- Opowiadanie: lbastro - Ocalony (ELIMINACJE 2011)

Ocalony (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ocalony (ELIMINACJE 2011)

 

Ocalony (ELIMINACJE 2011)

 

 

Lodowaty wiatr smagał nieosłonięte części ich twarzy milionem zimnych igieł. Jednak zmuszeni byli brnąć pod wiatr; na tym polegała sztuka polowania na mellodony. Nawet w taką pogodę, przy siarczystym mrozie i gnanym wichurą śniegu, czuły węch tych wielkich, włochatych stworzeń, zaalarmowałby stado i godziny tropienia zostałyby zaprzepaszczone. Raz spłoszone stado trudno podejść po raz kolejny, w krótkim czasie.

 

– Szlag by to – cicho zaklął ojciec. Edwin zobaczył, że ogląda naboje.

 

– Co się stało?

 

– Zamokły jak wpadłem do tej dziury. Tam była woda, a kieszenie zostawiłem odpięte. Szlag!

 

– Musimy wracać do sań – zawyrokował Edwin.

 

– Nie. Ty zostań i dalej szukaj stada – podał synowi małe pudełko. – To nadajnik radiowy, znajdę cię szybciej i będziesz miał swobodę ruchu. Jak zobaczysz stado naciśnij ten guzik. Jak nie znajdziesz to i tak wciśnij za cztery, pięć godzin. – Po tych słowach wstał i ruszył w stronę, gdzie kilka kilometrów stąd zostawili sanie.

 

Edwin szedł dalej, kierując się niejasnym przeczuciem i po około dwóch godzinach odnalazł świeże ślady. Jakiś czas później obserwował już wyjątkowo duże, bo liczące przeszło trzydzieści sztuk, stado melladonów. Wcisnął guzik i czekał. Tymczasem wzmógł się wiatr. Edwin leżał schowany za zaspą, może ze trzydzieści metrów od pasącego się najbliżej, rosłego zwierza, a mimo to ledwie widział jego zarys w śnieżycy.

 

Zrobiło się ciemno i temperatura spadla jeszcze bardziej. Ojciec wciąż nie wracał. Edwin zwiększył napięcie grzałek we wkładkach, jakie miał w butach i rękawicach. Gogle z noktowizorem nie pomagały zbyt wiele lecz zdawał sobie sprawę, że stado nie odejdzie tak długo, jak będzie ciemno i jak nie poczuje żadnego zagrożenia. Siedział więc cicho i czekał. „Ile czasu może trwać przejście trzech kilometrów i powrót", zastanawiał się.

 

Energii zabrakło w akumulatorku jeszcze zanim zaczął się świt. Nie czuł już palców u rąk ale nadal czekał, pilnując stada i zastanawiając się czy szukać ojca. Bał się, że zamarznie lecz postanowił wytrwać do wschodu.

 

Ojciec wynurzył się z zawiei jak jakiś śnieżny upiór. Bez słowa podał Edwinowi zapasowy akumulator i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „zuch chłopak". Edwin oszczędnym gestem wskazał stado. Ojciec załadował potężny pocisk, gruby jak dwa kciuki. Wskazał karabin patrząc na chłopaka, ale ten pokręcił przecząco głową. Uśmiechnął się więc, wymierzył i strzelił. Może to był przypadek, a może tam właśnie celował, ale trafił niewielkiego, młodego mellodona, stojącego za wielkim samcem, akurat gdy nieznacznie się wychylił. Zwierzę padło, jak rażone gromem. Nie było potrzeby dobijać.

 

– Świetny strzał.

 

– Murawi już niemłody ale oko jeszcze ma – radośnie odrzekł ojciec.

 

– Trzeba się zabrać do pracy. Skoczę po sanie. Gdzie je zostawiłeś?

 

– Tu niedaleko, jakieś trzysta metrów – wskazał kierunek, a gdy Edwin już odchodził, ojciec odezwał się jeszcze:

 

– Nie dałem rady wrócić, bo burza szalała. Przeczekałem zamieć w kabinie sań.

 

Edwin nie wiedział, czy to było usprawiedliwianie się czy może coś innego. Ojciec po tych słowach sięgnął po swój nóż i ruszył w kierunku martwego melladona; ku miejscu, gdzie jeszcze chwile temu śnieg deptało stado olbrzymich stworzeń.

 

***

 

Edwin bał się być sam. Wołał tatę, ale nikt nie odpowiadał. „Niedługo wracam", rzekł i mimo, iż minął cały dzień i zaczęło się ściemniać, nadal nie było go w domu. Dla trzylatka nie było przyjemnym doświadczeniem zostać samemu w domu tak długo. Edwinek nie wiedział wcześniej zbyt wiele o takim strachu i pewnie wołałby dłużej zostać nieświadomym tego uczucia, o ile miałby wybór. Co chwila słyszał jakieś groźne odgłosy na zewnątrz domu. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, postanowił schować się w szafie, gdzie ojciec trzymał dziwne sprzęty. Zrobił sobie troszkę miejsca i wszedł do środka. Na przemian śpiewał zasłyszaną w holo piosenkę o malej gwiazdce z ogonem i modlił się do Boga, jak uczył go ojciec. Jednak ojciec często mówił, że Bóg nie słucha modlitw i trzeba radzić sobie samemu. Przerywał często swe zawodzenie nasłuchując, aż wreszcie zasnął. Obudził się zsiusiany i pierwszą myślą było to, że ojciec nakrzyczy i da klapsa. Przestraszył się tego i rozpłakał.

 

Był głodny ale przez długi czas bał się wyjść z szafy. Wreszcie ostrożnie wyjrzał i stwierdził, że dzień jest wyjątkowo pogodny; przez okna wpadał słoneczny blask. Mimo głodu i ciągle obecnego strachu, Edwinek zaczął układać klocki, które otrzymał niedawno, na święto roztopów.

 

Jaskrawe słońce szykowało się już do snu, gdy usłyszał cicho brzęczący autolot ojca. Wylądował zahaczając o mały krzaczek. Ojciec wszedł chwiejnym krokiem i uśmiechnął się. No i dałeś sobie radę, rzekł. Zuch chłopak. Przechodząc ręką pogładził włosy dziecka, po czym dziwnie pachnący poszedł do swego łóżka i po chwili chrapał. Edwin był bardzo głodny, ale też szczęśliwy. Nie czuł już strachu, bo tata był w domu.

 

Od tego czasu ojciec znacznie częściej nie wracał wieczorem, ale przestało to być wielkim kłopotem dla chłopca.

 

***

 

Gdy podjeżdżał saniami od razu wiedział, że coś jest nie tak. Jednak dopiero w momencie, gdy był nie dalej jak dwadzieścia metrów od zastrzelonego chwile wcześniej zwierzaka, spostrzegł leżącego ojca, obok którego uwijały się dwa plamiste, niebiesko-białe stworzenia. Ojciec zaciekle machał nożem, a w drugiej ręce trzymał mały pulsator. Edwin wiedział, że ta broń jest dobra na sekaby, lecz nie skutkuje w starciu z groźnymi drapieżnikami, jakimi są ralaki. Niewielkiej mocy pulsator co najwyżej dodatkowo drażnił te silne i przebiegłe stworzenia. Ralaki nie były zbyt często spotykane i zazwyczaj unikały ludzi, ale w czasie srogiej zimy mogły próbować zawalczyć z myśliwymi o zdobycz, jeśli znalazły się w pobliżu i podchodziły to samo stado. Zawsze polowały parami i teraz też walczyły z ojcem o dostęp do zabitego niedawno melladona.

 

Większy, najpewniej samica, krążył nerwowo z lewa na prawo i z powrotem na czterech sprężystych, umięśnionych łapach z wysoko uniesionymi odnóżami, wyrastającymi z karku po obu stronach głowy. Ta dodatkowa para łap była typowa dla fauny Jeos2 i miejscowi nazywali ją łapiszczami. Drugi z drapieżców pochylał się nad ojcem i chwytając szponami łapiszczy nogę zbliżał do niej swój rozwarty pysk. Edwin nie strzelił mimo przygotowanej broni. Coś kazało mu czekać, aż stwór zatopi swe ostre kły w nodze ojca. Strzelił dopiero gdy usłyszał straszliwy krzyk.

 

Ojciec odzyskał przytomność dopiero w saniach podczas drogi powrotnej.

 

– Oprawiłeś melladona?

 

– Nie

 

– Ech ty – zasyczał. – Dwa dni roboty na marne.

 

– Przestań tato. Ralak cię dziabnął! – krzyknął prawie na ojca. – Trzeba wracać do domu, zabrać autolot i lecieć do miasta, do lekarza.

 

– Nie bądź dzieciakiem. – Ojciec zaśmiał się głośno. – Mamy w domu nowy medbot ze świeżym wkładem. Da mi coś i za kilka dni będzie po sprawie.

 

– Oby.

 

***

 

Ojciec zlał go strasznie. Wszystko przez te sanie. Wsiadł tylko i coś ponaciskał, a one nagle ruszyły przed siebie. Edwin wypadł na wyboju, a sanie pomknęły wprost do wąwozu ze strumieniem. Nie stało się nic strasznego, ani chłopcu ani saniom. Ot, coś tam się urwało, ale pojazd nadal był sprawny. Mimo to przez cały wieczór czuł na udach i pośladkach ciężką rękę ojca.

 

Ale zapamiętał ten dzień z innego powodu. Wieczorem odwiedzili ich inni ludzie. Ojciec opowiadał mu, że daleko od ich domu mieszkają ludzie. Zresztą, co jakiś czas wybierał się tam po zapasy, zostawiając go samego, jednak do tej pory nigdy żadnego obcego nie widział.

 

Gdy nadjechały wielkie, towarowe autosanie, kilka razy większe niż te, które posiadali, Edwin schował się. Ukradkiem wychylając się zza szafy, podglądał obcych. Przypominali ojca. Rozmawiali, potem załadowali skóry mallodonów, a wreszcie zasiedli przy stole i zaczęli pić z kubków „specjalność Murawiego", jak ojciec zwykł nazywać paskudny w smaku, piekący płyn, który gotował w garnku i przepuszczał przez dziwne rurki.

 

Gdy wypili już całkiem sporo, ojciec zawołał go. To mój syn, powiedział. Całkiem przyzwoity i pracowity chłopak, ale trochę przypomina tę niewdzięczną sukę. Wszyscy śmiali się patrząc na stojącego przed nimi Edwina, który nie wiedział, czy śmieją się z niego, czy może z tej jakiejś niewdzięcznej suki.

 

Następnego dnia, po odjeździe obcych, nie było wiele do roboty i ojciec zawołał Edwina majstrując coś przy saniach. Więc tak, zaczął dziwnie brzmiącym głosem, jakby coś utkwiło mu w gardle, tym przyciskiem uruchamiamy komputer pokładowy, a jak się już zapali ta lampka, to wciskamy tu.

