6
Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego.
Nie wiedziałem jeszcze, że w przyszłości miałem być świadkiem podobnych scen znacznie częściej, niżbym kiedykolwiek mógł sobie tego życzyć.
Na polu walki pozostała jedynie Blue, walcząca przeciwko garstce bezokich. Ku swemu zadowoleniu zauważyłem, że nie ma wśród nich mojego starego znajomego z Pewexu. Skonstatowałem, że zdematerializował się ze swoim panem, korzystając z ogólnej chwili nieuwagi.
Poczułem coś kleistego pod podeszwą trampek. Podniosłem nogę i lepka breja lśniącymi nitkami pociągnęła się od podłoża. Nie zastanawiając się nad własnymi krokami, nastąpiłem na to, co pozostało z ciała kolejnego z napastników.
Jak ta dziewczyna walczyła! Pomnóżcie wszystkie najlepsze sceny walki, jakie widzieliście w swoim życiu i odejmijcie od tego współczynnik fantastyki, a otrzymacie obraz bójki, jaki dział się tego upalnego dnia na toruńskiej starówce. Swoją drogą, sam po trosze czułem się jak bohater inscenizacji science fiction. To po prostu działo się zbyt szybko, jak na moją ludzką zdolność pojmowania. Ostrza błyskały w upalnym powietrzu, raz za razem zadając błyskawiczne ciosy po to, by zostać odparte, bądź – ugodzić w przeciwnika i rzucić nim o ulicę, gdzie rozlewał się czarną posoką.
I stałbym tak dłuższą chwilę, podziwiając widoki, zamiast ruszyć się i wesprzeć Blue, gdyby jeden nich nie odwrócił się w moją stronę. Jego twarz (nie twarz?) była poznaczona ciemnymi smugami, najwyraźniej pamiątkami po celnych uderzeniach, wielkie, niemal groteskowo wyolbrzymione oczodoły były puste. Mimo to, było w nich coś przeraźliwie inteligentnego, jakiś przebłysk zrozumienia, jeśli zrozumiecie, co mam na myśli. Uniósł postrzępione ostrze na wysokość mojej klatki piersiowej.
Są takie chwile w życiu każdego człowieka, w których zdaje sobie sprawę, że święty Mikołaj naprawdę nie istnieje. W tej chwili czułem to samo, z tą różnicą, że w moim przypadku Mikołaj był prawdziwy i chciał mnie zaszlachtować elektryczną rózgą.
Ze swojej odległości widziałem Blue, jak podrzyna gardło jednemu z nich, z tego powodu wątpiłem, żeby znalazła czas na wsparcie mnie.
Z drugiej strony, chciałem, żeby mnie uderzył. Jakaś część mojej podświadomości, niezależnie od wszystkich znaków które brutalnie temu zaprzeczały, uważała zdarzenia tego popołudnia za senny koszmar. Ten element kazał mi obserwować z fascynacją kołyszące się ostrze i liczyć na to, że po krótkiej chwili lęku obudzę się we własnym łóżku; spocony i niemiłosiernie skacowany, ale żywy.
To po prostu działo się zbyt szybko. W jednej chwili robiłem zakupy w moim ulubionym sklepie, a w drugiej wylądowałem w centrum fantastycznych wydarzeń, rodem z paperbackowej opowiastki.
Patrzyłem w oczy mojej matki, niebieskie oczy ze złotymi plamkami skupionymi wokół źrenic, na których powieki spływała krew z rozciętego czoła i czekałem. Zasłużyłem, na wszystko, co miało mnie spotkać z jej rąk, myślałem. Za te wszystkie kłamstwa i kradzieże, zasłużyłem. To było bardzo przyjemne, ta pewność.
Wreszcie, po chwili, która wydawała mi się dobrym kwadransem, a która w rzeczywistości nie mogła trwać dłużej niż pstryknięcie palcami, ślepy stwór pchnął mnie w pierś.
Nie czułem wcale bólu, za to istota zawyła i osunęła się na ziemię, z hałasem szabli utkwionej w miejscu, gdzie zwykli ludzie mają żołądki. Coś lekkiego oparło się na mnie i spojrzałem prosto w twarz Blue, która jakimś cudem znalazła się przede mną. Wtedy zrozumiałem, dlaczego nie poczułem uderzenia. Nieco wyżej nad jej lewą piersią, tkwiło brunatne ostrze. Jego ząbkowane brzegi, zupełnie jak w przemysłowej pile do drewna; tylko że w tym wypadku materiałem miała się okazać ludzka tkanka – rozbłysły w świetle ostatnich promieni zasnuwanego chmurami słońca.
Zachwiała się. Musiałem opaść na kolana, żeby utrzymać ją przy sobie.
– Hej, kasjerko – powiedziałem. Rozumiem, że nie było to najmądrzejsze, co mogłem w tamtej chwili z siebie wydusić, ale, do cholery, jej zielone oczy mętniały, a ja nie mogłem tak po prostu wyciągnąć z niej tego krzywego żelaza. Zrobiłbym więcej szkody niż rzeczywiście mógłbym pomóc – wyszarpnąłbym jej kawał ciała, a skrawki mięśni tkwiłyby między metalowymi zębami.
Byliśmy sami. Nawet przechodnie gdzieś poznikali, dotychczas kręcący się obojętnie poza niewidzialnymi granicami pola bitwy. Otaczała nas jedynie kałuża parującej breji, która leniwie spływała w kierunku dziury kanalizacyjnej.
Skrzywiła się.
Z rannym człowiekiem nie musi być wcale tak źle, kiedy stać go na kpiące reakcje, co nie?
– Nie… – ciemna plama rozkwitła na rąbku dekoltu białej sukienki. Z łatwością przesiąkła przez cienki materiał i zaczęła zbierać się w jego fałdach. – Opuszczaj… nie opuszczaj.
Zamilkła, przymknęła oczy. Napadł mnie lęk, że to może być koniec.
Ona umrze, boże, ona umrze!, w myślach, a na głos wrzasnąłem:
– Pomocy! Wezwijcie karetkę! – chwilę wcześniej na mieście roiło się od nich, a kiedy człowiek potrzebował prawdziwego wsparcia, wszyscy chowali się po domach. Okna były puste, kiedy patrzyłem w nie, wzywając ratunku. Żadnego odzewu. Miasto widmo. Ogarnęła mnie panika – Ludzie, kurwa, na pomoc!
Uniosła powieki. Widok ten tak mnie zaskoczył, że natychmiast zamilkłem.
– …Domu! – wykrztusiła. – Nie opuszczaj domu – z jej gardła wydobył się cichy gulgot, w klatce piersiowej narastało ciche rzężenie, po to, żeby skumulować się strużką krwi w kąciku ust. Jej oczy nie spuszczały ze mnie wzroku.
W filmach zwykle ludzie umierają po cichu, elegancko, od razu po zadaniu śmiertelnego strzału – z wyjątkiem głównego bohatera, który otrzepie się po odcięciu głowy – z własnego doświadczenia wiem, że to bzdura. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, jednak funkcjonują w ludzkiej pamięci chyba tylko po to, aby nie odwodzić niektórych przed strzeleniem sobie w łeb. Wbrew powszechnym opiniom, często śmierć ociągała się z przyjściem bardziej, niż wymagałyby tego dobre maniery – na przykład wtedy, kiedy kula ześlizgiwała się po skroni i wbijała się w kość policzkową – ból, jaki atakował sprawiał, że niedoszły samobójca miotał się po mieszkaniu, rozbijając o sprzęty i waląc głową o ściany, zanim w końcu nie padł z tym, co zostało z jego ust, w różowej pianie.
Teraz rzeczy przedstawiały się bardzo podobnie, ale w tym przypadku nie traktowałem tego jak kolejnego interesującego wycinka z czasopisma o makabrycznych opowiastkach. Ponownie zapadła cisza. Zrezygnowany, ale nie pozbawiony absurdalnego przeświadczenia, że wszystko dobrze się skończy, spojrzałem w głąb ulicy w nadziei, że dobiegnie mnie odległy dźwięk syreny karetki pogotowia. Niemniej usłyszałem coś innego: stłumione stukanie nieopodal moich kolan. Blue zaczęła się miotać.
Nigdy wcześniej nie widziałem, jak ktoś umiera. Jak ktoś umiera naprawdę.
Jej klatka piersiowa podrygiwała w takt silnych wstrząsów, a zaciśnięta w pięść dłoń uderzała rytmicznie w bruk w jakiejś strasznej konwulsji – to właśnie było źródłem cichego stuku. Była w tym wszystkim tak silna, że musiałem ją przytrzymać obiema rękami, żeby nie rozbiła sobie głowy o kamienie.
– Och, nie, nie, nie – chyba wtedy puściły mi hamulce i się rozkleiłem, dość, że coś mokrego spływało mi po twarzy. Z całą mocą faktów dokonanych uświadomiłem sobie, że nie jestem bohaterem taniego filmu sensacyjnego, nikt nie wstanie i nie powie, że to tylko małe zadrapanie, że wszystko jest w najlepszym porządku, Blue ma wielką szarpaną ranę, ma pieprzone żelastwo w klatce piersiowej, szura pepegami o ziemię i ją to boli, ja byłem gotów wyć po przytrzaśnięciu sobie małego palca, a u niej pordzewiałe zęby zgrzytają o żebra, boże, jak to musi boleć.
– Nie!
Znieruchomiała. Cokolwiek ją dręczyło, ustało.
Koniec. Żadnej smętnej melodii, gromów, ani mściciela na karym koniu. Tylko przeraźliwy w swojej realności ciężar ciała, wilgoć potu i tego drugiego, co miało metaliczny zapach i którego dość się tego dnia naoglądałem.
Poczułem ukłucie w piersi. Uniosłem nieco ciało Blue i wsadziłem rękę pod jej plecy. Coś ostrego rozorało mi palec wskazujący – wyrwałem ją z cichym sykiem. Ostrze miecza przebiło ją na wylot. Kiedy to zrozumiałem, było już cokolwiek za późno.
Pogoda na nowo zaczęła się psuć. Pierwsze krople deszczu spadały na ulicę, w coraz szybszym tempie bębniąc o blachy dachów kamienic. Woda zbierała się w otwartych oczach Blue – nie wiedzieć czemu, pomyślałem, że powinna mieć niebieski kolor oczu – i spływała po twarzy w stronę uszu. Przyłapałem się nad tym, że obcieram jej policzek z wody, żeby nie dostała się do wnętrza ucha; nie ma nic bardziej nieprzyjemnego, niż woda uderzająca o błonę bębenkową – wkrótce jednak dotarło do mnie, że na nic się to jej nie przyda, bo ona nic nie czuje i ogarnęło mnie naprawdę paskudne uczucie. Nie napiszę, jakie, nie wasza sprawa.
Spotkałem dwójkę najbardziej interesujących ludzi jakich mogłem poznać w tej części Polski i tego samego dnia obaj są martwi.
Nie mam pojęcia, ile czasu klęczałem na tej ulicy, moknąc na deszczu i z dłonią na skroni opartej na mojej piersi, Blue. Deszcz narastał, szybko zmieniając się w regularne oberwanie chmury. Czarna posoka została niemal w całości zmyta, ale kałuża pode mną miała czerwony kolor. Pochyliłem ramiona, obserwując strumyk deszczowej wody spode mnie, jak z wiśniowego koloru zmienia się wyblakły róż, by jeszcze bardziej stracić na kolorze i stać się niczym innym, jak bezbarwną deszczówką.
Czyjś śmiech wyrwał mnie z odrętwienia. Poderwałem gwałtownie głowę. Zdezorientowany, rozglądałem się po ulicy i nie dostrzegłem w niej niczego niepokojącego – to grupka dokazujących sobie nawzajem czternastolatków przemykała pod murami, z teczkami nad głowami, w nieszczelnym zastępstwie parasoli. Najniższy z nich właśnie wskazywał mnie palcem – nie jestem pewien, ale chyba padło tam słowo „wariat" – co zignorowałem, ponieważ zdawałem sobie sprawę ze swojego nieciekawego położenia.
Blue zniknęła.
Skoczyłem na równe nogi. Lewa łydka niemal całkowicie mi zdrętwiała, więc najpierw musiałem podnieść się na czworaka, co wywołało kolejną falę rechotu. Rozejrzałem się wokoło. Wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku – bruk był idealnie czysty, a szyba wystawy sklepu z garnkami była cała, a same rondle równo poukładane w rzędach – jak gdyby nie wpadł na nią dziewięćdziesięciokilowy robotnik budowlany. Tylko pociemniało co nieco.
To miejsce nie wyglądało na takie, w którym chwilę wcześniej odbyła się pozaziemska bitwa.
– Chłopaki, mam do was pytanie! – „chłopaki" najwyraźniej wahali się przed odejściem, ale zaintrygowani postanowili zostać jeszcze chwilę, zanim nie przemokną do suchej nitki. – Nie widzieliście przypadkiem dziewczyny, takiej w białej sukience, z krótkimi włosami?
Która nie żyje, bo tak się składa, że ma wielką dziurę w piersi, dodałem w myślach.
Wyraźnie rozczarowani, że nie odstawiłem cyrku z cyklu „wściekły pijak szuka czegoś do picia", zbierali się do odejścia.
– Człowieku, tak jak widzieliśmy cię dwie godziny – najwyższy z nich wskazał spiczastym podbródkiem na ceglany budynek w głębi ulicy, szkołę podstawową, pewnie szczeniaki miały jakieś durne przygotowania na zakończenie roku szkolnego – tak sterczysz tutaj cały czas i żadnej dziewczyny, jak siebie kocham, nie widzieliśmy.
– Spadaj na… – zaczął ten niższy, ale urwał, kiedy spojrzał na moją twarz. Zbladł. Szybko odwrócił ode mnie wzrok, jakbym był trędowatym, który jest w stanie przenieść chorobę za pomocą spojrzenia. Odwrócił się i pognał w stronę kolegów, którzy odeszli kłócąc się nad czymś zawzięcie, najwyraźniej zajęci nowym tematem. – Poczekajcie!
– Uważaj na milicję! – rzucił ktoś jeszcze w moją stronę, zanim echa głosów na dobre nie przebrzmiały o mury.
Zostałem sam.
Ostatni raz rozejrzałem się z rezygnacją, ale straciłem nadzieję, że któryś z moich nowych znajomych wyjdzie z jednego z zamkniętych sklepów. Podciągnąłem rękaw bluzy i spojrzałem na zegarek.
Dochodziła dwudziesta druga.
Wracaj do domu.
Nie czułem się bezpiecznie. I poczucia bezpieczeństwa nie zwiększała bynajmniej świadomość, że w każdej chwili na starówce może się pojawić milicja – w tamtych czasach zdarzało się, że stanowiła większe zagrożenie niż bandyci. Nie chciałem spędzić reszty nocy w karcerze z pałowaniem jako dodatkową atrakcją i zboczeńcem za współlokatora, tak jak to się zdarzało znajomym oskarżonym za działalność polityczną. A kolega tylko odlewał się pod budynkiem urzędu miasta – pobudki polityczne miały niewielkie znaczenie przy pełnym pęcherzu i widmie zmoczonych gaci.
Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mógłbym użyć siły sugestii. Świadomość, że mógłbym skorzystać z czegoś, co najwyraźniej zaczęło działać jak magnes na koszmarne bestie, odbierała mi przyjemność korzystania z tej umiejętności.
Coś w środku podpowiadało mi, że cieleśni panowie milicjanci są ostatnią rzeczą, z którą spotkanie wolałbym sobie odpuścić.
Strząsając z włosów resztki deszczu, powędrowałem do domu.
Od tamtej pory w moim tymczasowym życiu kilka rzeczy uległo zmianie.
Nie na długo, co prawda, ale zawsze.