- Opowiadanie: Nathicana - Oczy (cz. I)

Oczy (cz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Oczy (cz. I)

Początek niezbyt definiowalnego cosia, który przeleżał półtora roku bez większych nadziei na ciąg dalszy… aż do teraz. Tak sobie myślę, że tu jest jego miejsce. Zobaczymy, co z tego będzie.

 

Kiedy Jill zniknęła, Mandy nie chciała wiedzieć ani jak, ani gdzie. Wiedziała natomiast, dlaczego tak się stało i ta świadomość wystarczała jej całkowicie, by nigdy nie próbować szukać córki. Nigdy też nie zajrzała do jej dziennika; bycie matką oznaczało tkwienie w tym wszystkim wbrew swojej woli. I owszem, tkwiła w tym po uszy do samego końca.

Odkąd tylko udało się jej z tym skończyć, próbowała – bezskutecznie jak dotąd – wyrzucić z pamięci etap prostytuowania się. Życie, kiedy zarabiała jako dziwka z przymusu tylko po to, by mieć cokolwiek do jedzenia, wydawało się odległe, cudze, niczym jedna z tych bulwarowych historii w tanich kobiecych pismach. I jak Boga kochała – nie mogła pozbyć się tego powiedzonka przez tyle lat, a przecież z metodystami zerwała jeszcze jako nastolatka – udałoby jej się uporać z tym, co musiała znosić. Udałoby się, w głowie zmiażdżyła i wymazała każdego z klientów, odsunęła od siebie wszystkie wspomnienia, ale ten jeden obraz, ten jeden moment, którego konsekwencją była Jill, wydawał się mocno wyryty w umyśle Mandy, a jednocześnie zbyt rozmyty i niewyraźny, by mogła o nim powiedzieć cokolwiek oprócz tego, że istniał i miał się doskonale. Wrzód na jej steranej psychice.

Ciąża od początku do samego końca była trudna i kłopotliwa. Nie chodziło nawet o to, że Mandy często zasypiała z wycieńczenia z głową w klozecie po tym, jak wymiotowała całą kolejną noc. Ani o to, że przez bite siedem miesięcy – poród zaskoczył ją przedwcześnie – bóle stawały się często nie do zniesienia. Jej brzuch nie urósł zbytnio; chwilami Mandy miała wrażenie, że płód jest po prostu pasożytem, który wżarł się w jej wnętrzności.

Najgorsze w tej całej katordze były senne koszmary. Mimo skrajnego wyczerpania często bała się zasypiać, by jej maleńkie, obskurne mieszkanie nie stało się znowu tłem dla przerażająco realistycznej trwogi. W swoich snach widywała przedmioty i krajobrazy, jakich nie potrafił ująć w słowa ludzki język; jeśli istniało piekło, zgodnie kreowane przez tak wiele religii, musiało wyglądać właśnie tak. Wizje, przedstawiające rzeczy niepodobne do czegokolwiek na tym świecie, były obce, opaczne, chore, otoczone gęstą atmosferą nieustannego niepokoju i poczucia nieodwołalnej zguby. Najczęściej i najmocniej prześladował ją sen, który wydawał się najbanalniejszym z koszmarów, ale to właśnie on szargał jej nerwy do ostateczności. Nie było nocy, kiedy nie nawiedził Mandy choćby na chwilę; stała w nim na maleńkim płaskowyżu, mieszczącym jedynie jej ciasno złączone stopy. Skała drżała rytmicznie, zadając jednocześnie niewypowiedziany ból całemu ciału kobiety; jej samej przypominało to dotykanie zwojnic monstrualnego transformatora. To, na czym próbowała utrzymać równowagę, z pewnością nie było kamieniem, przywodziło na myśl raczej obcy i radioaktywny pierwiastek, pulsujący niszczycielską energią. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągało się morze, w którym przelewała się stalowoszara masa, przypominająca coś pomiędzy mętną galaretą a upłynnionym metalem. Bijące od niej zimno było lepkie, ostre, przenikliwe, rwało na całej powierzchni skóry tak, jak rwie dłoń, przyłożona do żeliwnego kranu ogrodowego w środku zimy. Od dziwacznej cieczy niemal niedostrzegalnie odbijało się niebo, gorejące w przeciwieństwie do morza; kłębiły się na nim burze ognia, a chorobliwa, pomarańczowa poświata przenikała gęste, wilgotne powietrze.

Brzuch, choć niewielki, sprawiał, że Mandy traciła równowagę, balansowała na swoim zdradliwym spłachetku nieznanej substancji, nie mogąc ani rozluźnić ciała, ani zmusić się do skoku. Męczyła się tak, nieraz po kilka godzin, by zawsze obudzić się w sekundę po tym, jak mały szkodnik, gnieżdżący się wśród jej wnętrzności, zdołał pociągnąć ją w dół, w kierunku przepastnej, bezdennej otchłani.

Sen nie dawał jej odpoczynku i po pół roku ciężarna marzyła, żeby zapaść mocno i bezpowrotnie w objęcia Morfeusza. Nie rozumiała radosnego szczebiotania innych kobiet, opisujących ciążę jako stan niemal ekstatyczny pomimo wszelkich niedogodności; nie miała pojęcia, czy szwankuje u niej dystrybucja hormonów, czy to tylko brak tkliwego mężusia, ale było jej już dokumentnie wszystko jedno w kwestii tego, co się stanie i z nią, i z dzieckiem. Gdyby nie wycieńczenie, prawdopodobnie spróbowałaby wyskoczyć z okna swojej kawalerki, ale jedyne, na co była w stanie się porwać, to zwijanie się w łóżku, pojękiwanie i w nielicznych lepszych chwilach – wyprawy do sklepu po najtańsze żelazne porcje.

„Urodzi się w domu". Tytuł przeczytanego niegdyś opowiadania dźwięczał jej w głowie, gdy po niewiele ponad siedmiu miesiącach z kolejnego koszmaru wyrwał ją ból tak silny, że zaczęła krzyczeć, zanim jeszcze otworzyła oczy. Czuła ciepło, odrażające ciepło i wilgoć między udami, a coś w jej brzuchu zażarcie walczyło o wydarcie się na wolność. Nie chciała nawet zerknąć w tamtą stronę, więc oddarła tylko kawałek poszwy, wepchnęła go sobie w usta i wlepiła spojrzenie wytrzeszczonych oczu w sufit. Sąsiedzi i tak usłyszeli trwające kilka długich godzin wrzaski, które przycichły dopiero, gdy Mandy tak zachrypła i zasłabła, że była w stanie już tylko rzęzić.

Nie, nikt nie przyszedł jej z pomocą; konserwatywni i w większości podstarzali mieszkańcy kamienicy na stałe przylepili młodej kobiecie łatkę „kurwy i dziwki, która płaci teraz za wywijanie dupą na prawo i lewo, i bardzo jej tak dobrze". Mieli sporą nadzieję, że poród zabije i matkę, i bękarta, tak, by przestali brukać swoją obecnością porządną okolicę.

Później Mandy dziękowała Bogu, że nikt się nie pojawił. Noworodek, wydobywając z siebie drażniący uszy skrzek, wylądował na skraju poduszki, którą rodząca ostatkiem sił podłożyła sobie pod tyłek, w ostatnich przebłyskach świadomości przypominając sobie, że dolna część ciała powinna być uniesiona. Leżała bezwładnie dłuższą chwilę, nie zwracając uwagi na wyjątkowo irytujące dźwięki, niosące się gdzieś z okolic jej rozwartych szeroko kolan. Krew, całe mnóstwo krwi i paskudne skrzepy zasychały na jej skórze i na pościeli, roztaczając w powietrzu mdlący, nieprzyjemny zapach. Mandy nie pamiętała, kiedy wstała i jakim sposobem dowlokła się do łazienki wraz z niecichnącym dzieckiem.

Pamiętała jedynie, że kiedy obmyła Jill – po stwierdzeniu płci nazwała tak córkę niemal bezwiednie – z krzepnącego osocza, jej oczom ukazały się dwie rozległe blizny, każda biegnąca od kącika oka aż po skroń, jak gdyby ktoś próbował poszerzyć noworodkowi oczodół.

Mała miała tęczówki w przerażająco znajomym odcieniu stalowej, lodowatej szarości.

***

Pomimo nieciekawych początków, Jill nie sprawiała większych problemów. Utrzymując się z zasiłku dla bezrobotnych i jednocześnie rozpaczliwie szukając jakiejkolwiek pracy, Mandy doglądała rosnącego jak na drożdżach dziecka. Z dnia na dzień stawało się coraz mniej wrzaskliwe, a coraz bardziej zaciekawione wszystkim wokół; w przeciwieństwie do zwykłych noworodków jednak, Jill nie chciała koniecznie dotknąć czegokolwiek, co zwróciło jej uwagę. Zamiast tego w każdy interesujący przedmiot wlepiała intensywne spojrzenie wielkich, oszpeconych bliznami oczu; jej wzrok stawał się wtedy niezwykle skupiony, a zarazem zamglony, odległy i nieobecny, pełen frustracji, jakiej kilkumiesięczne niemowlę nie powinno znać. Mandy nie zwracała na to szczególnej uwagi, ciesząc się jedynie częściową wolnością od koszmarów i tym, że mała Jill nie należała do gatunku bachorów, które za cel stawiają sobie wpędzenie matek do grobu w jak najkrótszym czasie.

W jedenaście miesięcy później to stało się po raz pierwszy. To nie płacz obudził Mandy; Jill od dawna nie była już głośna, raczej gaworzyła i to nadzwyczaj artykułowanie. Dźwięk, który wydała z siebie tamtej nocy, przypominał bardziej coś pomiędzy skrzekiem a charczeniem i nie dało się orzec, czy był to efekt jakiegoś wysiłku, czy stłumiony okrzyk strachu. Prostą, tanią kołyskę pokrywały plamy i linie, brunatne w mdłym świetle nocnej lampki; wierzgający i szamocący się noworodek rozmazywał gęstą, szybko krzepnącą ciecz na wystrzępionym kocu i plastikowych prętach łóżeczka. Mandy przyskoczyła do kołyski i zastygła na moment, czując, jak panika wybucha w jej ciele, w pierwszej sekundzie parząc, w drugiej ścinając je mrozem od stóp do głów. Przerażenie zasiało chaos w głowie matki, która, nie szukając nawet źródła krwi, porwała Jill i, potykając się, wpadła do łazienki. Po kilku nieudanych próbach udało jej się trafić dygoczącą ręką we włącznik i jasne, mocne światło rozlało się po maleńkiej toalecie. Wtedy zaczęła krzyczeć.

Zemdlała? Być może. Majaczyła? Możliwe. Koszmar stał się prawdą czy też prawda stała się koszmarem, co za różnica, co za różnica? To jedno, jedyne wspomnienie, trwale wypalone w jej pamięci, powróciło tak wyraźne, tak rzeczywiste, że Mandy opadła na wyliniały, puchowy dywanik, a Jill wysunęła się z jej rąk, nieruchoma, przerażająco nieruchoma wobec ataku sprzed kilku chwil.

Wilgoć, ciemność i nieprawdopodobny odór. Znowu miała dwadzieścia trzy lata i przysięgała sobie, że to ostatni raz. Stał nad nią… nie – górował nad nią, a w gęstej, mlecznej mgle i głębokiej nocy nie widziała jego twarzy, ale, do diabła, wiedziała, czym jest ciecz pod jej palcami, gdy dotknęła dłonią skroni mężczyzny. Klienta. Ten nieludzki smród gnijących ryb i zatęchłego mułu, smród przywodzący na myśl ocean, lodowaty ocean o stalowoszarej powierzchni, a gdy nareszcie spadała we śnie ze swojej skały, co ją pochłaniało, woda czy ogień?

Obydwie blizny przy oczach Jill, wiodące aż do skroni, przestały być bliznami. Zamiast nich ziały otwarte rany, broczące krwią skronie i policzki niemowlęcia; poszarpana na krawędziach skóra świadczyła o tym, że Jill sama rozdrapała swe szramy, chociaż jej paznokcie nie były ani długie, ani ostre, lecz w napadzie, którego świadkiem stała się Mandy, nie wydawało się to takie niemożliwe. Mimo tego, że półprzytomna, samodzielnie opatrzyła córkę, lecz to głównie z powodu zamroczenia nie pomyślała nawet o odwiedzeniu lekarza. Zresztą, zanim udałoby się jej dostać do jakiegokolwiek, rany zagoiłyby się bez większego śladu.

Od tamtej pory Mandy nie mogła pozbyć się wrażenia, że w twarzy Jill jest coś odrażająco rybiego. Wmawiała sobie, że to kwestia ścigających ją koszmarów sprzed niemal dwóch lat, że gdyby należała przynajmniej do klasy średniej, bez wahania udałaby się ze swym kompulsywnie powracającym wspomnieniem do psychiatry, ale… codzienne karmienie, przewijanie i kąpiel odbywały się teraz na tle bacznego obserwowania rosnącego dziecka. Blizny zrosły się z powrotem do pierwotnego stanu i absolutnie nic nie wskazywało na to, że makabryczny incydent miał w ogóle miejsce; mimo wszystko Mandy była coraz bardziej niespokojna, choć napad powtórzył się dopiero po czterech latach. Wtedy Jill mówiła już dość płynnie.

Jej pierwsze słowo nie było istotne, matka nawet go nie zapamiętała. Córka zaś zaskakująco szybko przyswajała język, nie obeszło się jednak bez defektów – przedziwna wada wymowy ujawniła się, gdy tylko Jill zaczęła składać po kilka wyrazów w zdania. Odrażający gulgot, jaki dawało się wtedy usłyszeć przez ułamek sekundy, pogłębił fobię Mandy, wyobrażającą sobie mętną, cuchnącą mułem wodę w gardle dziecka. Porównywała córkę z innymi pięciolatkami z dzielnicy – raczej obdartymi i brudnymi, żyjącymi w ubóstwie, ale rozwrzeszczanymi i ruchliwymi; Jill tymczasem nie straciła nic ze swej podejrzanej, chorobliwej wręcz frustracji, która na ogół malowała się na jej twarzy, a zastępowana przez inną emocję – skrywała się i czaiła gdzieś w (rybich!) oczach. Pełna intensywnego zamyślenia, nieprawdopodobnego u kilkulatki, była w oczywisty sposób zirytowana brakiem możliwości wyłuszczenia tego, co tkwiło w jej głowie.

Tamtego dnia Jill weszła do łazienki, w której Mandy prała ich skromną i nieliczną garderobę i dłuższą chwilę przypatrywała się matce tym zamglonym, niemal nieobecnym wzrokiem, trąc bezwiednie bliznę przy prawym oku.

– Mamo? – zagadnęła.

Mandy odwróciła twarz ku córce, siląc się na uśmiech. Ryby. Czuła je non stop, ich słodkawy odór bił z odpływu wanny, gnieździł się w ubrankach Jill. Mała tarła szramę coraz szybciej i mocniej.

– Chcę wiedzieć… – zaczęła i przygryzła wargi, najwyraźniej nie potrafiąc dobrać słów. Drobna dłoń targała zgrubiałą skórę, coraz to mocniej odciągając ją na bok i demonstrując zaczerwienione białko gałki ocznej. – Muszę wiedzieć… co jest POZA.

Kropla krwi pojawiła się pod palcami Jill, kiedy ta z gulgotem wyrzuciła z siebie słowo „poza", akcentując je mocno i dając do zrozumienia, że to klucz do powodu jej bezowocnego głowienia się.

Ponieważ Mandy już dłuższą chwilę temu zwróciła wzrok z powrotem ku praniu, powtórzyła tylko bez większego zainteresowania:

– Poza? Poza czym?

– Poza. POZA. PO-ZA! – ostatnia sylaba przeszła w krzyk i pisk, gdy Jill rzuciła się na zapyziałe kafelki łazienki, rozdrapując wściekle swoje blizny i rozciągając upiornie skórę wokół wytrzeszczonych oczu.

Tym razem szpital był nieunikniony, a przynajmniej do takiego wniosku doszła Mandy, gdy, zamarłszy w przerażeniu, obserwowała konwulsje córki. Całe mnóstwo krwi wokół kazało jej się przez chwilę zastanowić, czy na pewno chce podnieść miotającą się Jill i zobaczyć makabrę zamiast górnej połowy jej twarzy, ale instynkt macierzyński zwyciężył. Młoda kobieta szybko ułożyła dziecko w odpowiedniej pozycji i oderwała rozdrapujące blizny ręce od twarzy małej. Widok był koszmarny, ale nie same rany stanowiły jego najgorszy element – gałki oczne Jill wychodziły z orbit, momentami poruszając się wręcz niezależnie od siebie i tworząc skrajnie rozbieżnego zeza, jak gdyby dziewczynka chciała za wszelką cenę ogarnąć jednocześnie każdą granicę swego pola widzenia… i to, co znajdowało się poza nią.

Ta myśl nie dawała Mandy spokoju, gdy, połykając łzy, przeczekiwała napad córki; w swoim mieszkaniu nie miała telefonu, a doskonale wiedziała, że żaden sąsiad go jej nie użyczy. Nie chcąc jednak zostawiać dziecka w tym stanie ani na chwilę, nie mogła wybiec przed dom i skorzystać z zamalowanej sprejem budki telefonicznej na sąsiedniej przecznicy, by wezwać ambulans. Rozdarta, postanowiła po raz kolejny dać sobie radę sama – w szpitalu zresztą bez wątpienia Jill zostałaby skierowana na oddział psychiatryczny. Mandy zaś, chociaż bynajmniej nie uważała się za dobrą matkę, a chwilami nawet czuła wstręt do dziecka, w połowie będącego spuścizną przerażającego wspomnienia, nie wątpiła, że nie pozwoliłaby na odebranie sobie zagadkowej córki.

Tamtego dnia odbyły krótką i przedziwną rozmowę, która skonfundowała młodą rodzicielkę jeszcze bardziej. Mała nie płakała – już w kilka minut po zatamowaniu krwi wydawała się wręcz nie pamiętać o swoim ataku. Sprawiała wrażenie zmartwionej, jednak to nie o zdrowie się rozchodziło – miała minę człowieka, dorosłego człowieka, którego gryzie nierozwiązany kłopot.

– Jilly – zaczęła łagodnie Mandy, usadziwszy córkę obok siebie na wysłużonym tapczanie. – dlaczego nie mówisz mi, że twoje blizny bolą czy swędzą? Powinnaś od razu…

– Bolą tylko czasem. – przerwała jej dziewczynka, jakby zawstydzona tym faktem.

– To znaczy kiedy?

– Kiedy… kiedy nie wiem.

– Kiedy nie wiesz czego? – drążyła coraz bardziej zaniepokojona kobieta. Jill wydawała się jedynie zażenowana – odrobinę, jak gdyby była zmuszana do wydania brzydkiego sekretu.

– Kiedy nie wiem, czy oczy nie oszukują.

Mandy przygryzła wargi.

– A oszukały cię już kiedykolwiek?

Mała pokiwała z powagą głową i po chwili bardzo naturalnie zmieniła temat, pytając o jeden z zeszytów z bajkowymi postaciami do pokolorowania. Matka bezwiednie podała jej książeczkę, marszcząc brwi i próbując wyciągnąć jakiekolwiek konstruktywne wnioski z oświadczeń dziewczynki. Gdyby jednak zajrzała przez ramię Jill, zobaczyłaby, jak córka pokrywa zawzięcie czarną kredką postać Kopciuszka, a kształt, jaki rysuje, jest elipsą. Na jej środku zaś jarzył się bladoniebieski, wodnisty okrąg.

 

Koniec

Komentarze

Połknęłam na raz i z niecierpliwością czekam na resztę. Czegoś takiego z pewnoscią jeszcze nie czytałam, a trudno mnie zaskoczyć :) 

Może momentami uprościłabym język, ale nie uparcie. Tak też się da czytać, a i nadaje to tekstowi charakteru. 

www.portal.herbatkauheleny.pl

@Suzuki M. - bardzo mnie to cieszy, dzięki :) Takie komentarze to właśnie motywacja, żeby złapać tekst za kudły i pociągnąć go dalej :) Co do języka, też prawda, mam tendencję do długich, zagmatwanych zdań i chwilami niepotrzebnie trudnych słów, przez które niestety nie wyglądam na mądrzejszą ;) Gorzej, że im więcej razy przeczytam takie plątaniny, tym bardziej sama się w nich gubię, nie umiem zdecydować, na ile mogą być niezrozumiałe dla postronnych i sama z jebitnym brakiem wdzięku zbijam się z tropu. Żenujące, wiem :D

Dobry tekst. I ciekawy. Zdecydowanie ciekawy, trochę intrygujący. Hymm... Co jeszcze? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam kilka rzeczy, np. to, że Mandy zaszła w ciąże jak była jeszcze nastolatką? No tyle zrozumiałam. Mam pytanie: w jakich czasach dokłądnie się to dzieje? Jeśli mogła byś mi odpowiedzieć, to wielkie dzięki. 
Pozdrawiam no i oczywiście  czekam na dalszą część. Z niecierpliwością ;)   (mnie osobiście kręcą takie opowiadania)

Nie, Mandy dość długo była prostytutką, w ciążę zaszła, mając 23 lata i próbując z tym skończyć. W jakich czasach... hm... nie narzucałam sobie niczego konkretnego, ale teraz, kiedy o to zapytałaś, myślę, że początek wydarzeń uplasował się gdzieś w latach 80. ubiegłego wieku. Chyba. Ten tekst bardzo lubi żyć własnym życiem, więc przypuszczam, że okaże się samo :)

No to dzięki za rozwianie moich wątpliwości. Lata 80. XXwieku, fajny czas. Tym bardziej czekam na dalszą część.
Pozdrawiam

Ciekawe, chociaż długie zdania momentami utrudniają czytanie. Co nie znaczy, że trzeba przerabiać je na krótkie, taki Jose Saramago potrafił machnąć jedno zdanie na cztery strony (z których dwie to wyliczenia, a półtora - dygresje) i jeszcze dawało się to czytać (przynajmniej ja to lubię, hm, hm :P). Problem w tych zdaniach jest taki, że czasem nie łączą się ze sobą, albo nie łączą w taki sposób jak powinny... zaplątałam :P Na przykładzie:
Nigdy też nie zajrzała do jej dziennika; bycie matką oznaczało tkwienie w tym wszystkim wbrew swojej woli. I owszem, tkwiła w tym po uszy do samego końca.
Odkąd tylko udało się jej z tym skończyć, próbowała - bezskutecznie jak dotąd - wyrzucić z pamięci etap prostytuowania się.
- dwa pierwsze "tym" (pomijając fakt, że jest to powórzenie) odnoszą się do jakiejś znanej narratorowi sytuacji, natomiast kolejne "tym" - do prostytuowania się - chyba. Wychodzi z tego niejasność, która psuje czytanie.

A poza tym - zaintrygowałaś mnie, niby najpierw pomyślałam, że zaczyna się przeciętnie, ale w miarę czytania wciągałam się coraz bardziej. Opis snu Mandy - świetny, aż się zaczęłam zastanawiać, czy to Ty rzeczywiście miałaś taki sen, czy go wymyśliłaś :D Mam nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej.

Niezłe i wciągające. Nie bardzo lubię czytać początki większych rzeczy kiedy w najbliższym czasie nie będę mógł doczytać ciągu dalszego, ale trudno :) Mam nadzieję, że się zbierzesz i dopiszesz.
Pierwszy akapit ma w sobie coś zniechęcającego - wybacz, nie umiem tego nazwać, ale potem już idzie całkiem lekko.
Zdania, jak zauważyli poprzednicy, mogłyby być przyjaźniejsze czytelnikowi, ale raz, że jednak czyta się przyzwoicie, a dwa, że sam nad tym nie potrafię panować, więc trudno mi udzielać rad :)
Pozdrawiam

Pomysł mi się spodobał, ma potencjał. Na pewno przeczytam kolejne części.

Z kolei nie podobał mi się styl, jakim jest napisany powyższy tekst. Dość nierówny - przynajmniej takie odniosłem wrażenie - przyzwoicie napisane fragmenty przeplatają się z napisanymi gorzej. Zgadzam się z Burym Wilkiem, że początek, a konkretnie pierwsza strona jest trochę przyciężkawa, ale później rzeczywiście jest lepiej.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka