- Opowiadanie: Merkucjo - Bastion

Bastion

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bastion

Brama zamknęła się, wzbijając przy tym w powietrze potężny tuman dławiącego, szczypiącego w oczy kurzu. Strażnik z wieżyczki rzucił w kierunku wjeżdżających nerwowy, bezzębny uśmiech spoza kawału dospawanej blachy udającego osłonę stanowiska ogniowego. W momencie zamknięcia grodzi powracający wyczuli w atmosferze znajomą emocję, tak charakterystyczną dla ludzkich osiedli na rubieżach cywilizacji, duszącą bardziej od wszechobecnego pyłu. Strach. Paraliżujący, stopniowo wysysający z ludzi morale, energię i wszelkie pozytywne uczucia. Najgorszą truciznę o zapachu rozkładającego się ciała i spalenizny, o kolorze przywoływanej w pamięci krwi i wszelkich innych płynów ustrojowych człowieka, wydobywających się z niego w trybie przyspieszonym podczas bitwy.

 

Dowódca powracającego patrolu zsiadł z motocykla, poprawił starą pepeszkę na ramieniu, zdjął brudne gogle i potarł skórzaną rękawicą nieogolony, szorstki podbródek. Uniesioną dłonią pozdrowił wychodzącego mu na spotkanie starszego.

 

-Znowu wracamy ostatni, ha? – głos miał spójny z aparycją: chropowaty i nieprzyjemny.

-Ne, kozacy Dimy też jeszcze tutaj nejsou – odpowiedział łamanym polsko-czeskim starszy, Havlik – tak to uż wszechno.

 

Zwiadowcy zostawili maszyny na ubitym podwórcu, ustawili się w kolejce do koryta, w którym mogli wreszcie obmyć twarze i ręce. Jeden po drugim pobieżnie pozbywali się brudu, niespecjalnie bacząc na dokładność. Skończywszy swój higieniczny ceremoniał, oddział udał się w kierunku najlepszej, bo jedynej, knajpy w osadzie.

 

*

Oberżysta napełnił stojące na barze kieliszki gęstym, śmierdzącym destylatem. Uśmiechnął się sztucznie do wpatrujących się w niego mętnymi od alkoholu oczyma osadników, ci bez słowa chwycili za szkło i osuszyli jego zawartość, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wychudli, bladzi, wyniszczeni pelagrą, szkorbutem i wszelkimi innymi chorobami wywoływanymi przez brud i awitaminozę. Karczmarz z tygodnia na tydzień obserwował, jak pełni nadziei na lepsze jutro przyjezdni zmieniają się w te wygłodniałe, śmierdzące, wiecznie pijane zombie. Nie obwiniał ich za to – życie doświadczyło go wystarczająco, aby wiedzieć, jak człowiek zmienia się pod wpływem oplatających go powojów nieustającego stresu i wiecznego strachu, podlanych obficie niedożywieniem, nawożonych brakiem higieny i ciężką pracą.

 

Stary gramofon wydobywał z siebie ciche dźwięki jazzu, tak cudownie kojące i w tak piękny sposób niepasujące do otoczenia. Barman wrócił do polerowania kufli do piwa.

 

Drzwi otworzyły się z hukiem, twarze nielicznych zgromadzonych zwróciły się w kierunku wejścia. Zaskoczony karczmarz upuścił kufel, który rozbił się na tysiące drobnych kawałeczków, przez chwilę pięknie lśniących w słabym świetle baru. Na tle jasnego światła dnia ukazała się wyprostowana, umięśniona i dobrze odżywiona sylwetka żołnierza. Za nią druga, trzecia i kolejne. Zwiadowcy zamaszystym krokiem weszli do środka, każdy z nich z identycznym, przylepionym do twarzy cwaniackim uśmiechem. Uśmiechem niezawodnie zdradzającym pochodzenie właściciela.

 

Milicja, straż i wszelkie inne formowane w bardziej, lub mniej, spontaniczny sposób oddziały samoobrony rekrutowały się z rynsztokowych zawadiaków, rzezimieszków, złodziei, morderców i osób w różnych proporcjach łączących w sobie cechy wszystkich powyższych. Skazani za przestępstwa na przedmieściach cywilizowanych, ciepłych aglomeracji w głębi kraju, daleko na wschodzie, stawiani byli przed wyborem: szafot, albo służba na rubieżach. Druga opcja była jak tymczasowe odroczenie kary, wielu się decydowało. Z różnych względów.

 

Władzom układ ten pasował także – śmierć bandyty była w stu procentach darmowa, nie powodowała większych strat moralnych w społeczeństwie, a ekwipunek denata często nadawał się później do użycia przez następnych. Czysta oszczędność.

 

Pierwszy do baru zbliżył się kapitan Borucki. Potężny, barczysty, wiecznie nieogolony. Trudno byłoby go odróżnić od podkomendnych, gdyby nie błysk inteligencji w oku, który potrafił dostrzec każdy średnio uważny obserwator. Walnął dłonią w blat, aż zadzwoniły kieliszki wiszące ponad nim. Podciągnął rękawy wytartej, skórzanej kurty.

 

-Polej no, Icek, dopiero zjechaliśmy.

 

Żyd wystawił na kontuarze siedem czystych kieliszków, spod niego zaś wyciągnął połówkę najprawdziwszej, polskiej czystej, zwykłej. Trzymał kilka flaszek dla siebie, specjalnych gości i tych, których się bał bardziej, niż innych. Zwiadowców zaliczał zdecydowanie do ostatniej kategorii. Klarowny płyn wypełnił pięćdziesiątki z grubego szkła, oczy siedzących nieopodal osadników zalśniły z zazdrości.

 

-Nie zapłacę ci teraz, później pogadamy – oznajmił spokojnie Borucki

-Chyba nie czuje się, kurwa, pokrzywdzony, skorośmy mu jeszcze tych brudnych pejsów nie spalili i pozwalamy tu siedzieć, jak kurze na grzędzie – zarechotał irytującym głosem mały szeregowy Płotka, dziwkarz i kieszonkowiec – A może, kurwa, ciebie kto krzywdzi, co, Mosiek?

-Zamknij się. Icek, słyszałeś no, gdzie to Dima ze swoimi się wybierał?

-Aj, ja tam nic nie wiem, nic nie wiem. – zaszczebiotał karczmarz – Ja się nie pytam, bo jak sem pytał to za brodę ciągali.

-Polej jeszcze.

 

*

-Jeszcze po jednym! Skocz no który sprawdzić, czy jest już Dima. Ja idę się odlać.

 

*

-To nie jest już wojna, wojnę mieliśmy z Niemcami. Nie wiem, jak oni wyhodowali to, z czym walczymy teraz, nie jestem biologiem. Ważne jest, że to się rozmnożyło w cholernie dużym tempie i wymknęło spod kontroli. Na początku nam pomogło, roznosząc Frycków w puch. Potem się zaczęło – z Niemcami, kurwa, chociaż było można próbować układów.

-A oni? Każdego można kupić, obywatelu kapitanie.

-Aj, co ja cię będę, nowy, straszył. Posiedzisz na rubieży, popatrzysz, to zrozumiesz. Gdzie, do chuja, jest Dima?

 

*

-Uhhh, krasawica! – wysapał chorąży Dima, dowódca kozackich ochotników, wychodząc z szopy i dopinając rozporek.

Odpowiedziały mu śmiechy i pokrzykiwania podkomendnych. Jeden Szafarenko zbytnio nie zainteresował się

sytuacją, odzierając leżącego przy drodze trupa. W kieszeni nieboszczyka znalazł czerwoną chustkę, zawiązał ją sobie fantazyjnie na szyi i przejrzał się w lusterku motoru z koszem stojącego nieopodal. Chorąży wyszczerzył się do Szafarenki w chytrym uśmiechu, wyciągając rękę po łup. Starszy szeregowy bez dyskusji oddał bandanę dowódcy.

Do drzwi szopy rzucili się kolejni członkowie podjazdu, pierwszym dopchał się Juraj, Słowak z Zakarpackiej Rusi.

 

-Długo tu stoimy, nie czas nam w drogę, praporszczyk? – spytał Szafarenko – Nie kuśmy losu.

-Stul ryj, bo licho przywołasz. Tfu!

*

Silnik maszyny rzęził, z rury wydechowej wydobywały się obłoki spalin i pary. Chorąży Dima osunął się na twardą ziemię, głęboka rana na odsłoniętym ramieniu krwawiła obficie. Dwóch osadników chwyciło Rusina pod ręce, ciągnąc go do szpitaliku w domu doktora. Starszy Havlik miał roztrzęsiony głos.

 

 

-Tamci. Jeżisz, uż sem myslel, że dadzą odetchnąć.

-Dima ma szczęście, nikt wcześniej nie wrócił żywy po potyczce z tamtymi w terenie. – powiedział zionący jeszcze odorem alkoholu, choć niemal już trzeźwy, Borucki.

-Z jutra wyślemy jego do Warszawy, będą badać.

 

 

Zmęczony kapitan popatrzył chwilę za rannym towarzyszem broni, po czym powolnym krokiem powlókł się do swojej kwatery. Rozebrawszy się, usiadł na łóżku. Twarz skrył w dłoniach, dumał przez chwilę. Podniósł przekrwione oczy na portret marszałka Piłsudskiego, wiszący na ścianie. Ah, gdyby jego nie zabrakło, może by coś poradził… Borucki napił się ze stojącej na nocnym stoliku menażki i wyciągnął się w pościeli.

 

 

Dawny rotmistrz dwudziestego pierwszego Pułku Ułanów Nadwiślańskich w ramach Wołyńskiej Brygady Kawalerii, bohater spod Mokrej, bił się z myślami. Na wspomnienie przyczyny swojej przymusowej służby na rubieży, zaczerwienił się ze wstydu przed samym sobą. Przez wszystkie te lata żałował hańbiącej dezercji spod Woli Cytrusowej.

 

 

-Co z ciebie za żołnierz, Andrzej? Palnąłbyś sobie w ten łeb, większy by był pożytek… – odezwał się cienki głosik w jego głowie

-Widzieliście, jak pocisk z niemieckiego moździerza rozrywa kolegę na strzępy. Później już nic nie widzieliście, bo całą twarz mieliście w tym, co z niego zostało. Każdy by spanikował. Trzymajcie się, Borucki! Rozkaz! – odpowiedział mu drugi, tubalny, na dźwięk którego ten pierwszy zamilkł. Kapitan usnął.

 

 

*

Wrzask i seria ze stena obudziły Boruckiego chyba sekundę po tym, jak zmrużył oczy. Tak w każdym razie myślał. Porwał pepeszę i w samych kalesonach wybiegł na podwórzec.

 

 

Do walącego seriami stena dołączył szczekający erkaem z wieżyczki i kilka lżejszych karabinów, dobytych przez wybiegających z kwater. Kto żyw, rżnął, ile fabryka dała, w kierunku monstrum kroczącego przez podwórzec. Ogromny humanoid schylił się i uniósł coś z ziemi. Z potężną siłą cisnął owym czymś w wieżyczkę, urywając blaszaną osłonę i kalecząc strażnika. Ogień nie ustawał. Potwór postawił jeszcze kilka kroków. W oczach obrońców był potężny, bardziej jeszcze, niż w rzeczywistości. Kule zdawały się go nie imać. Borucki w myślach żegnał się już z pozostawioną na Podlasiu rodziną. Kolejne kroki przychodziły jednak bestii z coraz większym trudem i mozołem. Krok. Przeciągłe warknięcie dobyło się z wnętrza agresora. Kolejny. Uniósł ręce, niczym w niemym geście triumfu. Jeszcze jeden. Zabulgotał bez emocji i upadł. Umarł.

 

 

Monstrum miało na szyi czerwoną chustkę.

 

 

*

-Ze dwa i pół metra ma!

-Kurwa, ale góra mięsa.

-Havlika w rękach rozdarł. Czaszkę mu rozbił na kawałeczki!

-A Dima? Co z Dimą?!

-Leży przed tobą, palancie, zacznij myśleć. O, obywatelu kapitanie…

-Spalić ciało. Starszego też. Rozkaz.

 

 

*

Kapitan został przy dogasającym stosie sam. Poprawił swój galowy, ułański mundur, który zdołał przemycić do placówki. Pogrążony w huczącej ciszy nocy, wpatrywał się w tańczący płomień. Starszy nie żył, wyższych szarżą już w obozie nie było. Spadła ci na głowę nie lada decyzja, Andrzej. Można kurczowo trzymać się rozkazu i próbować utrzymać ten ostatni bastion na zachodzie, nie dopuścić do oskrzydlenia innych. Pozostać w beznadziejnej walce z garstką ludzi…

 

 

-Będzie druga Wizna – powiedział sobie w duchu

-Też pozwolisz bezsensownie wybić swoich żołnierzy? – odezwał się cienki głosik wewnątrz czaszki

-Spełnisz obowiązek wobec ojczyzny, Raginis umarł nad Narwią śmiercią bohatera. Dostałeś rozkaz i przysięgałeś, teraz go dotrzymasz – zagłuszył go drugi, tubalny.

 

 

Spojrzał w górę, na ciemne, bezgwiezdne niebo. Odpowiedzialność ciążyła, wywierała fizyczną niemal presję. Zdecydowanie łatwiej byłoby zginąć od niemieckiej kuli tam, pod Wolą Cytrusową.

 

 

*

-Tu nie jest już bezpiecznie, nie widzę szans na efektywną kolonizację w najbliższym czasie. osadnicy pojadą w głąb kraju, za dwie godziny mają być w ciężarówkach.

 

 

*

W obozie zostali sami żołnierze. Banda renegatów, zbirów, bandytów i przestępców. Borucki zarządził apel na podwórcu. Stawili się wszyscy, pełna pięćdziesiątka pozostałych przy życiu, kapitan mógł przyjrzeć się podkomendnym. Nieumundurowani, niejednolicie uzbrojeni, a jednak tak do siebie podobni. W spoglądających na siebie oczach kapitan widział strach. W niektórych desperację. W innych – obojętność, smutek, złośliwość. Pełna gama emocji – pomyślał. Szkoda, że negatywnych. Chociaż, może to i lepiej.

 

 

-Jesteśmy najdalej wysuniętą na zachód polską placówką… Ludzką placówką. – rzekł donośnym głosem – Nasze położenie uniemożliwia wrogim siłom oskrzydlenie siostrzanych stanic, Benvolia i Romea. Dostaliśmy od ojczyzny szansę zrehabilitowania się za wyrządzone jej krzywdy, nie zaprzepaśćmy tego.

 

 

Nie lubił patosu, wiedział zresztą, że nikt go tutaj nie doceni. Skończył szybko.

 

 

*

-Obywatelu kapitanie, melduję o dwóch kolejnych dezerterach.

-Kurwa mać.

 

 

*

¬-Iiiiidąąą!

 

 

Na horyzoncie pojawiły się potężne tumany kurzu. Chwilami dało się odróżnić potężne sylwetki nadchodzących. Strażnik na wieżyczce zacisnął ręce na karabinie, wlepił wzrok w zbliżającą się chmurę. Inny drżącymi palcami przesuwał paciorki różańca. Kolejny wyciągnął z kieszeni kurtki zdjęcie małej dziewczynki i ucałował je. Ktoś rzygał.

 

 

Sylwetki zbliżały się szybko. Idącemu tłumowi bestii towarzyszył huk wywoływany nieregularnym krokiem potężnych stóp. Obrońcy coraz wyraźniej dostrzegali elementy ubioru monstrów. Porażająca większość na łbach miała niemieckie hełmy. Niektóre nosiły słomiane kapelusze połabskich gospodarzy. Jeszcze inne – polskie rogatywki. Na nienaturalnie rozrośniętych cielskach ostały się strzępy odzieży, wojskowej i cywilnej. Polskiej i niemieckiej.

 

 

-Szekspir, tu Merkucjo, idą. Idą, jak mnie słyszycie? Szekspir, odbiór!

 

 

Dźwięk kroków stawał się coraz wyraźniejszy, wzbity kurz drażnił oczy i gardła obrońców. Przeciwnicy zbliżyli się na odległość wystrzału.

 

 

-Ogniaaaa!

 

 

Arsenał obrońców – ruskie pepesze, przerabiane na miejscu brytyjskie steny, niemieckie schmeisery – zaśpiewał wojenną symfonię, na napastników posypał się grad kul, ci jednak nawet nie zwolnili. Co chwilę któryś z nich upadał, reszta szła dalej, tratując go.

 

 

W miarę zbliżania się do obozu, napastnicy przyspieszali. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonali przerażającym, zwierzęco szybkim sprintem. Szarża uderzyła w grodzie, które ustąpiło, niczym drzwiczki domku dla lalek z drewna balsy. Ogień obrońców nie ustawał. Umierali kolejno, jak bohaterowie – z palcami na spustach i okrzykiem wydobywającym się z dzielnych piersi. Zbrodniarze spłacali swój dług.

 

 

Bestie tańczyły swój szaleńczy taniec śmierci, błyskawicznie zmieniając partnerów. Ginęli zgniatani potężnymi uderzeniami, ciskani o ściany, rozrywani przez ogromne łapy. Wycofujący się niedaleko Boruckiego szeregowy Płotka z zakrwawioną twarzą wył. Miotał przekleństwa i klątwy, złorzeczył i płakał. Walczył do końca.

-Skurwysyny! Chodźcie no tu, bydlaki, pokażę wam!

 

 

Upadł na oczach swojego dowódcy, monstrum z kozackim wąsem Słowaka Juraja doskoczyło do niego w nieludzkim, kilkumetrowym susie. Kapitan słyszał okropny chrzęst łamanego kręgosłupa, chrupanie pękających żeber. Rozejrzał się – wokół nie było nikogo, został sam. Pepesza przegrzała się, odrzucił ją od siebie. Sięgnął po zatkniętego za paskiem colta, wiedział, co trzeba zrobić. Przystawił broń do głowy.

 

 

-Żegnaj, Mar… – nie skończył. Nie zdołał pociągnąć za spust. Bestie doskoczyły do niego, obalając na ubitą ziemię podwórca.

 

 

*

-Merkucjo, tu Szekspir, odezwijcie się! Posterunki Benvolio i Romeo wycofały się, uciekajcie stamtąd, otoczą was! Powtarzam, uciekajcie! Odbiór!

 

 

Ogromna bestia w ułańskim, rozdartym na plecach, mundurze skrzywiła się w nieludzkim grymasie i wydobyła z siebie szaleńczy, tubalny rechot. Śmiech jej przebiegł po opustoszałej stanicy.

 

 

Łącznościowiec w warszawskim sztabie poczuł, jak wszystkie włosy na karku stają mu dęba.

Koniec

Komentarze

Uprzedzając komentarze dotyczące imienia i nazwiska głównego bohatera - wierzcie mi, lub nie, ale do książek Jacka Komudy dorwałem się dopiero po jego napisaniu i jest to absolutny (choć nietypowy, przyznam) przypadek :-)

Strażnik z wieżyczki rzucił w kierunku wjeżdżających nerwowy, bezzębny uśmiech – rzucić na coś wzrokiem to słyszałem, ale uśmiechem?

 

W momencie zamknięcia grodzi powracający wyczuli w atmosferze znajomą emocję, tak charakterystyczną dla ludzkich osiedli na rubieżach cywilizacji, - że hę??

 

Na tle jasnego światła dnia ukazała się wyprostowana, umięśniona i dobrze odżywiona sylwetka żołnierza. – Dobrze odżywiona sylwetka? Coś toto nie bardzo.

 

Jeden Szafarenko zbytnio nie zainteresował się
sytuacją, odzierając leżącego przy drodze trupa. – Z czego go odzierał? Ze skóry, ubrania? Może lepiej by było okradał, grabił, przeszukiwał?

 

Do drzwi szopy rzucili się kolejni członkowie podjazdu, pierwszym dopchał się Juraj – Pojazdy maja członków?  Chyba pasażerów…

 

Tyle tak na chybcika wyłapałem, co mi zgrzytało. Jak dla mnie to niziny klasy średniej. Bohaterowie jacys tacy niwyraźni, w ogóle nie było mi ich szkoda. Te potwory tez nie bardzo wiadomo skąd się wzięły, jakie jest tło historyczne utworu ( bo to wbrew pozorom tez jest istotne w tego typu tekstach), do tego nie trzyma w napięciu, a akcja, że tak powiem, przecieka przez palce, nie wzbudza żadnych emocji. Napięcia, strachu... Nic z tych rzeczy. Lubię tego typu opowiadania, ale to mi się nie podobało.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti; podjazdu, a nie pojazdu:).  Poza tym zgadzam się z przedmówcą, opowiadanie jest mało przekonywujące. Żyd, właścicilem baru w tamtym czasie? Trochę to dziwne, znając antysemityzm ukraiński. Pozdrawiam.

Mastiff

A faktycznie, źle przeczytałem z tym podjazdem. Zwracam honor.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Jak dla mnie, zbyt przewlekłe zdania, a za wolne tępo akcji. O historii jest tyle co nic i ciężko się połapać o co w tym wszystkich chodzi. Bohaterowie i potwory są mało przekonywujące, jak pisali już wyżej. Trochę tego szkoda, bo dałoby się ich zarysować mocniej, no i tym samym byłyby "większe" doznania z tekstu.
Ogólnie, totalnej dramy nie ma, ale czegoś z większym polotem też nie.

Dość przeciętny tekst. Zastosowanie zabiegu scena-przeskok-scena-przeskok niezbyt wyszło przez co narracja wydaje się szarpana i trudno poczuć jakikolwiek klimat.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka