- Opowiadanie: meraxes - What a wonderful world

What a wonderful world

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

What a wonderful world

Nie pozwól jej umrzeć.

 

Wołają coś do siebie, ale ich słowa uciekają w przestrzeń, omijają moje myśli. Przed chwilą próbowali wyprosić mnie na korytarz. Chyba nawet wciąż ktoś szarpnie mnie za rękaw. Może nawet mówi coś do mnie. Bez znaczenia. Nie wyjdę. Nie usiądę na ławce w poczekalni, nie schowam twarzy w dłoniach i nie będę czekał na wyrok. Zostanę właśnie tutaj. Właśnie w tym miejscu.

 

Błagam, nie pozwól jej umrzeć.

 

Szczerze mówiąc, nawet ich nie widzę. Chaos i zgiełk dookoła zlewają się w moich oczach w jedną bezkształtną masę. Jest tylko pulsująca linia akcji serca. Życie. Jej życie. Jej…

 

Boże, błagam, nie dopuść do tego. Moje słowa nie znaczą dla ciebie wiele. Jeśli tylko istniejesz, jeśli tylko słuchasz naszych modlitw, te prośby docierają do ciebie bez przerwy. Ale… Ale…

 

Dlaczego właśnie ona? Jakim prawem ja wyszedłem z tego bez szwanku, podczas kiedy ona… Dlaczego?

 

Powtarzam to pytanie jak mantrę i tylko odpowiedź, której nigdy nie uzyskam, ma dla mnie znaczenie. Ktoś szarpie mnie jeszcze mocniej; gwałtownym ruchem strącam z siebie dłoń natręta. Są coraz bardziej zdenerwowani. Nic nie zmienią, już o tym wiem. Będzie dokładnie tak, jak wcześniej.

 

Najpierw zabrałeś jej matkę. Chociaż minęło kilka lat, mam wrażenie, że każdy z wypadków zdarzył się zaraz po sobie. Jakby nastąpiły jednocześnie.

 

A teraz zabierzesz mi ją. Ale dlaczego? Dlaczego osoba, która ma przed sobą jeszcze całe życie, a nie ja?

 

Boże, potrafisz być naprawdę okrutny.

 

Bawisz się naszym losem, prawda? Igrasz z nami. Jesteśmy dla ciebie cholernie zabawnym, popieprzonym teatrzykiem lalek.

 

Serce wydaje ostatni sygnał. Linia życia staje się płaska.

 

Nie czuję szoku. Nie czuję bólu. Ostatni punkt ostrości w zasięgu mojego wzroku rozmywa się. Czas staje w miejscu. Jest tylko bezbarwna mgła dookoła i pustka wewnątrz.

 

Więc tak mi odpowiadasz? W taki sposób ze mną rozmawiasz? Za jedną wątpliwość, za chwilę wahania, do której mam cholerne prawo, bo sam obdarzyłeś mnie emocjami… Za to zabijasz moją córkę?

 

Ci głupcy w białych kitlach wciąż jeszcze się tam kotłują. Za chwilę przestaną. Zbyt dobrze znam ten scenariusz.

 

Nie, pomyliłem się. Boże, ty wcale nie jesteś okrutny. Ty po prostu jesteś ułomny. Stworzyłeś niedoskonały świat i nie potrafisz nim rządzić. Twoje własne dzieło ciebie przerosło.

 

Skoro jesteś nieudolny, pozwól kierować nim komuś innemu. Nie jestem geniuszem. Ale nawet ja nie pozwoliłbym na coś takiego…

 

Tak, doskonale wiem, że mnie nie słuchasz. To nie jest żaden popieprzony amerykański film. Nikt nie zrobi ze mnie boga. Żaden cholerny Morgan Freeman nie stanie przede mną i nie obdarzy mnie wszechmocą.

 

Ale ja nie mogę na to pozwolić.

 

Bez względu na wszystko.

 

Bez względu na wszystko.

 

Muszę ją uratować. Muszę. Muszę.

 

Mogę ją uratować. Ta myśl pojawia się gdzieś w oddali, wydobywa się z jakiegoś zapomnianego zakamarka mojej podświadomości. Ja mogę ją uratować. I to właśnie zrobię.

 

Linia zaczyna pulsować. Akcja serca wraca do normy. Biała mgła rozmywa się. Czas rusza z miejsca. Znowu widzę durni w białych kitlach. Zaniemówili. Stoją, wytrzeszczając oczy, jakby zobaczyli Łazarza wychodzącego z grobu.

 

Prawdę mówiąc, ja chyba wyglądam podobnie.

 

Kieruję wzrok na drobne ciało Marty. Ciało, do którego wróciło życie.

 

-…prawdziwy cud! Jak Boga kocham, widziałem, co widziałem, pan też to widział, śmierć kliniczna przez dobre pół minuty, istny…

 

Tym razem rozróżniam słowa, ale nie mogę na nie odpowiedzieć. Język w moich ustach stał się drewnianym kołkiem.

 

 

***

 

 

Kościół, niemal pusty o tej porze. Chłód posadzki przenikający kolana i dłonie oparte o spękane, próchniejące drewno. Ściskam je kurczowo, ale nie jestem w stanie powstrzymać drżenia. Prześladuje mnie od tego czasu. Spokój przychodzi powoli, bardzo powoli. Z trudem.

 

W przednich ławkach przysiadło kilka osób, ale tutaj, z tyłu, czuję się bezpieczny. Sam na sam z tym, z kim chciałem porozmawiać. Podziękować. Ale nie potrafię. Kościelna cisza nie jest w stanie ukoić mętliku w mojej głowie.

 

Marta nie umrze. To jest już pewne. Tamten kierowca nie będzie musiał do końca życia zmagać się ze swoim sumieniem. Nawet ja będę mógł wrócić do codzienności. Z czasem.

 

Oczy kleją się po wielogodzinnym czuwaniu przy jej łóżku. Powinienem pójść do domu, złapać odrobinę snu. Mimo to, przyszedłem tutaj. Wiem, że nie mogłem zrobić inaczej.

 

Minęło tyle czasu od ostatniej wizyty. Od jej śmierci. Ludzie często porzucają wiarę w takich chwilach. Ja nie porzuciłem. Z drugiej strony, religia nigdy nie odgrywała ważnej roli w moim życiu. Ale teraz? Po tym, co się stało…?

 

Patrzę na kamienną postać zwisającą z krzyża daleko, w półmroku. Rzeźba rozmazuje się w słabym świetle, wzrok jest zbyt zmęczony. Czy to jemu powinienem podziękować? Czy on przywrócił do życia moje dziecko? Opieram czoło na złożonych dłoniach i mrużę oczy.

 

Dlaczego? Dlaczego to się stało? Co minutę umiera człowiek. Miliony ludzi cierpią. Dziesiątki, setki milionów wciąż kierują swoje modlitwy. Ile z nich zostaje wysłuchanych? Żeby chociaż połowa – świat byłby rajem. Ale moja prośba została spełniona. Chociaż bluźniłem, chociaż złorzeczyłem, zdarzył się cud. Przecież nie jestem świętym. Nie jestem nawet religijny.

 

Nie potrafię. Nawet teraz. Nawet kiedy Marta będzie żyć. Wciąż nie mogę uwierzyć w doskonałego boga. Jest zbyt wiele innego cierpienia…

 

Ale…

 

Czy to na pewno była prośba?

 

Przecież ja nie prosiłem. Ja…

 

Mętlik w głowie. Zmawiam krótką, pustą modlitwę. Wstaję i jak najszybciej opuszczam to miejsce. Nikt nie podąża za mną wzrokiem.

 

Atakuje mnie siarczysty mróz. Okręcam się szczelnie szalikiem, chowam twarz w ciepłej wełnie. Powoli stawiam kroki. Odgłos skrzypiącego śniegu działa na mnie kojąco, rozkoszuję się nim. Spuszczam wzrok w dół i staram się nie myśleć o niczym. Idę przed siebie, bez wyraźnego celu. Ulica jest pusta, samochody i ludzie nie burzą spokoju styczniowego wieczoru. Biały puch skrzy się pod nocnym niebem.

 

Mijam pojedynczych przechodniów, ale nie istnieją dla mnie. Myślę o przyszłości. O tym, czy zdołam wrócić do codzienności. Do pracy. Pewnie tak. Skoro poprzednio się udało.

 

Dopiero on jeden przyciąga moją uwagę. Mógłbym przysiąc, że widywałem go już tutaj wielokrotnie, ale nigdy nie angażował moich myśli. Takich ludzi jest zbyt wielu. Nie będę się oszukiwał – gdyby nie to, co mnie spotkało, dzisiaj też przeszedłbym bez słowa. Ale teraz przystaję.

 

Zapuszczony przystanek autobusowy. Bezdomny leży na ławce. Jeden z wielu, taki sam, jak wszyscy inni – łachmany, wełniana czapka naciągnięta na skołtunione, tłuste włosy… Nie ma dachu nad głową, nie ma nawet nakrycia. Powoli przysypuje go delikatna warstwa śniegu.

 

Czy on nigdy nie kierował do ciebie modlitw, Boże? Z pewnością robił to codziennie. I prosił o bardzo niewiele. Ale pozostałeś głuchy. Poskąpiłeś mu schronienia, poskąpiłeś nawet starego koca, którym mógłby się okryć. Jednak Marcie dałeś życie. Dlaczego? Jaka jest reguła? W jaki sposób uszczęśliwiasz ten świat? Jak nim rządzisz? Czy rzucasz monetą? Reszka – pomogę, orzeł – nie pomogę?

 

Zbliżam się do mężczyzny. Jego skóra posiniała z zimna. Ostrożnie przykładam dłoń. Jest lodowaty. Nie czuję pulsu. W gruncie rzeczy, spodziewałem się tego.

 

Co za pochrzaniony świat stworzyłeś, Boże. Co za cholerny, pochrzaniony świat.

 

Jakie to infantylne. Zobaczyłem zmarłego bezdomnego i rozpaczam nad niesprawiedliwością świata. Bo akurat ja urządziłbym go lepiej.

 

Ale czy naprawdę tak wiele trzeba?

 

Gdyby ktoś zechciał mu pomóc.

 

Proszę, wstań. Wstań, tak jak Marta.

 

Nic się nie dzieje. Wypuszczam parę z ust. Stoję, nie odrywając wzroku od mężczyzny. Ściskam dłonie w kieszeniach płaszcza.

 

Nie wiem, dlaczego tak bardzo mi na nim zależy. Ale tak właśnie jest. Moja córka dostała życie. Dlaczego nie on…?

 

Czy naprawdę tego chcesz?

 

Głos w mojej głowie? Czy tylko moja własna myśli? Nie umiem rozróżnić. Ale to nieważne.

 

Tak, naprawdę tego chcę.

 

Mam wrażenie, że pękła jakaś bariera. Drzwi zostały wyłamane. Jakby w powietrzu przetoczył się podmuch. Warstwa rzeczywistości została naruszona. Coś zmieniło się w świecie. I we mnie. Chyba jednak we mnie. Moje zmysły niczego nie zarejestrowały, ale ja to czuję.

 

Przykładam dłoń do skroni bezdomnego i wyczuwam puls.

 

Odskakuję z wrzaskiem. Stoję przez chwilę nieruchomo. On leży, tak jak wcześniej, ale czyżby jego skóra nabrała barwy i czy klatka piersiowa nie unosi się… Ciężko dostrzec, pod tymi łachmanami… Podejść, sprawdzić puls jeszcze raz? Nie, boję się, boję…

 

Odwracam się i szybkim krokiem ruszam przed siebie. Nie myślę o niczym. Mój umysł jest pusty, czysty jak łza. Moje stopy grzęzną w śniegu, ale stawiam je coraz szybciej.

 

Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się w parku. Wciąż pusto, tylko coraz więcej białych płatków tańczy w powietrzu. Zatrzymuję się przed jednym z drzew. Sękate gałęzie uginają się pod naporem śniegu.

 

A więc jestem jakimś cholernym cudotwórcą? Dotykiem, myślą, przywracam życie?

 

Co to za pochrzaniony cyrk?

 

A gdybym tak zechciał przywrócić życie temu drzewu? Niech zazieleni się, jak na wiosnę…

 

Zanim zdążę dokończyć myśl, gałęzie uginają się pod naporem owoców, a koronę pokrywają soczyście zielone liście. Kilka z nich natychmiast porywa zimowy wiatr. Śledzę je otępiałym wzrokiem.

 

A trawa? Chcę dotknąć ziemi dłonią, ale już wiem, że to zbyteczne. To tylko teatralny gest. W jednej chwili śnieg topnieje– Nie, on nie topnieje. On po prostu znika.

 

W następnej sekundzie stawiam stopy w dywanie zielonej trawy. Przesuwam palcami po jej łodygach, liczę na to, że dotyk rozproszy szaleństwo, które najwyraźniej padło na moje oczy. Ale zbyt dobrze wiem, że to wcale nie jest szaleństwo.

 

Park dookoła zieleni się w środku styczniowej nocy. Coraz bardziej obfity śnieg powoli przysypuje rośliny.

 

– Czy tego właśnie chciałeś?

 

Zachrypnięty głos dobiega zza moich pleców. Odwracam wzrok. Mężczyzna stoi tuż przede mną, jego twarz nie zdradza żadnego wyrazu, kompletnie wyprana z emocji. Starszy, chociaż podobny do mnie. Zbyt podobny. Jakbym widział siebie za dwadzieścia, trzydzieści lat, z dodatkiem łysiny i opadających na kark rzadkich, siwych włosów. Zawieszając wzrok na jego oczach, czuję się tak, jakbym patrzył prosto w lustro.

 

– Wszystko, z czego zrezygnowałeś. Ciężar, od którego uciekłeś. Czy naprawdę chcesz ponownie wziąć go na swoje barki?

 

Patrzę na niego beznamiętnie. Mimo otaczającego mnie szaleństwa, czuję dziwny spokój. Nawet moje dłonie przestały drżeć. Nie potrafię tego zrozumieć. Dlaczego nie krzyczę? Dlaczego nie przecieram oczu? Dlaczego nie próbuję się obudzić? Dlaczego akceptuję to wszystko?

 

Nie wiem, co odpowiedzieć, ale powoli kiwam głową. Mężczyzna nie spuszcza ze mnie wzroku. Marszczy brwi.

 

– Ze wszystkimi tego konsekwencjami?

 

Przytakuję. Do czego on zmierza? Chciałbym zadać pytanie, ale brakuje mi słów, żeby je sformu-

 

Moją głowę rozsadza huragan myśli. Nie, to nie są myśli. To głosy. Głosy milionów ludzi. Dziesiątek, setek milionów istnień. Czuję każdą ich emocję. Dzielę z nimi szczęście i cierpienie. Tego drugiego jest znacznie więcej. Ból. Tyle bólu i nieszczęścia. I prośby płynące przez mój umysł. Tak samo jak złorzeczenia i bluźnierstwa. Modlitwy, w setkach języków i tysiącach intencji. Jestem w stanie wychwycić każdą z nich, ale jest ich tak wiele. Czuję ciężar. Zbyt wielki ciężar. Wiem, że mógłbym go udźwignąć, ale nie chcę, nie chcę…

 

Przysypane śniegiem łodygi trawy przyjmują moje rozdygotane ciało. Rzucam się na ziemi, krzyczę pod niebo i chowam twarz w dłoniach. Z trudem odnajduję wzrokiem mężczyznę. Znowu marszczy brwi, opuszcza powieki.

 

Świat rozpada się na miliard kawałków. Błądzę w nicości.

 

Słabe szpitalne światło drażni mój wzrok. Przecieram oczy. Przede mną leży Marta; jej dziecięca twarz spod maski tlenowej zdradza spokojny sen. Urządzenia podtrzymywania życia zaznaczają swoją obecność cichym, miarowym buczeniem.

 

A więc sen…?

 

Rozmasowuję plecy; kręgosłup boli mnie od twardego oparcia. Wstaję z krzesła, ale zaraz opadam na nie z powrotem. Spoglądam na zegarek; jest czwarta nad ranem. Będę czuwał do świtu. Spróbuję więcej nie zasnąć.

 

Zmęczenie. Zmęczenie skutkuje podobnymi snami. Muszę przestać o tym wszystkim myśleć; inaczej wpędzę się w szaleństwo. Kiedy tylko Marta wyzdrowieje, zrobię wszystko, żeby wrócić do codzienności.

 

Biorę w dłonie delikatną rączkę mojej córki; czuję jej ciepło, niezbity dowód życia. Uśmiecham się lekko. Niczego więcej nie potrzeba mi do szczęścia.

 

 

***

 

 

Gorące grzanki znikają w jej roześmianych ustach. Siedząc przy stole, przebiera nogami w powietrzu, garściami pochłania jedzenie. Szybko przełyka kakao i wraca do swoich szkolnych opowieści; co która koleżanka powiedziała, co stało się tego i tego dnia… Oczywiście, cały czas się śmieje. Śmieję się i ja, w odpowiedzi – i tym razem jest to śmiech szczery. Tak, czuję się szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy.

 

Jest moim najprostszym i najpiękniejszym szczęściem. Nie zamieniłbym go na nic innego.

 

Gdzieś w tle sączy się radiowa muzyka. Wstaję, podchodzę do okna. Podnoszę do ust filiżankę kawy. Wschodzące słońce. Śnieg już stopniał; kiełkująca zieleń zwiastuje początek wiosny. O czymś mi to przypomina.

 

Znowu ten sen… Nie mogę o nim zapomnieć. Jak to możliwe, że zwykły sen sprzed kilku miesięcy wciąż…

 

Marta woła na mnie. Spóźni się na lekcje. Z uśmiechem przyznaję jej rację. Wrzucam filiżankę do zlewu i mówię, żeby zaczęła się ubierać. Biegnie po tornister. Muszę odwieźć ją do szkoły. Przebiegam wzrokiem po ramce ze zdjęciem Ani i wychodzę z kuchni.

 

Patrzę na nią, jak krząta się w przedpokoju. Jest tak zdrowa, jak tylko mogłaby być. Tak, jakby tamten koszmar nigdy nie miał miejsca. Tylko ja nie mogę zapomnieć, co się wtedy stało. Wsiadając do samochodu, szukam odpowiedzi. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego zacząłem znowu rozmyślać o tamtym śnie? Nie, nie mogę wykorzenić go z mojej pamięci, tak często przypomina o sobie…

 

Marta gramoli się do środka. Ruszamy. Do cholery, o co mi właściwie chodzi? Mam córkę, której mogę poświęcić całe swoje życie. Jestem szczęśliwy. Mało mi? Chciałbym być cudotwórcą?

 

Ale nie mogę, nie mogę zapomnieć. Czuję, że… Gdzieś tam głęboko… Ja wcale nie chcę zapomnieć. Jakbym wtedy odnalazł coś bardzo ważnego. Ważniejszego, niż wszystko inne. I nie potrafię już wypuścić tego z rąk. Tego ułamka, który gdzieś tam pozostał.

 

Niech to szlag. Chcę znać prawdę, ale co kryje się za tą prawdą?

 

Prowadzę powoli, od czasu wypadku zawsze bardzo powoli. Stajemy na światłach. Marta wciąż coś mówi, ale akurat w tym momencie przestałem jej słuchać. Błądzę wzrokiem po maskach samochodów, witrynach sklepów, twarzach przechodniów. Śródmieście tonie w porannym zgiełku. Gdzie jest odpowiedź?

 

On tam jest.

 

Właśnie on. Stoi w tłumie, mógłbym przysiąc. Jeszcze przed chwilą go widziałem, teraz zniknął między ludźmi, o, znowu, tak, to jego twarz, pokaż się jeszcze na sekundę, nie, znowu przepadł…

 

Uderzam pięścią w kierownicę. Marta przerywa i patrzy na mnie z niepokojem. Uspokajam się. Światła zmieniają się na zielone. Przyciskam gaz.

 

Ten mężczyzna. Ten, który miał moje oczy. Czy ja oszalałem? Tak, zwidy, na pewno…

 

Podjeżdżam pod budynek szkoły. Za kilka minut zaczną się lekcje. Marta wysiada z samochodu. Z uśmiechem macha mi na pożegnanie, tak jak każdego dnia. Odwraca się i znika wśród innych dzieci. Odprowadzam ją wzrokiem.

 

Wciągam głęboko powietrze. Zaciskam dłonie na kierownicy; pojawia się znajome drżenie. Powinienem pospieszyć się do pracy, ale z jakiegoś powodu nie mogę ruszyć z miejsca. Co się ze mną dzieje?

 

Wysiadam. Stoję oparty o maskę samochodu. Mijają mnie ostatni spóźnialscy uczniowie. Po chwili okolica uspokaja się na tyle, na ile spokojne może być śródmieście o poranku. W marcowym powietrzu czuć już rześkość wiosny. Wystawiam twarz na słońce, próbuję się wyciszyć.

 

Już chcę wracać za kierownicę, kiedy znowu dostrzegam jego. Stoi po drugiej stronie ulicy. Patrzy prosto na mnie. Przechodzi mnie dreszcz. Boję się tego spojrzenia. Boję się, bo należy do mnie…

 

Trwa to tylko chwilę. Odwraca się i rusza przed siebie. Zaraz znowu zniknie mi z oczu. Nie waham się zbyt długo. Przebiegam przez ulicę. Ktoś trąbi na mnie, ale nie zwracam na to uwagi. Będąc po drugiej stronie, natychmiast zaczynam gorączkowo się rozglądać. Jest! Przyspieszam kroku.

 

Jego sylwetka niemal ginie w tłumie przechodniów, ale nie daję za wygraną. Idę coraz szybciej, ale on ciągle trzyma dystans. Nie ogląda się za siebie. Zwiększam tempo, mimo to nie udaje mi się do niego zbliżyć. Potrącam ludzi, przebijam się przez zgiełk śródmieścia. Byle tylko go nie zgubić.

 

Wszedł do jakiegoś budynku. Poznaję to miejsce. Biblioteka miejska. Wspinam się po kamiennych schodach; oszklone drzwi wpuszczają mnie do środka. Rozglądam się dookoła. Niewielki, utrzymany w staroświeckim stylu hol jest pusty o tej porze. Recepcjonistka uśmiecha się, wygłasza powitalną formułkę. Pytam o przechodzącego tędy mężczyznę. Rzeczywiście, przyznaje, przechodził tu taki a taki, podobno jest w czytelni. Uzupełnia odpowiedź ciekawskim spojrzeniem.

 

Zostawiam płaszcz w szatni i ostrożnie popycham drzwi prowadzące do właściwego pomieszczenia. Skrzypiące zawiasy naruszają panującą ciszę. Uderza mnie znajomy zapach książkowych regałów. Wchodzę do środka. Drewniana podłoga hałasuje pod moimi stopami.

 

Jest jedynym czytelnikiem. Schował się gdzieś w rogu, pod jednym z okien. Światło wschodzącego słońca maluje się na jego pogrążonej w lekturze sylwetce. Ubrany w stary, wytarty sweter, z okularami na nosie, chowa twarz między stronami książki. Nie podniósł wzroku. Biorę z półki pierwszą lepszą pozycję i siadam naprzeciwko. Udaję, że czytam. W rzeczywistości chcę coś powiedzieć, ale nie mam najmniejszego pojęcia, co.

 

Trwa to dłuższą chwilę. Zerkam na okładkę jego książki, ale brak na niej autora czy tytułu. Panuje nerwowa cisza. Nerwowa przynajmniej dla mnie.

 

– Jak stworzyć idealny świat? – odzywa się wreszcie. Wciąż nie zaszczycił mnie spojrzeniem.

 

Milczę. Do czego zmierza ten człowiek? Czego ode mnie oczekuje?

 

Nie, zaraz, to ja oczekuję czegoś od niego… Ale co to jest?

 

Czuję, że powinienem mu odpowiedzieć.

 

– To pytanie… – zastanawiam się. Staram się zyskać na czasie. Odchylam się w krześle, kieruję wzrok pod sufit. – Ale z perspektywy Boga, nie człowieka, tak? Cóż, to powinno być proste, Bóg jako byt z założenia doskonały, wszechmocny, będzie miał możliwość realizacji każdego swojego zamysłu…

 

– Proste? – przerywa mi. Podnosi spojrzenie. Wyraz jego twarzy nie jest już tak beznamiętny, jak wcześniej. Wydaje mi się, że dostrzegam przebłyski sympatii. Sprawia wrażenie mentora, cierpliwie tłumaczącego swojemu uczniowi podstawowe prawdy.

 

– Stworzenie ideału nie może być proste – kontynuuje. – A utrzymanie go na swoich barkach… Wieczna troska, kształtowanie go, podtrzymywanie, by nie zapadł się pod własnym ciężarem – ciężarem własnej doskonałości… I miliardy istnień, własnych dzieci, których próśb i złorzeczeń trzeba wciąż słuchać, bo kim jest dobry ojciec, który zamyka się na głosy własnego potomstwa?

 

– Czy doskonała istota może zrazić się czymś takim? Przecież…

 

– Doskonała? – znów przerywa moją wypowiedź, chociaż jego głos pozostaje tak samo spokojny, nie unosi się ani o jeden ton. – Dlaczego Bóg miałby być doskonały?

 

Nie odpowiadam. Co mogę odpowiedzieć? Rzeczywiście, przyjąłem założenie, które funkcjonuje w mojej kulturze jako dogmat, punkt wyjścia do wszelkich rozważań o boskości, ale…

 

– Absolutna, pozbawiona jakichkolwiek skaz i ograniczeń doskonałość jest absurdem. Jest nieosiągalna, tak długo, jak długo funkcjonujemy w ramach tego niedoskonałego wszechświata. Nawet Bóg, chociaż powinien stać ponad nim, tak długo, jak długo będzie chciał uczestniczyć w dziele własnego stworzenia, musi mieć przed sobą ograniczenia. Może rozpalać i gasić gwiazdy, ale nie może być absolutem.

 

– Paradoks ze stworzeniem głazu zbyt ciężkiego, by go udźwignąć?

 

– Znane powiedzenie, które zawiera w sobie wyjątkowo dużo prawdy – przyznaje mi rację.

 

– Mimo wszystko, nawet Bóg, któremu daleko będzie do doskonałości, nawet przypominając raczej człowieka niż Boga – jeśli tylko będzie miał w swoich rękach moc kreacji, władzę nad każdym życiem na Ziemi, spełnienia każdej modlitwy… Co powstrzyma go przed stworzeniem ideału?

 

– Na przykład brak odpowiedzi na pytanie, czym jest ideał?

 

– Ta odpowiedź też powinna być prosta… – uparcie kontynuuję dyskusję, chociaż wiem, że mój zasób argumentów jest wyjątkowo ubogi.

 

Patrzy na mnie pytająco. Czeka.

 

– No, to chyba oczywiste… – wzruszam ramionami. – Jeśli można zaspokoić potrzeby każdego…

 

– Zbyt wiele szczęścia sprawia, że traci się poczucie jego wartości.

 

– Mimo wszystko, w porównaniu z tym światem, na którym jest tak wiele bólu…

 

– Gdzie w raju będzie miejsce na współczucie? Miłosierdzie? Empatię?

 

– Czy te wartości są niezbędne?

 

– Raj to tylko egoizm. Nie można otwierać się na potrzeby innych, kiedy każdy ma wszystko, czego zapragnie.

 

– W takim razie musi istnieć balans…

 

– Jednak nawet niewielka ilość bólu i cierpienia, nawet najmniejszy niedostatek, pociągnie za sobą zło.

 

– A zatem dlaczego ludzie muszą mieć skłonność do zła? – nawet nie zauważyłem, kiedy zacząłem podnosić głos.

 

– Jeśli narzuci się im jedynie dobro, gdzie pozostanie miejsce na wolną wolę?

 

– Wolna wola. Wolna wola. Zawsze wolna wola – powtarzam z irytacją. Nie ma to żadnego wpływu na spokój mojego rozmówcy.

 

– Ktoś już docenił jej wartość – uśmiecha się lekko. Wstaje z miejsca, podchodzi do pobliskiego regału i delikatnie, z namaszczeniem odkłada książkę na miejsce. Podążam za nim wzrokiem.

 

– Kim pan jest? – korzystam z chwili milczenia, żeby przejść do rzeczy, chociaż boję się odpowiedzi. Ignoruje mnie.

 

– Wtedy w parku… To nie był sen, prawda? – nie rezygnuję. Mężczyzna zdaje się mnie nie zauważać. Mijają sekundy. Wpatruję się w taniec drobinek kurzu, widocznych w promieniach słońca.

 

– Pozwól za mną.

 

Nie czekając na moją reakcję, powoli rusza przed siebie. Podrywam się z krzesła i idę za nim. Mam ochotę powiedzieć coś na temat kończącej się cierpliwości do zagadek, ale wiem, że puści moje słowa mimo uszu. Kluczymy pomiędzy regałami. Nie wiedzieć czemu, nagle wydaje mi się, że stały się większe, niż powinny. Jakby całe pomieszczenie upodobniło się do labiryntu. Ale z pewnością to tylko wrażenie.

 

– Nie zadam tego samego pytania, co wcześniej. Przyjmuję, że idąc tutaj za mną, udzieliłeś już na nie odpowiedzi.

 

Jakiego pytania, chciałbym się dowiedzieć, ale w tym momencie labirynt dobiega końca, a my zatrzymujemy się przy drzwiach. Całkiem zwyczajnych, tak zwyczajnych, jak tylko to możliwe. On staje obok i zapraszającym gestem zachęca mnie do sięgnięcia po klamkę. Ściskając ją w dłoni, ostatni raz badam jego oczy i zdaje mi się, że dostrzegam w nich ostrzeżenie, być może troskę, ale jest już zbyt późno, żebym mógł się zawahać.

 

Pustynia. Chłodne powietrze wpada do moich płuc. Rozbiegane gałki oczne badają rozległą przestrzeń a umysł usiłuje oswoić się z myślą, że nic już nigdy nie będzie takie, jak wcześniej. Szok jest jednak mniejszy, niż być powinien; mija stosunkowo szybko i już po chwili przekraczam próg, stawiając stopy w grząskim piasku.

 

Tuż przed sobą widzę schody; starożytna, kamienna budowla sprawia wrażenie, jakby od dziesiątek tysięcy lat zmagała się z upływem czasu. Spękane, nierówne stopnie prowadzą wysoko w górę; mrużąc wzrok, dostrzegam wejście do czegoś na kształt niewielkiej kapliczki. Odwracam się za siebie; drzwi do biblioteki zniknęły, a za moimi plecami jest już tylko pustkowie, aż po niewyobrażalnie daleki horyzont. Pojedyncze wydmy wybijają się ku ciemnemu, granatowemu niebu, na którym brak jakichkolwiek świateł – ani gwiazd, ani słońca. Z jakiegoś powodu wiem, że ta pustynia nie leży w żadnym miejscu na Ziemi.

 

To dziwne, ale wcale nie czuję się tutaj obco.

 

Wszedł tutaj razem ze mną. Wiatr rozwiewa jego siwe włosy, kiedy na ustach gości uśmiech, zwyczajny, szczery uśmiech. Chowam dłonie w kieszeniach, mój wzrok błądzi między kamienną budowlą, a jego oczami.

 

– Czy jesteś Bogiem?

 

– Nie. Można powiedzieć, że jestem tylko… furtką.

 

Patrzę na niego pytająco.

 

– Furtką, którą pozostawiłeś sobie na wypadek, gdybyś chciał wrócić. Odzyskać to, czego się wyrzekłeś.

 

– Czego się wyrzekłem? – mój głos zaczyna drżeć.

 

– Tam, na górze, wszystko na ciebie czeka – wskazuje na szczyt kamiennej budowli. Wykonuje kolejny zachęcający gest. Tym razem waham się znacznie dłużej.

 

– Idź – mówi. – Ja nie jestem już potrzebny. Byłem tylko wizją; odbiciem samego ciebie, które stworzyłeś, żeby twoja decyzja nie była nieodwołalna. Żeby pozostał ktoś, kto może pokierować tobą i pokazać, jak wrócić, gdybyś… Gdybyś zapragnął tego dostatecznie mocno.

 

Wiatr świszczy coraz mocniej, ale jego słowa pozostają wyraźne. Nagle zaczynam czuć się samotny. Bardzo samotny.

 

– Tak, z samotnością również będziesz musiał się zmierzyć… – kontynuuje. – Cena jest wysoka, a jej namiastkę poznałeś tamtej nocy w parku. Właśnie dlatego wyrzuciłeś z siebie całą swoją pamięć; pamięć tego, kim byłeś, czym byłeś. Ale nie mogłeś uwolnić się od tego całkowicie. Część, niewielka część tego pozostała w tobie i sprawiła, że przywołałeś mnie wtedy… Tamtego dnia dałem ci namiastkę, ale nie zrezygnowałeś. I wreszcie przywołałeś mnie dzisiaj. A ja wypełniam twoją wolę.

 

– Nikogo nie przywoływałem… – mówię bez przekonania. – Nikogo… Ja… Boję się.

 

Kładzie mi dłoń na ramieniu.

 

– Byłeś zbyt niezdecydowany, żeby w pełni zrezygnować ze swojego brzemienia. Rzeczywiście, jesteś niedoskonały. Ale może tak jest lepiej.

 

Kolejny podmuch wiatru i jego sylwetka rozmywa się. Znika, jak obłok pary. Jestem sam. Ale czuję, że od początku byłem sam.

 

Wspinam się po schodach. Kamienne stopnie zdają się ciągnąć w nieskończoność, ale nie czuję zmęczenia. Ocean piasku znika daleko w dole, nawet wiatr się uspokaja. Są tylko odgłosy moich kroków. Bardzo wielu kroków.

 

Stoję przed wejściem do kaplicy. Sprawia wrażenie śmiesznie małej, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę ilość prowadzących do niej stopni. Nie ma żadnych malowideł, ani rzeźb – tylko dwie spękane kolumny i niepozorne, półokrągłe wejście. Nie zastanawiając się zbyt długo, przekraczam próg.

 

Samotność… Nigdy nie czułem takiej samotności. Jakby była częścią tego miejsca.

 

Wewnątrz panuje półmrok; wąskie, wykute w kamieniu okiennice wpuszczają bardzo niewiele światła. Na środku okrągłej sali zauważam marmurowy piedestał. Pozostawiono na nim księgę; ogromny, starodawny tom. Podchodzę ostrożnie, badam go wzrokiem. Czarna oprawa, żadnych zdobień, żadnych inskrypcji.

 

Stojąc przy samym piedestale, po raz pierwszy mam ochotę się cofnąć. Gdybym zapragnął, żeby to wszystko rozmyło się jak sen, tak jak wtedy… Mógłbym wrócić do Marty. Mógłbym wrócić do swojego życia.

 

Nie, to już niemożliwe. Przecież tego właśnie chciałem, prawda? Prawda?

 

Ale czego…?

 

Biorę księgę w dłonie, otwieram ją i już wiem.

 

Wiem.

 

Wiem wszystko, widzę wszystko, słyszę wszystko i czuję wszystko.

 

Widzę mgławice i konstelacje. Widzę dysk drogi mlecznej, razem z milionami gwiazd unoszącymi się w jej ramionach. Widzę eksplozje w koronie słońca i asteroidy przecinające szlaki Układu Słonecznego. Widzę życiodajny błękit Ziemi.

 

Krople potu na czole robotnika. Łzy w oczach płaczącego dziecka. Przekleństwa rzucane z ust pijaka. Uśmiech na ustach sklepikarki. Zniecierpliwienie taksówkarza stojącego w korku. Radość matki czytającej list od syna.

 

Płatek śniegu wirujący w powietrzu. Pyłek kurzu na parapecie. Pożółkły liść opadający na ziemię.

 

Słyszę, co mówią do siebie kochankowie i czuję ich miłość. Wiem, o czym rozmawia grupka dzieci stojąca przed szkołą. Jakimi obelgami rzuca pijany mąż w swoją żonę. Nad czym zastanawia się dwunastoletni chłopiec, jadąc na rowerze polną drogą.

 

A przy tym jestem tak bardzo samotny.

 

Czuję brzemię, którego żaden człowiek nie umie sobie nawet wyobrazić. Którego żaden człowiek nigdy nie będzie w stanie objąć umysłem.

 

To boli.

 

Naprawdę boli.

 

Huragan modlitw i złorzeczeń rozsadza mój umysł, kiedy sięgam pamięcią wstecz.

 

Rzeczywiście, nie mogłem być doskonały. Może dawno temu, przed eonami, zanim pierwszy raz podjąłem się stworzenia… Ale jeśli chciałem funkcjonować w obrębie swojego dzieła, musiałem nałożyć na siebie ograniczenia. Przestałem być absolutem. W pewnym sensie, upodobniłem się do własnych dzieci.

 

I wtedy po raz pierwszy poczułem ten ciężar.

 

Próbowałem, ale nie potrafiłem. Nie mogłem go udźwignąć. Wreszcie zrezygnowałem z tego, kim byłem. Stałem się człowiekiem, gdzieś w środku historii, gdzieś na Ziemi. Miejsce i czas nie miały znaczenia. Zamknąłem swoją pamięć. Nie czułem już brzemienia. Mogłem żyć, nie wiedząc, czym jestem.

 

Wszędzie było zbyt wiele bólu. To dlatego. Nie umiałem stworzyć idealnego świata. Chociaż próbowałem wiele razy.

 

Pamiętam – powołałem do istnienia raj. Świat idealny, ale tylko z pozoru. W rzeczywistości pusty. Ludzie nie umieli docenić szczęścia, nie znając bólu. Nie było tam prawdziwych emocji. Prawdziwych więzi.

 

Zniszczyłem ten świat.

 

Stworzyłem świat z równowagą smutku i radości. Niedostatku i zaspokojenia. Tym razem to nie on miał być idealny, ale jego mieszkańcy. Wiadomo przecież, że tam, gdzie jest niedostatek, pojawia się zawiść. Każde zło rodzi kolejne. Dlatego pozbawiłem ludzi skłonności do zła. Mieli czynić wyłącznie dobro; wspierać się w obliczu każdego nieszczęścia.

 

Oni nie byli prawdziwymi ludźmi. Bez wolnej woli, wyboru między dobrem a złem, przypominali raczej narzędzia. Maszyny, wypełniające to, czego sobie życzyłem.

 

Ten świat także przeminął.

 

Kolejny nie różnił się bardzo od obecnego. Było na nim tyle smutku, co radości, a każdy człowiek mógł czynić zarówno zło, jak i dobro. Popełniłem jednak błąd – otworzyłem się na ludzi i otwarcie przyjmowałem ich modlitwy. Pojawiałem się między nimi i przekonywałem o swojej miłości. Spełniałem kierowane do mnie prośby.

 

Ale chcieli więcej i jeszcze więcej. Ciągle więcej. Stali się gnuśni, zachłanni i zepsuci.

 

Uświadomiłem sobie, że nie mogę spełnić każdej prośby. Spełniałem tylko część, ale wtedy pojawiły się złorzeczenia. Pojawiła się zawiść pod adresem tych, których próbowałem uszczęśliwić.

 

Porzuciłem ich i stworzyłem na nowo.

 

Było jeszcze wiele innych światów, wiele prób. Na jednym z nich nie było ludzi. W całości ofiarowałem go naturze. Ale wiedziałem, że nie jest to rozwiązanie.

 

Świat nie może być doskonały – tak, jak ja nie mogę być doskonały. Ludzie wierzą w raj, ale są w błędzie. Raj nie ma prawa istnieć. Gdyby było inaczej, powołałbym go już na ziemi.

 

Musiałem zdecydować się na ból, cierpienie, zło i niedostatek. Musiałem je stworzyć, a potem zmagać się ze wszystkim, co za sobą pociągnęły. To było najlepsze wyjście.

 

I nie mogłem słuchać modlitw. Wciąż do mnie docierały, ale pozostawałem na nie głuchy.

 

Gdzie jest rozwiązanie…?

 

Ocean głosów, uczuć i emocji przygniata moje barki. Czy będę musiał zmagać się z tym całą wieczność? Dlaczego znów się tego podjąłem…

 

Nie ma nikogo, do kogo mógłbym zwrócić się o pomoc.

 

Nie potrafię. Nie potrafię zmagać się z odpowiedzialnością za to wszystko.

 

Jedna myśl i świat przestaje istnieć. Odsyłam go w niebyt, tak jak wszystkie poprzednie. Zostaje tylko cisza. Pustka i cisza.

 

Jestem taki słaby.

 

Zamykam księgę, opadam na zimną posadzkę. Kulę się na ziemi u stóp piedestału.

 

Jeśli ma istnieć tak wiele bólu, któremu nie mogę przeciwdziałać, lepiej, żeby nie istniało nic. Może tak właśnie powinno być? Może nigdy nie powinienem podejmować się stworzenia?

 

Rozkoszuję się ciszą. Być może trwa całe wieki, być może eony. Czas nie ma tutaj żadnego znaczenia.

 

Wreszcie wstaję. Ponownie otwieram księgę. Przywracam tamten świat do istnienia, z tymi samymi ludźmi, z ich wspomnieniami i emocjami.

 

Wrócę do swojego życia. Znowu zapomnę o wszystkim. Dam temu stworzeniu szansę, a sam po raz kolejny odejdę. I tym razem nie zostawię dla siebie żadnej uchylonej furtki. Żadnej drogi powrotu.

 

Ale najpierw, w obrębie tego niedoskonałego świata, stworzę doskonały świat dla samego siebie.

 

Szczęście, które będzie trwało wiecznie.

 

 

***

 

 

Rześkie, poranne powietrze wpada przez uchylone okno. Przy kuchennym stole rodzina cieszy się właśnie wspólnym śniadaniem; promienie wschodzącego słońca malują się na ich uśmiechniętych twarzach. Zapowiada się wyjątkowo ładny dzień. Jak to dobrze, że jest niedziela – będą mogli spędzić go wspólnie.

 

Mężczyzna patrzy na swoją żonę i córkę. Jest szczęśliwy. Cały świat na zewnątrz nie ma dla niego znaczenia. Teraz nie potrzeba mu niczego więcej.

 

Mimo to wie, jak kruche jest jego szczęście. Ma świadomość tego, że kiedyś dobiegnie końca. Gdyby tylko dzień, taki jak ten, mógł trwać wiecznie.

 

Gdyby mógł obudzić się następnego dnia i przeżyć go na nowo. Ciągle na nowo.

 

To byłby właśnie doskonały świat. Jego własny doskonały świat.

 

Nie, takie marzenia prowadzą do nikąd. Trzeba cieszyć się tym, co się ma.

 

A ma przecież tak wiele.

 

 

 

 

 

styczeń 2011

Koniec

Komentarze

Opowiadanie napisane z myślą o szufladzie - nie miałem zamiaru go publikować, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że co mi tam, najwyżej zmieszają z błotem... generalnie mam obawy, że wyszło pretensjonalnie / kiczowato / chaotycznie... w sumie przede wszystkim pretensjonalnie. Po prostu bardzo rzadko piszę podobne rzeczy.
Tak czy tak, miłej lektury.

Stworzyciel, który pada pod ciężarem własnego brzemienia... Bóg, który ucieka od odpowiedzialność... no, no, interesujący motyw. Ciekawe przemyślenia. Poprawny język.

Tylko czegoś mi tu zabrakło/było za dużo/za mało, sama nie wiem... Może ktoś bardziej kompetentny pomoże Ci bardziej niż ja ;)

Pozdrawiam

Jeżeli ktokolwiek zacznie mieszać z błotem ten tekst, znaczyć to będzie, że go wcale nie zrozumiał.
Wynosić pod niebiosa też nie ma za co, kwestie bogów nie w pełni wszechmogących brano na warsztat nie raz, ale plusem jest dodany motyw bożego eskapizmu i egoizmu.

Tekst rzeczywiscie niebezpiecznie ociera się o kicz (trudno się nie otrzec, poruszając się w takich klimatach) ale szybko sie okazuje, że umiesz obronić swoja wizję. Najpierw mamy człowieka, który może stać sie bogiem, potem okazuje się, że mamy boga, który stał się człowiekiem. I który jest w swojej boskości bardzo ludzki. Im dłuzej czytałam, tym bardziej mi się podobało. Dodatkowo plus za narrację - gdzieś tam w Hyde Parku była dyskusja na tematy użycia pierwszej i trzeciej osoby, czasów itd. Warto by tam zaprezentować Twoje opowiadanie, żeby pokazac, jak użycie form gramatycznych służy wizji autora. Bo jak inaczej może mówic bóg, jeżeli nie w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym? :)
Lubie takie niezwykłe, pełne emocji teksty. Podobało mi się. Pozdrawiam.

Ciekawy tekst. Plusem dla mnie jest to, że udało ci się pomimo podjętej tematyki uniknąć filozofowania oraz moralizatorstwa, co często jest bolączką podobnych opowiadań.

Dobrze napisane, interesujące i przemyślane. Podobało mi się.

Pozdrawiam.

Łał. Zaczęłam czytać bez przekonania, kończyłam, pędząc na łeb, na szyję, zżerana ciekawością. Troszkę rozwlokłeś część, w której Twój bóg zmaga się sam ze sobą, ale sama końcówka mnie wzruszyła. Chwilami troszeczkę nieudolnie technicznie, ale żadnych rażących błędów nie ma, a takie rzadkie "niegładkości" giną w przyjemności czytania. Rzeczywiście, uniknąłeś zbędnego filozofowania, przekazałeś to, co chciałeś, prosto. I, ośmielę się powiedzieć, na swój sposób pięknie. Pewna część wymowy tego opka jest mi bardzo bliska, ale to już 100% prywaty, więc nieważne ;) Kicz... może? Niemniej w dozie przewidzianej dla takiej stylizacji. Chciałam się pomądrzyć, że tu fabuła to tylko pretekst, żeby zaprezentować jakoś meritum tego tekstu, ale po co? Podobało mi się, po prostu. Pozdrawiam.

Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze :) Serio, nie spodziewałem się tak pozytywnych reakcji.

Nowa Fantastyka