudzić Pawła i wypić z nim jeszcze po jednym piwku. Miałem wielką ochotę komuś opowiedzieć o swoich ostatnich przygodach. Wiedziałem, że Paweł z pełną butelką w garści jest doskonałym słuchaczem.

Chłodne powietrze i spacer nieco mnie otrzeźwiły. Alkoholowa mgiełka, która do tej pory spowijała mój umysł i znieczulała ból żołądka i potylicy, rozpraszała się zdecydowanie zbyt szybko jak na mój gust, zamieniając się w coś, co przypominało zaczątek kaca. Trzeba działać szybko, pomyślałem. Okoliczne sklepy były niestety zamknięte. Gdzieś w pobliżu był sklep alkoholowy otwarty całą dobę, ale nie mogłem skojarzyć w którą stronę powinienem iść, aby tam trafić. Uznałem, że meta w akademiku powinna być otwarta, a nawet jeśli nie, to czy istnieje jakikolwiek problem, którego nie rozwiąże walenie w drzwi i głośny krzyk?

Postępujący atak trzeźwości nie był jedynym moim zmartwieniem. Sen, który przyśnił mi się w autobusie ciążył mi na mózgu jak ołowiana kula w żołądku. Miałem wiele snów w swoim życiu, ale ten konkretny, mimo iż wydawał się całkowicie bezsensowny, bardzo mnie zaniepokoił. Miałem wrażenie, że o czymś zapomniałem, że umyka mi coś istotnego. Czułem się jakbym właśnie wyszedł z mieszkania i nie był do końca przekonany, czy aby na pewno zamknąłem drzwi na klucz. Potrząsnąłem głową. Uznałem, że nie ma sensu tego roztrząsać, zwłaszcza w tym stanie. Lepiej po prostu będzie się z tym przespać. Zawsze istnieje cień szansy, że przyśni mi się Natalie Portman w samej bieliźnie i autobusowy sen odejdzie tam gdzie jego miejsce, czyli w zapomnienie.

Byłem tak zajęty rozmyślaniem, że nie zauważyłem kiedy zgasł mi papieros. Przekląłem pod nosem i wysłałem prawą rękę na wycieczkę po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Nie mogłem jej jednak znaleźć. Miałem nadzieje, ze to ostatnia zguba tej nocy. Tuż obok wejścia do akademika spostrzegłem dwóch gości. Przypominali mi Abotta i Costello przebranych za dresiarzy. Palili na spółkę jednego papierosa, więc założyłem iż posiadają jakieś źródło ognia. Przyspieszyłem kroku.

Gdy i oni mnie zauważyli zapaliła mi się w głowie czerwona lampka ostrzegawcza. Może i ten niski faktycznie przypominał z wyglądu nieszkodliwego Costello, ale wyraz twarzy wyższego dresa napędził mi większego stracha niż odgłos pękającej gumy podczas stosunku. Takie gęby o kwadratowych szczękach i łysych glacach widziało się kiedyś na słupach z podpisem: „Poszukiwany żywy lub martwy", a obecnie były one głównymi gwiazdami programu 997. Blisko osadzone oczy spojrzały na mnie z ożywieniem, jakby to właśnie mnie wypatrywały w mroku ulicy. Rzucił papierosa na ziemię i szturchnął swojego kumpla w ramię. Obaj ruszyli się, próbując zastąpić mi drogę.

Nie miałem najmniejszego pojęcia czego ode mnie chcą. Wiedziałem za to, że nie dam rady ich obejść i wbiec do akademika – stali zbyt blisko drzwi. Postanowiłem więc zgubić ich na osiedlu obok domu studenckiego.

Ruszyłem biegiem prosto na nich. Niższy odruchowo cofnął się o krok. Wystarczyło. Tuż przed nim przerzuciłem ciężar ciała na lewą stronę niczym dryblujący piłkarz, wykonując nagły skręt. Zręcznie ominąłem wyciągnięte ręce o serdelkowych palcach i pobiegłem sprintem przed siebie. Drugi dres miał nieco lepszy refleks i niemal od razu pognał za mną. Był jednak spóźniony o dobrą sekundę, a ja będąc już w pełnym biegu tylko powiększałem dzielący nas dystans. Pomimo krótkich nóg, zawsze byłem niezłym sprinterem. Robiłem krótkie, szybkie kroki, stawiając na ziemi jedynie palce stóp. W pełnym biegu zwykle nie ma się czasu na myślenie, ale mi ta sztuka o dziwo się udała. Słysząc jak echo ich głośnych kroków oddala się za mną, zmieniłem swój plan. Lepszym wyjściem wydała mi się ucieczka naokoło akademika. Jeśli nie byli zbyt bystrzy – co można było oczekiwać po parze dresów – powinno mi się udać wbiec do środka po okrążeniu budynku. Zaryzykowałem spojrzenie za siebie. Miałem jakieś dziesięć metrów przewagi nad wyższym, a małego grubaska wciąż nie było widać. Chyba będę musiał zwolnić, bo inaczej ich zdubluję, pomyślałem z niemałą satysfakcją. Znów czułem się jak nastolatek, zanim jeszcze zacząłem palić papierosy i uprawiałem lekkoatletykę. Nabuzowany adrenaliną przebiegłem sprintem ponad sześćdziesiąt metrów i nie czułem ani odrobiny zmęczenia. Ta dwójka szympansów będzie potrzebowała cudu by mnie dorwać.

Uderzyłem czołem prosto w słup znaku drogowego w momencie, gdy znów spojrzałem przed siebie. Usłyszałem głośny brzdęk i świat zawirował. Nie wiem ile czasu leżałem nieprzytomny na chodniku. Nie mogłem w ogóle ruszyć nogami ani rękami. Czułem także jakby urwało mi głowę z szyi. Widziałem tylko gęstą ciemność, a w uszach wciąż rozlegał się brzdęk metalowego słupa. Zdałem sobie sprawę, że moja twarz jest cała mokra od krwi, płynącej potokiem z lewego łuku brwiowego. Zdołałem mrugnąć. Usłyszałem zbliżające się kroki i sapanie. Dźwięki te były przytłumione, zupełnie jak odgłos muzyki ze słuchawek na uszach osoby, siedzącej obok.

– O ja – usłyszałem piskliwy głos jednego z nich. Przypisałem go temu mniejszemu. – Widziałeś to? Ale jebnął w ten znak.

– No – odpowiedział drugi tępym basem. – Jak myślisz, czy on żyje? Miał być żywy, inaczej nie dostaniemy kasy.

– Patrz na niego, on chyba oddycha. O cholera, ile tu krwi.

– Ty, to na pewno on? Jesteś pewny?

– Opis się zgadza. Poszukaj jakichś dokumentów, tylko szybko. Ktoś może tutaj zaraz przyjść.

Poczułem jak obce ręce obmacują mnie koło jąder. Wciąż nie mogłem nic dojrzeć. Zrozumiałem, że to krew zasłania mi widok.

– Czego chcecie? – zapytałem z olbrzymim trudem. Mój język zapłonął ogniem, dołączając do innych części ciała, grających symfonie bólu. Podczas uderzenia musiałem ugryźć się w ozór.

– Wkurzyłeś niewłaściwego gościa – odpowiedział mi głos, tuż nad moją głową, po czym zwrócił się do swojego towarzysza: – On nie ma portfela.

– Może ma w tylnej kieszeni. Tam sprawdź.

Niewłaściwego gościa? – zdziwiłem się. Niby kogo? Nagle do mnie dotarło. Przypomniała mi się kłótnia z Robertem:

…Dorwę cię za to. Zobaczysz, nie zostawię tak tego. Pożałujesz. Nawet nie zdajesz sobie sprawy…

Nie mogłem w to uwierzyć. Ta pokraka wynajęła dwóch dresiarzy, by się na mnie zemścić.

Ten, który mnie przeszukiwał oparł się kolanem o mój brzuch i próbował odwrócić mnie na bok. Krzyknąłem z bólu, gdy mój żołądek zapłonął niesamowitym bólem. Wraz z nim włączyły mi się zapasy sił. Mimowolnie wyciągnąłem ręce w górę, próbując odepchnąć klęczącego na mnie dresiarza. Trafiłem w twarz, a palec wskazujący prawej ręki wbiłem mu prosto w kanalik łzowy. Musiał się właśnie nachylać, gdyż nie zdążył cofnąć głowy zanim wbiłem mu paznokieć w oko i szarpnąłem z całych siły w bok. Krew trysnęła mi na ramię i brodę, a dres wrzasnął przeraźliwie z bólu. Czułem jak jego gałka oczna obija mi się o dłoń i jak znika nacisk z mojego brzucha. Usłyszałem paniczne przekleństwa i krzyki: „Moje oko, moje oko!". Kilka sekund później poczułem potężne uderzenie w głowę. Nie wiem, który z nich postanowił przekopać mi czaszkę. Nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że zdołałem okaleczyć jednego z tych sukinsynów. Wiedziałem, że mnie zabiją, ale to także nie wydało się aż tak straszne. Nikt nie chce umrzeć tak bezsensowną śmiercią jak ta, lecz na kogoś musiało trafić.

I to wszystko przez głupie sprawozdanie. Czy los mógłby bardziej ze mnie zakpić?

Straciłem przytomność jeszcze zanim dres kopnął mnie po raz drugi.

**

Jeśli umarłem, to na pewno nie trafiłem do nieba, pomyślałem, odzyskując świadomość.

Moje plecy były całe odrapane, jakby ktoś ciągnął mnie po ulicy – co najpewniej nastąpiło. Czułem się jak podłoga po koncercie metalowym. Głowę miałem ciężką, a gdy otworzyłem oczy widziałem tylko czarne i ciemnoszare plamy. W uszach wciąż rozlegał się jednostajny, wysoki pisk. Choćby zależało od tego moje życie – a zależało – nie potrafiłbym się ruszyć, nawet o milimetr. Byłem jak całkowicie sparaliżowana ofiara wypadku. Miałem nawet gorzej, bo one zwykle nie czują bólu pulsującego w całym ciele.

– Jak to nam nie zapłacisz? – zaskoczony, piskliwy głos dresiarza rozległ się w powietrzu. – On wydłubał oko mojemu kumplowi.

– Nie tak się umawialiśmy – usłyszałem spokojny, męski głos. Był on jakoś dziwnie znajomy, ale w tym momencie nie poznałbym nawet swojej ulubionej piosenki, gdyby ktoś zdecydował mi się ją puścić. Jednego mogłem być pewien – to nie był Robert. – Prawie go zabiliście, a jest mi potrzebny żywy.

– Możemy tak urządzić i ciebie. Dawaj kasę albo skopiemy ci dupę, koleś!

Zapadła cisza. Przez chwilę myślałem, że znów straciłem przytomność, że ta ciemność, która powoli ogarniała mnie delikatnym, matczynym uściskiem to znak iż moje ciało poddało się, lecz ponownie odezwał się gruby dres, piszcząc panicznie jak mała dziewczynka:

– Ej, spokojnie! Odłóż ten pistolet!

– Włóżcie go do bagażnika albo zrobię tobie i twojemu kumplowi, cyklopowi jeszcze kilka dziur.

Wtedy jedna z moich ocalałych szarych komórek musiała zaskoczyć, bo rozpoznałem ten monotonny ton głosu.

– Nikłowski – wydyszałem i po raz kolejny ciemność połknęła mnie w całości.

 

 

8

 

 

Leżałem pół nagi w gęstym mroku na twardej, drewnianej powierzchni z unieruchomionymi rękami i nogami. To było jak spełnienie moich najskrytszych snów. No przynajmniej w połowie. W tych snach zwykle w progu pojawiała się kobieca sylwetka o bujnych kształtach, ubrana w coś co miało odsłaniać o wiele więcej niż zakrywać. Zaraz potem padały słowa w stylu: „Byłeś bardzo, ale to bardzo niegrzecznym chłopcem. Czeka cię kara".

Jeśli miałbym możliwość wyboru, to wolałbym by spełniła się raczej ta druga część.

Ludzie różnie reagują w momencie kryzysów. Niektórzy panikują i albo sikają pod siebie ze strachu, albo ten sam strach popycha ich do działania. Inni czują się w takich sytuacjach jak ryba w wodzie. Dostają potężnego kopa adrenaliny i przejmują kontrolę nad sytuacją. Tacy ludzie to prawdziwi bohaterowie. Jest też jeszcze jedna, najbardziej żałosna grupa, do której ja należę. Nie robimy nic, próbując obrócić wszystko w kiepski żart. Tylko tak potrafimy sobie poradzić z rzeczywistością, która nas po prostu przerosła. Czy istnieje większe tchórzostwo niż tuszowanie własnego strachu?

Moja głowa prowadziła wyrównaną walkę z plecami o zwycięstwo w konkursie o nazwie: „Która część ciała boli najbardziej?". Słabo widziałem na lewe oko, a najmniejszy ruch szczęki przychodził z największym trudem. Czułem, chłodny metaliczny dotyk na skórze nadgarstków. Spróbowałem szarpnąć nimi na próbę. Bez powodzenia. Zerknąłem zdrowym okiem na swoje stopy oraz dłonie. Nikłowski przykuł mnie do olbrzymiego blatu jakimiś metalowymi obręczami zupełnie jak na jakimś średniowiecznym stole tortur. Czy mogło być gorzej?

Popatrz na to z tej strony, powiedziałem do siebie w myślach. Skoro położył cię na plecach, to raczej nie ma zamiaru cię wydymać, prawda?

No cóż, zawsze jest to jakieś pocieszenie.

Wtedy też do mnie dotarło gdzie ja się znalazłem. Gdzie ja widziałem wcześniej tak wielki stół? No jasne, w gabinecie Nikłowskiego. Jakim cudem mnie zdołał mnie tutaj przytargać tak by nikt nas nie zauważył? – zastanowiłem się w duchu. Rozejrzałem się natychmiast po pomieszczeniu. Było ciemniejsze niż wcześniej, ale po za tym nie zmieniło się wiele. Okno było zasłonięte jakąś czarną płachtą materiału, a podłoga pokryta była czymś w rodzaju taśmy. Co ten zboczeniec chce ze mną zrobić? – pytałem się w myślach. Chce mnie zamordować? Co też mnie podkusiło, by go szantażować? Jak mogłem pomyśleć, że nie będzie próbował mnie załatwić? Dlaczego poszedłem wtedy na konsultacje, zamiast dalej leczyć kaca w swoim pokoju? Dlaczego zacząłem węszyć? Dlaczego wszedłem na ten pierdolony dach?

Te pytania nie padają w mojej głowie jedno po drugim. Raczej eksplodują wszystkie na raz, rozpryskując się na wszystkie strony niczym fajerwerk w noc sylwestrową. To zupełnie tak, jakby cały mój żal do świata został ściśnięty do rozmiaru atomu i wystrzelił pod wpływem własnego ciśnienia.

Rytmiczny dźwięk kroków przeciął ciszę. Dotarło do mnie jakże cicho było do tej pory. Mimo iż kroki rozlegały się poza ścianami gabinetu wydawały mi się głośne jak ryk wodospadu.

Tap, tap, tap, tap

Czułem się jak skazany na śmierć, który w swojej ostatniej, pieszej przechadzce do szubienicy słyszy tylko odgłos bębnów. Ciekawe czy oni wsłuchiwali się w ten dźwięk tak samo intensywnie jak ja w kroki Nikłowskiego. Czy też potrafili co do milisekundy wyliczyć czas między uderzeniami? Czy słyszeli każdą, nawet najmniejszą nieregularność? Czy modlili się do swoich bogów z całych sił o to, by nie był to ostatni dźwięk jaki usłyszą?

Tap, tap, tap, kurwa mać, tap.

Klamka opadła w dół a drzwi otworzyły się z ostrym skrzypnięciem. Na korytarzu było jeszcze ciemniej niż w gabinecie Nikłowskiego, widziałem tylko sylwetkę postaci, która stanęła w progu. Byłem jednak pewien, że to on. W prawej ręce trzymał jakiś neseser albo teczkę. Przyszedł tu z jakimiś papierami? – pomyślałem. To bez sensu.

Podszedł do mnie powoli, uważnie stawiając każdy krok, jakby bał się w coś uderzyć. Nie rozumiałem czemu nie zapalił światła. Skoro zakrył okno materiałem i mógł swobodnie poruszać się po wydziale nawet o tak późnej godzinie, czemu boi się zapalić głupią żarówkę?

Nachylił się i sprawdził czy jestem przytomny. Uśmiechnął się drapieżnie na widok moich otwartych oczu i rzekł:

– No, to sobie teraz pogadamy.

**

Wciąż nie odezwałem się do niego ani jednym słowem, tylko słuchałem jego ożywionego monologu, który wygłaszał już od dobrych kilku minut. Do głowy przychodziło mi tylko jedno, jedyne pytanie:

O czym ten pedał, do kurwy nędzy, mówi?

– Muszę Wam przyznać – wyraźnie słyszałem jak słowo „Wam" wypowiada z dużej litery – że to było kurewsko sprytne. Przez chwilę naprawdę uwierzyłem, że jesteś przypadkowym idiotą, który rozmawiał z Mareckim. Popełniliście jednak jeden błąd, wiesz jaki?

Pokręciłem przecząco głową. Mimo wszystko nie chciałem przerywać mu tego bezsensownego wywodu. Im dłużej będzie mówił, tym większa szansa, że ktoś nas tu znajdzie.

– Zacząłeś pieprzyć o policji i gazetach – wyjaśnił. – Jaka gazeta wydrukowałaby takie brednie? Dopiero później zdałem sobie sprawę, że cały czas blefowałeś. Druga sprawa, gdzie wzorowo spieprzyliście sprawę, to kwota, na którą mnie szantażowałeś. Pięć tysięcy złotych? Gdybyś mógł coś zrobić z tą informacją, żądałbyś sto razy tyle. Wtedy zrozumiałem, że próbujecie namieszać mi w głowie. Chcecie się mnie pozbyć! Kto z Nich wpadł na ten pomysł, co? Oleksiak? Ta stara cipa Janosz? A może sam Niemyjski pociąga tutaj za sznurki?

Zupełnie zgłupiałem. Nazwiska Oleksiak i Janosz były mi zupełnie obce, lecz Niemyjski…chyba nie chodzi o…

– Rektor Politechniki Warszawskiej? – zapytałem. – Co on ma z tym wspólnego?

Nikłowski zachichotał pogardliwie.

– Nie obrażaj mojej inteligencji, wciąż udając durnia. Nie dam się na to nabrać…– nagle przerwał i wyprostował się jakby ktoś włożył mu w tyłek naostrzony kij. – To rektor, prawda? To Niemyjski cię do mnie przysłał? Gadaj!

– Nikt mnie nie przysłał – broniłem się. – Sam odkryłem prawdę. Ja naprawdę rozmawiałem z Piotrkiem zanim ten skoczył i poskładałem wszystko do kupy.

– Nie kłam! – wrzasnął mi w twarz. – Niby czemu miałbyś mu uwierzyć, kiedy powiedział ci o mnie? To bez sensu.

– Nie powiedział mi wprost. Sam się domyśliłem, że jesteś gejem i zaliczyłeś mu „wydymałkę" za seks.

Dopóki nie zobaczyłem twarzy Nikłowskiego, nie wiedziałem, że można tak szeroko otworzyć oczy. Cisza która zapadła była tak ciężka, pełna napięcia, że niemal czułem jej smak na języku.

– Ty nie żartujesz – wyszeptał w końcu. – Naprawdę myślałeś, że ja i Marecki… – roześmiał się na całe gardło niczym szalony naukowiec z jakiejś kreskówki.

– Więc nie jesteś…

– Gejem? Pedałem? Ciotą? Nie – powiedział, powstrzymując resztki śmiechu. Wyciągnął mały rewolwer z kieszeni marynarki i wycelował w moją stronę. – Ale i tak cię wyrucham…na śmierć.

**

Wiele razy słyszałem w telewizji jak osoby, które otarły się o śmierć mówiły, że całe życie przeleciało im przed oczami w niecałą sekundę. Wiecie co? To gówno prawda. Kiedy masz mocno zaciśnięte oczy i czekasz na swoją śmierć, jedyne co widzisz to wizja pędzącego pocisku, wbijającego się w czaszkę, tryskając mgiełką krwi i odłamkami kości.

– Nie – usłyszałem jego głos zamiast huku wystrzału. – Zrobimy to inaczej.

Otworzyłem oczy zaskoczony jego słowami. Już drugi raz tego dnia moje przejście do innego świata zostało przełożone w czasie. Nie żeby spieszyło mi się umierać, ale było to także na swój sposób…irytujące. Nikłowski odłożył swój mały pistolecik do szafy, zamykając ją na klucz i uśmiechnął się jeszcze szerzej, błyskając bielą swoich zębów.

– Co chcesz zrobić? – zapytałem go drżącym głosem.

– Tak bardzo interesowałeś się losem Mareckiego. Pewnie jesteś ciekaw dlaczego tak naprawdę się zabił. Jestem skłonny ci to wytłumaczyć. – Przerwał i cofnął się po swoją teczkę. – Poznasz tą sprawę z jego perspektywy.

Nikłowski otworzył teczkę, a pokój natychmiast wypełnił się błękitnym blaskiem, jakby miał tam własne, niebieskie słońce. Wyciągnął ręce do środka i wyjął oślepiająco jasny, wąski przedmiot. Błysk był tak nagły, tak intensywny, że nie sposób było dojrzeć co dokładnie trzyma w ręku. Ja jednak nie przyglądałem się Nikłowskiemu. Patrzyłem osłupiały na ścianę za nim, na rzucany przez niego…Cień.

– Jesteś małym, żałosnym człowieczkiem. Czuję obrzydzenie na samą myśl, że pożywię się takim śmieciem. Ale trudno być wybrednym w tych czasach.

Mógł sobie mówić cokolwiek. Nic, absolutnie nic, nie mogło sprawić bym oderwał wzrok od pokazu na ścianie.

Jego Cień był bezkształtną plamą czerni, tańczącą w niebieskiej poświacie. Mimo iż doktorek stał w miejscu, plama poruszała się, wijąc konwulsyjnie, rozszerzając się po powierzchni ściany. Zupełnie tak, jakby jego Cień żył własnym życiem, jakby…cierpiał.

Kiedy byłem w gimnazjum matka wysłała mnie do psychologa. Była zaniepokojona moimi ciągłymi bójkami z „kolegami" z klasy oraz napadami agresji. Nie rozumiała, że po prostu w moim małym, dojrzewającym ciele buzowały hormony, nie wiedziała jak ciężko być najniższą osobą w klasie i jak to jest, gdy wszyscy traktują cię z góry – dosłownie i w przenośni. U grubego psychologa wysłuchałem wielu bzdurnych i cholernie krępujących pytań. Mniej więcej w środku sesji położył przede mną kartkę papieru, na której widniał granatowy kleks, zrobiony atramentem. Zapytał wtedy:

– Co widzisz na tej kartce, Michale? – Nie widziałem nic, tylko zwyczajną plamę, jednak tego grubasa bez szyi nie satysfakcjonowała taka odpowiedź.

– Ale z czym ci się ta plama kojarzy – nie ustępował. – Użyj wyobraźni.

Użyłem.

– Widzę, że ktoś wcześniej nasrał na tą kartkę tuszem, proszę pana.

Nie wiem czemu wtedy przypomniała mi się akurat ta historia. Może mój zszokowany umysł próbował uciec w najdalsze zakamarki wspomnień? Może próbowałem sobie wmówić, że to, co właśnie widzę na ścianie przypomina właśnie to ćwiczenie z psychologiem siedem lat temu. Po prostu wyobraziłem sobie to wszystko.

Nagle z wijącej się masy wyłonił się kształt ludzkiej dłoni, a następnie cała ręka. Ujrzałem także kształt głowy, której usta otworzyły się w niemym krzyku. Zdałem sobie sprawę, że Cień Nikłowskiego nie jest bezkształtną plamą. To połączone cienie setek ludzi.

Czy można wyobrazić sobie coś takiego?

– Zwykle teraz mówię, że to co mam zamiar zrobić wcale nie będzie bolało, ale wiesz co? Będzie to najgorszy ból jaki poczułeś w całym swoim życiu.

Te słowa do mnie dotarły, przebijając się przez ścianę szoku niczym średniowieczny taran. W końcu oderwałem oczy od ściany i spojrzałem na doktorka. Wąski przedmiot, który dawał tak piękny, kobaltowy blask okazał się długim nożem o wykrzywionym ostrzu. Wyglądał niemal jak broń wyjęta prosto z podręcznika do trzeciej edycji Dungeons&Dragons. Nikłowski podszedł do stołu i przyłożył mi lodowate ostrze tuż pod żebra. Przenikliwe zimno bijące ze sztyletu, kontrastowało z dziwnym ciepłem, które rozgrzało mi w kroczu.

Nikłowski zmarszczył nos i zaklął.

– Nienawidzę, gdy tak robią – rzekł do siebie, a ja zrozumiałem, że właśnie zsikałem się w gacie.

Ostrze noża wbiło mi się w skórę, rozcinając ją tak łatwo, jakbym był zrobiony z papieru. Nikłowski zrobił tylko delikatne nacięcie. Mała ranka zaczęła słabo krwawić, ciemną, niemal czarną juchą. Pojąłem, że to nie jedynie krew wycieka mi z rany. Oprócz niej wyciekały wąskie pasma czerni, podobne do unoszącego się dymu, identyczne jak te na ścianie. Rana nie bolała ani trochę, ale to jeszcze nie teraz miało zaboleć. Doktorek przyłożył sztylet do wnętrza swojej lewej dłoni i pociągnął z dziwnym uniesieniem, po czym błyskawicznie przyłożył swoją zranioną dłoń do mojej rany na brzuchu.

Właśnie wtedy zabolało.

Musicie zrozumieć. Nie jestem w stanie opisać tego bólu. Potworny, nie do wytrzymania, przenikający aż do szpiku kości – te słowa nawet w promilu nie oddają tego jak się poczułem. Tego dnia uderzyłem dwa razy głową w ścianę, przyjąłem miażdżący cios na żołądek, uderzyłem czołem prosto w metalowy słup, dałem poskakać po swojej czaszce parze dresów oraz byłem ciągnięty kilkanaście metrów po ziemi. Wolałbym przeżywać te wszystkie chwile jedna, po drugiej, aż do końca wszechświata niż być chociaż sekundę dłużej na tym pieprzonym stole. Ten ból nie był w najmniejszym stopniu fizyczny. Żadne nerwy nie wytrzymałyby takiego obciążenia. Po za bólem czułem przeogromne uczucie pustki. To uczucie rosło szybciej niż zadłużenie publiczne. Coś ze mnie wyciekało. Nikłowski kradł mi coś bez czego nie mogłem żyć.

Wysysał ze mnie mój cień.

**

Boże, jak ja chciałem umrzeć. Moje życie stało się nic nie warte. Niekończąca się męka wypełniona bólem i pustką. Gdybym tylko miał wolne ręce. Wydrapałbym sobie oczy, przeorał pazurami czaszkę aż do mózgu, rozerwał sobie klatkę piersiową i wyrwał serce, przekręcił sobie kar. Cokolwiek, byle w końcu umrzeć.

Przypomniałem sobie sen, który przyśnił mi się w autobusie. Nie był to bezsensowny, pijacki sen. Podświadomość nie dawała mi spokoju, wysyłała sygnały, na które byłem głuchy.

Dlaczego go zabiłeś? Dlaczego go zamordowałeś?

Bo nie miał cienia.

Wróciłem po raz kolejny myślami do tej chwili, gdy Piotrek przeżywał sobie ostatnie chwile na dachu. Walczyłem z tą ogromną pokusą by go zabić, a on rozłożył szeroko ręce i wdychał ostatnie łyki warszawskiego powietrza. Stał twarzą w stronę popołudniowego słońca, a ja stałem dwa kroki za nim.

Dlaczego go zabiłeś? Dlaczego go zamordowałeś?

Bo nie miał cienia.

Zrozumiałem skąd wzięła się ta żądza mordu. Piotrek nie miał cienia, więc musiał umrzeć. On i ja tylko próbowaliśmy naprawić ten błąd, przywrócić porządek we wszechświecie.

Człowiek bez cienia musi umrzeć.

– Błagam, zabij mnie. – Czułem jak łzy płyną mi po policzkach. – Zabij mnie, ty pierdolona łajzo!!!

Nikłowski tylko roześmiał się pijany z rozkoszy. Jego usta wykrzywiły się w błogim uśmiechu, jakby właśnie przeżywał największy orgazm w swoim życiu.

– Zabij mnie, zabij mnie! – wciąż darłem się na całe gardło.

– Za chwilę – wydyszał uspokajająco. – Już za momencik.

Jego uśmiech nagle zniknął, zastąpiony przez grymas zaskoczenia. Cofnął rękę i gapił się na swoją dłoń z niedowierzaniem, jakby ta go zdradziła.

– Nie, to niemożliwe! – wrzasnął. – Zostańcie, zabraniam wam…

Złożył się w pół jak scyzoryk i zaczął się dławić, bulgocząc przeraźliwie. Z każdym spazmem z jego ust wylatywał strumieniami czarny dym. Cień Nikłowskiego rozpadał się na kawałki. Próbował zasłonić usta, lecz wtedy dym wylatywał mu nosem, wyciekał z jego rany na dłoni, rozwiewając się w powietrzu. Nikłowski spojrzał na mnie kipiąc ze złości. Przeszedł niesamowitą przemianę. Jego włosy stały się całkowicie siwe, niemal białe. Skóra na policzkach zapadała się i marszczyła na moich na moich oczach. Poczłapał do mnie, robiąc zamach nożem. Nie utrzymał go jednak w powykręcanych groteskowo dłoniach. Wykrzywił plecy do tyłu wrzeszcząc z cierpienia, a z ust popłynęły szerokie kłęby czarnego dymu, zmierzając prosto w moją stronę, prosto w ranę na moim brzuchu.

Pustka w moim wnętrzu wypełniła się. Jednakże, coś było nie w porządku. Nie czułem się sobą. To co wypełniało mnie nie należało do mnie. To było obce. Cień, który wyrwał się Nikłowskiemu i wskoczył w moje ciało nie był mój. Wziąłem na pokład autostopowicza.

Stara, pomarszczona, powykręcana istota, która jeszcze przed chwilą była Nikłowskim, rzuciła się pod biurko w poszukiwaniu straconego noża. To ostatnie wspomnienie, które należy wyłącznie do mnie.

Byłem Michałem Zakrzewskim – dwudziestojednoletnim chłopaczkiem z prowincji. Całe swoje życie patrzyłem na wszystkich z dołu, próbując podskoczyć wyżej niż mogłem. Wydawało mi się, że przez te krótkie dwadzieścia jeden lat cały czas byłem w czyimś cieniu. Rodzice bardziej kochali mojego starszego brata i młodszą siostrę. Dziewczyny wolały uganiać się za moimi wyższymi kumplami, a o mnie niemal się potykały. Nie imponowałem nikomu jako sportowiec, ani jako dobry uczeń i student. Było tak, jakby od urodzenia pisana mi była wyłącznie przeciętność. To moja wina, że ludzie bardziej cię zapamiętują kiedy zataczasz się pijany po korytarzach akademika, robisz imprezy w środku tygodnia oraz przychodzisz na kacu na zajęcia? Czy to grzech zostać w końcu zauważonym?

Obca obecność wypełniała mnie coraz bardziej i bardziej, wypierając moją własną świadomość gdzieś na bok. Instynktownie próbowałem się przed tym bronić resztkami sił, jednak równie dobrze mógłbym siłą woli bronić się przed postępującym rakiem. W końcu obca istota opanowała mnie gwałtownie w całości.

Nikłowski wygramolił się z trudem spod masywnego biurka. W jakiś sposób stracił tam większość swoich włosów. Trzymał sztylet oburącz, jakby ten ważył co najmniej kilkanaście kilogramów.

Byłem Piotrem Mareckim. Urodziłem się w biednej rodzinie. Ojciec alkoholik bił chorą matkę i przepijał z kumplami menelami całą wypłatę pod murkiem na osiedlu. Jego śmierć była dla mnie niczym gwiazdka. Nigdy nie narzekałem na swój los, nawet gdy sam musiałem zająć się utrzymaniem rodziny. Dniami zakuwałem do matury, a nocami pracowałem na zmywaku i w budkach z hot dogami. Chciałem zostać inżynierem, aby wyrwać się z tej zawszonej Pragi, zanim ta toksyczna dzielnica wykończy moją mamę. Stypendium na Politechnice to była moja jedyna szansa bym mógł zdobyć upragnione wykształcenie, opłacać czynsz i kupować mamie leki oraz jedzenie. Jednak i to było zbyt mało. Ja tylko chciałem by moja mama była w końcu zdrowa i szczęśliwa. Dlaczego musiałem przez to umrzeć? Gdzie tu sprawiedliwość?

Nikłowski uniósł sztylet nad głowę ostrzem do dołu.

Byłem Michałem. Byłem Piotrkiem. Obaj przez ostatnie dni przecierpieliśmy najgorsze możliwe katusze. Tylko po to, by ten degenerat mógł ukraść nam nasze życia.

Nikłowski opuścił ostrze, celując prosto w serce.

Byłem Michałem. Byłem Piotrkiem.

Byliśmy potwornie wściekli.

Rozległ się trzask pękającego drewna i mieliśmy wolną prawą rękę. W ostatniej chwili złapaliśmy opadający nadgarstek. Nikłowski patrzył na nas rosnącym przerażeniem. I bardzo słusznie, bo to co zamierzaliśmy mu zrobić nie będzie wcale przyjemne.

Ścisnęliśmy dłoń z całej naszej siły, która okazała się ogromna. Kość doktorka pękła łatwo jak leśna gałązka. Krzyknął z bólu, a ostrze spadło na pokrytą taśmą podłogę. Chcieliśmy złapać go za szyję, wycisnąć z niego życie niczym resztkę pasty do zębów z tubki. Skubaniec wyśliznął się i poczłapał w stronę drzwi jęcząc jak mała dziewczynka.

Po kilku szarpnięciach urwaliśmy obręcz z drugiej ręki. Z tymi na nogach było nieco trudniej, ale drewno i metal w końcu poddały się naszej nadludzkiej sile.

Wstaliśmy na równe nogi i rzuciliśmy się w stronę drzwi. Zatrzymaliśmy się tuż przy samym progu. Spojrzeliśmy w stronę leżącego na ziemi noża.

O tak, pomyśleliśmy. Niech potwór zginie od własnej broni.

**

Wybiegliśmy z wydziału nie napotykając na drodze najmniejszych problemów. Cieć z portierni chrapał najlepsze, śpiąc w pozycji siedzącej, twarzą na swoim biurku. Nikłowski musiał go czymś nafaszerować albo po prostu był kiepskim dozorcą.

Doktorek na opadł na kolana tuż przy samej ulicy. Nawet Aleja Niepodległości była o tej porze zupełnie opustoszała. W pobliżu nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. I bardzo dobrze. Nie chcieliśmy żadnych komplikacji.

Spojrzeliśmy na sztylet, trzymany przez nas pewnie w prawicy. W świetle ulicznych latarni, stracił swój błękitny blask, przestał bić od niego lodowaty chłód. Stał się zwykłym, zakrzywionym nożem. Ale nam w zupełności wystarczy.

Nikłowski wyraźnie tracił siły. Czołgał się coraz wolniej. Wyglądało na to, że zaraz sam padnie trupem.

Nie mogliśmy do tego dopuścić.

Dorwaliśmy go tuż przy samym krawężniku. Odwróciliśmy go na plecy i spojrzeliśmy mu prosto w oczy. Łkał rozpaczliwie, błagał nas o litość urywanym szeptem. Bez słowa wbiliśmy mu sztylet prosto w szyje. Jego usta wypełniły się krwią i zacharczał jak zarzynany prosiak, a całe ciało ogarnęły śmiertelne spazmy. Jedno uderzenie to było jednak za mało. Tysiąc uderzeń byłoby za mało dla tego sukinsyna.

Usłyszeliśmy kobiecy krzyk przerażenia. Nie powstrzymało to nas przed kolejnym pchnięciem, tym razem prosto w lewe oko, które rozprysło się pod wpływem uderzenia. Wpadliśmy w trans. Moglibyśmy ciąć jego trupa przez resztę naszych dni. Nie było nam to jednak przeznaczone. Ktoś biegł w naszą stronę, słyszeliśmy głośne odgłosy zbliżających się kroków i kolejne krzyki. Wbiliśmy sztylet Nikłowskiemu w serce – tak na do widzenia – i rzuciliśmy się do ucieczki.

Koniec
Nowa Fantastyka