 

***

 

– Leż spokojnie! – Edwin był nieco spanikowany, widząc, uwolnioną już z materiału kombinezonu, nogę ojca. – Zaraz przemyje ranę i przyniosę medbot.

 

– Obmyj alkoholem. – Ojciec mówił przez zaciśnięte zęby. Edwin zabrał z szafki słoik z przeźroczystym płynem.

 

– Co mam zrobić?

 

– Polej ranę.

 

Gdy płyn strużką zmywał krew z poszarpanego uda, ojciec jęknął i znowu stracił przytomność. Edwin przyciągnął medbot i ustawił koło łóżka. Niewielka skrzynka na trzech solidnych nogach z kółkami, wyposażona była w kilka rządków kolorowych przycisków, jakieś wyświetlacze i sześć ramion o przeznaczeniu, będącym dla Edwina tajemnicą. Na szczęście dla chłopaka, medbot miał też duży przycisk z napisem autoskanowanie.

 

Tajemnicze, przegubowe macki popłynęły w stronę ojca i zaczęły swój taniec dotykając, oświetlając i aplikując cienkimi igłami jakieś środki. Po kilku minutach rana wyglądała całkiem znośnie. Posklejane tkanki już nie raziły swym sino czerwonym kolorem. Cały zraniony obszar pokryty został przez medbota jakimś błękitnym żelem. Edwin pierwszy raz patrzył na pracę takiego sprzętu i był zachwycony szybkim i sprawnym działaniem. Zadowolenie przerwało mu piszczenie i pulsujący napis, który pojawił się na wyświetlaczu medbota:

 

Zdiagnozowano zakażenie pierwotniakami zbliżonymi do Eimeria elipsoidaris.

 

Konieczne dożylne podanie środka detoxid lub innego o podobnym działaniu.

 

Edwin, przeczytawszy komunikat, spanikował trochę. Tymczasem ojciec odzyskał świadomość i wyglądał całkiem dobrze, będąc pod wpływem środków znieczulających.

 

– Cholera! – zaklął. – Słyszałem, że ralaki mogą mieć w ślinie jakieś paskudztwa.

 

– Czytałem o tym przed chwilą – rzekł Edwin. – To niegroźne zakażenie ale trzeba podać w ciału kilku godzin ten specyfik, bo inaczej może być źle. Chyba będę musiał polecieć do miasta.

 

– Nie dasz rady. – twarz ojca spochmurniała. – Nasz autolot ma zepsutą cewkę grawitora. Miałem kupić. Szlag by to!

 

– Pojadę autosaniami! – szybko zadeklarował się Edwin.

 

– To potrwa ze dwa dni, w tym czasie, jak zakażenie się rozejdzie, mogę stracić nogę

 

– Jak nic nie zrobimy, to też stracisz.

 

– Jest pewien sposób odkażania ran zadanych przez zęby ralaków, używany kiedyś przez myśliwych na Jeos2.

 

***

 

Czuł przejmujące zimno. Właśnie mijał drugi dzień. W zasadzie, gdyby nie mróz, wiatr i śnieg fruwający dookoła, mogłoby być ciekawie. Skradali się to tu, to tam. Tropili ślady. Nocą nie używali ognia ani światła, bo to mogłoby wypłoszyć melladony. Jedli samoogrzewające posiłki z termopaczek. Wieczorem ojciec zdołał ustrzelić z małego pulsatora dwa sekaby. Edwin po raz pierwszy widział te niewielkie zwierzęta o seledynowym, gęstym futrze, zabijane głównie dla skór. Mięso Skaba, jak się przekonał nieco później, nie było zbyt smaczne i nie było go zbyt wiele.

 

Wreszcie drugiego dnia, gdy Edwin myślał już o tym, że zaraz zamarznie i zostanie z niego wielki sopel, zobaczyli stado, gdy wolno wychylili się zza sporej zaspy. Edwin jęknął z zachwytu. Ojciec w mgnieniu oka zatkał mu usta masywną, szorstką dłonią i skarcił srogą miną.

 

Trzeba być cicho, bo najmniejszy dźwięk płoszy stado, przypominał sobie wyjątek z długiego kazania udzielonego przez ojca przed wyprawą. Wreszcie ojciec sięgnął po strzelbę. W stadzie było dwanaście lub trzynaście wielkich jak dom, okrytych białym futrem stworzeń. Miały cztery masywne nogi i dwie owłosione długie macki, zakończone kilkoma pazurami, wyrastające w okolicach szyi, które niczym ręce odgarniały śnieg, wyrywały jakieś korzenie i wkładały je prosto w okrągłe, różowe dziury pysków.

 

Nagle huk wystrzału rozdarł ciszę wypełnioną tylko wiatrem. Edwin podskoczył zakrywając uszy i zamykając oczy. Gdy je otworzył, zobaczył ojca schodzącego z zaspy i stado pędzące na złamanie karku, wydające straszliwe odgłosy. No chodź szybciej, ojciec ponaglał nie dbając już o ciszę. Ujrzał też niezbyt wielkiego melladona, najpewniej młodego jeszcze, który kulejąc i potykając się wolno szedł w kierunku, w jakim popędziło stado. Szybko, wołał ojciec, a gdy dobiegł i zrównali się ze zwierzem ojciec podał mu wielki, ostry nóż. Nie bój się, nic ci nie zrobi, powiedział z uśmiechem. Musisz go dobić. Wepchnij mu ostrze w oko, to działa niezawodnie. Chłopak ociągał się, a w tym czasie melladont zatrzymał się i osunął na śnieg. Edwin stał nad stworzeniem chwilę. Mina ojca wyrażała coraz większe zniecierpliwienie, a potem wręcz złość. Szybciej, nie będziemy tu zimować przecież. Trzeba go jeszcze oprawić. Edwin patrzył w wystraszone, wielkie oko stworzenia i zaczął się trząść, a ojciec wreszcie nie wytrzymał i krzyknął. Bądź wreszcie mężczyzną! Zrób to dzieciuchu! Bądź mężczyzną! Edwin krzyknął i z całej siły wraził ostrze w oko melladona. Zwierzę zakwiliło dziwnie spokojnie, wierzgnęło kilka razy, po czym znieruchomiało.

 

Zuch chłopak, rzekł ojciec, a Edwin ukradkiem ocierał łzy zbierające się w kącikach oczu. Potem, już w domu, wiele razy płakał wspominając te chwile. Płakał nie nad zabijanym stworzeniem, ale z powodu wyobraźni, która podsunęła mu obraz przebijanego nożem ojca.

 

***

 

Edwin szedł między śnieżnymi zaspami w kierunku wciąż skutej grubą warstwą lodu rzeki. Jako, że pogoda była całkiem przyzwoita, przeto już z daleka zobaczył charakterystyczne kopuły wystające z płaskiej powierzchni lodu, znaczące miejsca gniazd kurterów. Te zupełnie niegroźne, wodne stworzenia, przypominające pokryty łuska walec z krótkimi płetwokształtnymi odnóżami i długimi, przypominającymi szczypce raka, łapiszczami, charakteryzował przedziwny sposób rozmnażania. Wiosną budowały z kamieni i roślin swe monumentalne gniazda w głębszych partiach rzeki, po czym w okolicach lokalnej równonocy wielkie grupy kopulowały zawzięcie na podmokłych łąkach w zakolach rzek wymieniając się dosyć często partnerami. Dopiero po takiej orgii, łączyły się w pary i zajmowały gniazda. Co ciekawe, zawsze było więcej samic niż samców i te, które zostały, także tworzyły pary. Myśliwi plądrujący gniazda, gdy napotykali na taką rodzinę, złożoną z dwóch dorosłych samic, mówili, że to gniazdo lesbowe i palili je. Edwin nie rozumiał, dlaczego.

 

Kurtery miały krótki, mięsisty ogon i według relacji ojca, tłuszcz z tego ogona wsmarowany w ranę powinien zwalczyć zakażenie. Ojciec powiedział mu, żeby przyniósł ogony kurterów z całego gniazda.

 

Edwin rozgrzebał niewielka łopatą śnieg i zaczął skuwać lód, żeby przebić się przez najmniej dwumetrową, zmarzniętą warstwę i dostać się do gniazda, w którym zimuje rodzina zwierząt, rodzice i co najmniej dwa podrostki. Zaczął nucić zasłyszane w holo piosenki i hymny religijne na przemian. Zgrzał się wkrótce przy tej, niezbyt lekkiej pracy tak, że para buchała mu z ust i nosa, jak dym z kominka. Wreszcie łopata utknęła przebiła się w bardziej miękkie warstwy gniazda.

 

Dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę, że musi zwyczajnie uśmiercić te spokojne, roślinożerne stworzenia. Przez moment pomyślał, że może wystarczy poobcinać ich ogony ale uświadomił sobie, że i tak nie przeżyją w rozwalonym gnieździe. Chwycił pulsator i włączywszy latarkę wycelował, w kierunku kręgu światła, rozjaśniającego jamę gniazda. Dwa dorosłe i trzy młode podrygiwały tylko delikatnie i natychmiast powracały do poprzedniej postaci. Różnica była taka, że po strzale zwierzęta były już martwe.

 

Edwin obcinając mięsiste, pokryte łuską i drobnymi szorstkimi włoskami ogony, myślał czy warto było zabijać te kurtery tylko po to by ratować ojca. Szybko jednak skarcił się w myślach. Zacisnął tylko żeby i otarł wilgotne oczy.

 

***

 

Skończył jedenaście lat, gdy wybrali się po raz pierwszy razem do Ströjden. Miasto nie było metropolią, liczyło sobie ledwie siedemnaście tysięcy dusz, ale i tak budynki, a przede wszystkim ludzie robili na Edwinie kolosalne wrażenie. Siedział na saniach i z rozdziawionymi ustami rozglądał się, chłonąc obrazy mijane po drodze.

 

W ich domu mieli holowizor i Edwin oglądał różne programy, jednak do tej pory były to dla niego odległe i nierzeczywiste światy. Informacje o koloniach w Kosmosie, wielkich rakietach i wojnie miedzy Federacją a Obcymi traktował jak bajkę. Jego świat ograniczony był do stojącego samotnie w głuszy domu, terminala edukacyjnego i rzadko uśmiechniętego ojca.

 

Dużo pracował, pomagając w różnych niezbędnych robotach. Ostatni rok dla przykładu spędzili w pobliskim lesie ścinając i przygotowując drewno, po które co dwa tygodnie przylatywał z miasta pod ich dom specjalny autolot. Teraz pierwszy raz przebył osobiście tę samą drogę.

 

Najbardziej uderzyła go różnorodność ubiorów mieszkańców Ströjden. Jego ojciec, poza porą mrozów, zawsze nosił stary, fioletowy kombinezon, wytartą koszulę i ciężkie buty z impregnowanej i wzmacnianej skóry melladona. Edwin miał ledwie dwie pary spodni, kilka bluzek i jedną parę butów. Nie skarżył się dotąd.

 

Zauważył opodal chłopców noszących kolorowe koszulki z różnymi napisami i obrazkami. Na nogach mieli imponujące czerwone, połyskujące buty, które widział na reklamach w holo.

 

Może byś mi kupił takie buty, pokazał palcem grupę chłopców. A po co? Skwitował oschle ojciec. Czyżby te, co je nosisz, były niewygodne? Zresztą nie mamy za co kupić, są ważniejsze wydatki. Zakończył rozmowę, a Edwin gapił się dalej na chłopaków. Gdy zobaczyli jego wzrok, otaksowali go i zaczęli zanosić się śmiechem. Zrobiło mu się przykro. Pierwszy raz był w mieście i pierwszy raz poczuł się jak ktoś gorszy. Opanowało go dziwne uczucie, jakiego nie znał do tej pory. Cos jakby żal i gorycz zmieszane z olbrzymią złością na ojca.

 

***

 

Przez dwa dni od nałożenia roztopionego w garnku tłuszczu na sino-bordowe rany nie działo się nic nadzwyczajnego. Trzeciego dnia ojciec dostał silnej gorączki. Medbot, który z częstotliwością raz na godzinę badał ojca, wciąż alarmował o zanieczyszczeniu rany, jednak Edwin zdołał wyłączyć opcje oczyszczania. Wskazywał też poziom zakażenia w procentach komórkowych i od pierwszego badania po nałożeniu łoju, wynosił on około 3.4 %. Teraz wzrósł nagle do 6%.

 

– To chyba nie działa! – niemalże wykrzyknął Edwin czytając dane na wyświetlaczu.

 

Ojciec syknął tylko. Wyglądał jak leżące nieszczęście.

 

– Trzeba chyba amputować nogę – rzekł wreszcie, a w jego oczach widać było strach i smutek. Przez moment Edwinowi zrobiło się strasznie żal ojca. Tylko przez moment.

 

– Na razie nie! – Pojadę do Ströjden autosaniami. Ruszę natychmiast i wrócę z lekami szybkim autolotem. Jeśli dobrze pójdzie, jutro rano będzie przy tobie doktor i poradzi coś więcej niż ten głupi autobot.

 

Ojciec kiwnął tylko głową i przez zaciśnięte zęby wyszeptał:

 

– Dziękuje synu.

 

Edwin zostawił ojcu picie i niewielki zapas jedzenia przy łóżku, po czym ruszył zastanawiając się czy bardziej ojca teraz kocha czy może nienawidzi. W końcu, siedząc już w kabinie sań, zawstydził się za takie myślenie i stwierdził, że to nieważne. Teraz trzeba, bez względu na wszystko, pomóc ojcu przeżyć.

 

Było już ciemno i widok za oknem autosań ograniczał się do kilkunastu metrów, oświetlonych wielkim reflektorem, zamocowanym na dachu. Wzrok Edwina skupiał się na śledzeniu szlaku i wypatrywaniu przeszkód, co było bardzo męczące. Kilka razy mignęły mu w świetle reflektorów jakieś ciemne kształty albo odległe, błyszczące oczy, ale nie zwracał na to szczególnej uwagi.

 

Jechał już dosyć długo, gdy maszyna zaczęła wydawać dziwne odgłosy. Wreszcie kilometr albo dwa dalej autosanie stanęły , a komputer pokładowy zaczął zgłaszać jakieś błędy, o których Edwin nie miał pojęcia. Próbował coś robić, ale nie przynosiło to rezultatów. Autosanie nie chciały ruszyć w dalszą drogę. Tymczasem na zewnątrz rozpętała się burza śnieżna. Wysoko nad głowa przewalały się potężne grzmoty i czasami docierały nieśmiałe flesze błyskawic. Śnieg zacinał prawie poziomo, gnany potężną wichurą.

 

Edwin postanowił kontynuować próbę dotarcia do Ströjden na własnych nogach. Przypuszczał, że zostało mu około trzydziestu, może maksymalnie czterdziestu kilometrów. Zabrał zapasowe akumulatory zasilające ogrzewanie rękawic i butów, latarkę mocowaną do kaptura i nawigator satelitarny, który nie był w stanie odbierać sygnałów od satelitów i wyznaczał tylko kierunek wbudowanym miniaturowym żyrokompasem.

 

Zaczynała się szarówka i sądził, że jest już niedaleko miasta. Był zmęczony walką z nocnym żywiołem, ale nadzieja na szybkie zakończenie marszu dodawała mu sił.

 

Ralaki były dwa, jak zawsze. Edwin odruchowo złapał kieszeń kurtki, ale przypomniał sobie, że pulsator został w autosaniach. „I tak by mi nie pomógł", pomyślał.

 

Zaatakowały jednocześnie i niezwykle szybko. Chwyciły go łapiszczami, a jeden z nich rozwarł paszczę i kłapnął ramię Edwina. Ból, jaki poczuł, przerósł jego pojęcie i wyobraźnię. Oczy wypełniły mu, najpierw jaskrawożółty blask, a potem stopniowo ciemność. „Czyżby to już koniec?", pomyślał. Zanim jednak stracił kontakt z rzeczywistością, usłyszał gdzieś w oddali strzały i odgłosy przypominające ryk i rytmiczne dudnienie, które bardziej chyba poczuł całym ciałem.

 

Odzyskał przytomność i zmrużył oczy, w które uderzył go błękit nieba. Natychmiast poczuł straszny ból ręki, pulsujący, jakby włożył ją do ognia, co podziałało jak lodowaty prysznic z rana. Dostrzegł dwie postaci pochylone nad nim, a do jego uszu dotarły strzępki rozmowy:

 

– Co to może być za jeden? Idiota jakiś. Wybrał się w nocy i bez broni. A do miasta ładnych parę kilometrów.

 

– Może to jakiś bogaty dzieciak szukający przygód. To ponoć modne.

 

– No nie, popatrz na jego łachy. To jakiś obdartus, który może liczył, że dotrze do mitycznego eldorado śmieciarzy. – Obaj parsknęli śmiechem. Wreszcie dostrzegli jednak, że ma otwarte oczy.

 

– Miałeś chłopcze więcej szczęścia niż rozumu – odezwał się jeden z nich. – To tylko niewielka rana. Masz, wypij – podstawił pod usta płaski, błyszczący pojemnik. Edwin popił nieco i zakrztusił się. Ogień rozlał mu się po gardle i spłynął aż do brzucha. Obaj, stojący nad nim mężczyźni, zarechotali.

 

– Co z ciebie za myśliwy – drugi zaczął się śmiać. – Bez broni i ubrany jak śmieciarz na spacerze. Gdyby nie fakt, że wytropiliśmy niedaleko stado melladonów, to już byś gnił w brzuchach ralaków.

 

– Ja nie myśliwy – wyszeptał Edwin. – Mój ojciec jest chory… Musze do Ströjden. Lekarza.

 

***

 

Musisz pozwolić mi jechać do szkoły. Inaczej nie będę miał szans na dostanie się do wojska. Edwin molestował ojca odkąd ukończył piętnaście lat zawsze, gdy zobaczył u ojca dobry humor. Od czasu, gdy ojciec zabrał go po raz pierwszy do Ströjden, zobaczył spory kawałek północnego kontynentu planety Jeos2. Byli razem w Björholm, Lippsal, a nawet w odległym o trzy dni autolotem Ydrehageen. Tam dopiero poczuł klimat wielkiego miasta, które liczyło sobie przeszło sto tysięcy mieszkańców. Widział wysokie, błyszczące budowle. Tam też zobaczył wielki kosmiczny port z szeregami kosmicznych promów i plac pełen jednolicie ubranych rekrutów uwijających się na dźwięk komend rosłego żołnierza.

 

Po powrocie z Ydrehageen zaczął bardziej interesować się światem i więcej czasu spędzał przeglądając programy w holo. Uprosił ojca o łącze w swoim terminalu edukacyjnym i dzięki sprytowi miał dostęp do serwisów z wiadomościami. Dowiedział się o trwającej już od dziesięciu lat wojnie miedzy Federacją a dziwną i tajemniczą rasą, która bez ostrzeżenia zaatakowała kilka kolonii. Dowiedział się, że każdy ochotnik jest ważny w walce z najeźdźcą. Zapragnął przygody i nie wahałby się, gdyby nie konieczność zdania dosyć drogich egzaminów. Uczył się pilnie i wiedział, że zda bez problemu, ale ojciec musiał wyrazić zgodę i zapłacić za testy.

 

Dlaczego jesteśmy na Jeos2, zapytał kiedyś ojca przy kolacji po tym, jak przeczytał o życiu na innych planetach. Tradycja, odrzekł ojciec, a gdy milczenie się przedłużało Edwin nieśmiało spytał: jaka tradycja? Co to znaczy? Świat oszalał, mój chłopcze, a Jeos2 to jedyne chyba miejsce w znanym nam Kosmosie, gdzie stara ziemska tradycja, stare ziemskie normy i stara ziemska wiara są wciąż kultywowane. Ludzie rzucają się na mody, nowości i zapominają o korzeniach. Bóg i wiara w swej starej postaci przestał się liczyć. Zachowania ludzi zmieniają się i człowiek dziwaczeje, odchodząc od swej natury. Jeos2 to enklawa tradycyjnych wartości. Tak czy owak, odparł Edwin, chciałbym zobaczyć, jak wygląda życie na innych planetach. Zobaczysz może kiedyś i z pewnością wtedy zrozumiesz, że nasza planeta jest wyspą normalności w Kosmosie pełnym dziwactw.

 

Pozwól mi zdać te egzaminy, prosił kolejny raz. Już ci mówiłem, że nie. Sam nie dam sobie już rady podczas polowań. Nie poradzę sobie też przy wyrębie. Ojej, tato, nalegał. Na razie tylko pojechałbym zdać egzaminy. To tylko kilka tygodni. Potem wrócę. Nie wierzę ci, stanowczo odrzekł ojciec. Jak tylko zdasz to od razu zaciągniesz się jako rekrut. Myślisz, że nie wiem co przeglądasz w sieci. Edwin przeraził się, bo nie wiedział, że ojciec kontroluje łącze, ale postanowił nie odpuszczać jeszcze. A nawet jeśli, tato, to w sumie mógłbyś pojechać do Ströjden i znaleźć sobie pracę. Byłeś kiedyś programistą i znasz się na automatach, mógłbyś zacząć wygodne życie w mieście a nie to, machnął ręką. Mógłbyś, zamiast wegetować jak jakiś dzikus, znaleźć sobie może kogoś. Ojciec spojrzał stanowczym, zimnym wzrokiem na Edwina. Ten natychmiast zauważył, że się zagalopował. Koniec tej jałowej dyskusji, warknął. Jak będziesz pełnoletni to możesz robić co zechcesz, a do tego czasu będziesz robił co ja postanowię. Po tych słowach wstał i wyszedł. Ale to jeszcze siedem lat, wyszeptał chłopiec.

 

***

 

– Ja się już na nic tu nie przydam – rzekł doktor podnosząc się z kolan i ściągając umazane we krwi lateksowe rękawice – Jest martwy od kilkunastu godzin. Spóźniliśmy się. Ciało trzeba spalić, bo ten mikrob może przypadkowo wniknąć do niewielkiej nawet ranki czy zadrapania i będzie kłopot.

 

Gdy przybyli zastali wstrząsający obraz. Ojciec leżał nadal na swym łóżku, a nad nim w zastygłej pozie z wyciągniętymi ramionami pozował medbot. Żeby bezwzględnie ratować życie, amputował zakażoną nogę i zasklepił ranę jednak dla ojca było już zbyt późno na taki zabieg. Prawie polowa ciała ojca sczerniała.

 

– No tak – Wycedził porucznik Johanson krzywiąc twarz i zdejmując z łysej głowy wielka, włochata czapę. – Tak więc skończyło się życie Jana Murawi Karlsona, żonobójcy.

 

Edwin poczuł, jak pojawia się na jego ciele gęsią skórka. Struchlał i obracając powoli głowę z wybałuszonymi oczami w stronę pułkownika zapytał szeptem:

 

– Jak to żonobójcy?

 

– To ty nic nie wiedziałeś?! – Tym razem Johanson zrobił dziwną minę wyrażająca ni to zdumienie, ni to smutek. – Myślałem, że ojciec wszystko ci powiedział, w końcu masz już siedemnaście lat. Prędzej czy później i tak byś się dowiedział.

 

– Niech pan powie o co chodzi – już spokojniej i bardziej stanowczo rzekł Edwin.

 

– No cóż… – zaczął pułkownik. – Gdy twój ojciec i matka przylecieli na Jeos2 jako zwykli koloniści, którym obiecano, jak nam wszystkim wiele, osiedlili się w mieście Dayar. W zasadzie wtedy było to ledwie kilka kontenerów, bo dopiero wszystko się rozwijało i urządzało. Dwa lata później urodziłeś się ty i twoi rodzice przenieśli się do Ströjden, bo ojciec miał tam pracę przy automatach w wytwórni sprzętów gospodarczych. Wtedy zaczęło się źle dziać. Murawi zaczął pić, często awanturował się. Ja byłem wtedy sierżantem i pamiętam, że wiele razy musiałem przywoływać go do porządku. Twoja matka przechodziła trudne chwile. Opiekowała się tobą i musiała znosić upokorzenia. Ba, nawet bicie. Niestety, nasze prawo dopuszcza do tego. Wytykają nam to wszyscy członkowie Federacji Kolonialnej ale my zasłaniamy się wiarą i tradycją. Osobiście tego nie pochwalam. – popatrzył na Edwina, jakby tłumaczył się i szukał usprawiedliwienia za całą Jeos2. Napotkał tylko kamienna twarz bez wyrazu, więc ciągnął dalej swą opowieść:

 

– Twoja matka Femma była piękną i bardzo w tamtych chwilach nieszczęśliwą kobietą. Znalazła jednak wreszcie zrozumienie i ukojenie. Pojawiła się bowiem na Jeos2 ekipa ksenobiologów, badająca migracje mallodonów i ich zwyczaje. Jeden z naukowców zakochał się w Femmie, a ona w tych ciężkich chwilach nie oparła się jego ciepłu i silnemu ramieniu. Ich związek trwał w tajemnicy kilka miesięcy, ale wreszcie Murawi dowiedział się wszystkiego. Pijany i wściekły zastrzelił twoją matkę, a w bójce z naukowcem został ranny w nogę. Tamten mężczyzna nie odniósł poważnych obrażeń i z tego, co pamiętam, bardzo szybko wyjechał, a słuch o nim zaginął.

 

– Zabił matkę… – Edwin ukrył twarz w dłoniach, kręcąc głową i ciężko oddychając.

 

– Tak. I wszystko w zgodzie z naszym prawem. W każdym innym świecie zostałby skazany na odosobnienie, a u nas karą była tylko banicja. Dlatego zbudował wasz dom przeszło sto mil od miasta. Miałeś wtedy mniej niż dwa lata.

 

Edwin zamyślił się. Jego twarz wyrażała pustkę.

 

– Więc to był ten twój sekret… Szkoda, że nie usłyszałem tego z twoich ust – wyszeptał w stronę zwłok ojca.

 

***

 

Poranek był mroźny, gdy Edwin wychodził z domu i wsiadał na załadowane sanie. Włączył silnik i wolno zaczął jechać, kierując się na południe, ku Ströjden. Gdy odwrócił głowę i popatrzył na skąpany w blasku słonecznego światła kopulasty budynek, zobaczył pierwsze płomienie liżące od środka okrągłe, małe okna. Chwilę później cały budynek skapany był w furii ognia i iskier wzlatujących ku niebu.

 

Edwin zaśmiał się, bo w jednej chwili poczuł, jakby z jego pleców zdjęto straszliwy, tłamszący go ciężar. To co zostało po ojcu wystarczyło na opłacenie egzaminów, nawet trzykrotne, gdyby powinęła mu się noga. „Twoje życie musiało się skończyć, by moje życie mogło się rozpocząć." – pomyślał i przyśpieszając pomknął przed siebie.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

tekst bardzo mi się podobał
ciekawy styl, dobrze się czytało (w jednym miejscu było okropne nagromadzienie wszystkich stworzeń, od którego tylko namieszało mi się w głowie), dosyć oryginalny temat i mądrze przedstawiona relacj syn- ojciec
gratulacje dla zakończenia

błędy:
krzyknął prawie na ojca- to prawie na ojca czy prawie krzyknął?
i kilka powtórzeń



Błąd w zapisie dialogów. "- Szlag by to. - cicho zaklął ojciec. Edwin zobaczył, że ogląda naboje." - nie powinno być kropki po pierwszej wypowiedzi. A jeżeli kropka jest - to zdanie wyjaśniające ma się zaczynać wielką literą. Błąd się powtarza w paru miejscach.
Opowiadaniu czegoś brakuje. Czytając odniosłam wrażenie, że cały świat, łącznie ze zwierzętami i gadżetami typu pulsatory czy autosanie, jest tylko dekoracją. Fragmenty pisane kursywą trochę nużyły. Końcówka, gdzie stróże prawa wykładają świeżo osieroconemu chłopcu, że jego właśnie zmarły ojciec zamordował jego matkę jest rodem z telenowel brazylijskich. Powód morderstwa idealnie się do tego dopasowuje :P No i oczywiście, wszyscy dookoła wiedzieli o tym, tylko nie biedny synek. Z pewnością.
No i medbot nieszczęsny. Potrafił amputować nogę, ale nie potrafił wyciąć wcześniej zakażonych tkanek??? Imo, błąd logiczny.

Najbardziej w tym tekście doceniam pomysł. Opowiadanie z początku wciągające i trzymające rozpędem gdzieś do połowy, ale niestety, końcówka trochę je kładzie. Chyba potraktowałeś ją za bardzo po łebkach. Co do fragmentów pisanych kursywą - mnie nie nużyły. Jest coś urzekającego w opisach rzeczywistości małego i dorastającego Edwina, zwłaszcza, że przekonująco stworzyłeś świat.
Co mnie bardzo boli, wsadzasz swojemu opkowi grabie w tyłek nieznajomością interpunkcji. Często brakuje przecinków (a nawet kropek), utyka zapis dialogów, tak jak wspomniał ktoś wyżej. Powtórzenia i "tą" zamiast "tę" też nie umilają czytania. Gdybyś nad tym popracował, byłoby lepiej niż dobrze :) Pozdrawiam.

Pierwszy akapit do przemyślenia - nie gra mi coś!Melladony - melladonow czy melladonów?

Świat momentami wymaga trochę dopracowania, również pod względem nazewnictwa: mellodony, melladony, melladonty? sekaby czy skaby?, Ale wątek relacji syn-ojciec nakreślłeś bardzo interesująco i niesztampowo, szkoda tylko że ten ostatni fragment wyszedł taki, jak to Bellatrix określiła, telenowelowy. Może lepiej by było, gdyby bohater dowiadywał się o tym powoli, stopniowo, z jakichś niejasnych gestów ojca, strzępków informacji, a nie tak od razu kawa na ławę. Ogólnie tekst bardzo nierówny, są w nim fragmenty bardzo dobre i zaskakujące, jak ten gdy Edwin czeka, aż zwierzę dziabnie jego ojca oraz wspomnienie Edwina o polowaniu na melladony; i słabsze - jak ten o śmierci matki. Ciekawie nakreślony, niejednoznaczny bohater sprawia, że opowiadanie chce się czytać. Za to nad stylistyką mogłabym się trochę poznęcać, niektóre zdania kuleją, np. Po tych słowach wstał i ruszył w stronę, gdzie kilka kilometrów stąd zostawili sanie. Brakuje przecinków, niby taki drobiazg, ale nie ułatwia czytania. Co bardziej zbereźni czytelnicy (tacy jak ja :P) mogą też dopatrzyć się dwuznaczności w zdaniu: Edwin molestował ojca odkąd ukończył piętnaście lat zawsze, gdy zobaczył u ojca dobry humor. :) Samo "molestować" w zdaniu sugeruje wykorzystywanie seksualne, co innego (chociaż oczywiście bez skojarzeń się nie obędzie :P) byłoby, gdyby było to coś w stylu: "Pozwól mi jechać do szkoły" - molestował ojca Edwin.
Podoba mi się, że nie idziesz na łatwiznę. Prezentujesz złożone relacje międzyludzkie, skomplikowaną wizję świata - konflikt "tradycji" i "nowoczesności", słowem - nie traktujesz czytelnika jak żądnego wrażeń idioty, tylko czegoś od niego wymagasz i dajesz szansę na zastanowienie się. I za to masz u mnie wielki plus.

Ej, gdzie moje entery? :P

Powtórzę się za Bellatrix. Stworzony świat wygląda tylko na dekorację. Równie dobrze wszystko mogłoby się dziać na ziemi, polowaliby na migrujące antylopy na sawannie, woły w Arktyce, albo na przykład łowiliby wieloryby. Niby namalowałeś swoja fantazję ładnie, ale ona nie przekonuje. Zgodzę się również, że koniec wieje telenowelą i że dziwnym jest wielce, że robocik nie wziął się za cięcie odpowiednio wcześniej. To zasadnicze minusy, ale nie chcę być niesprawiedliwy. In plus, że opisy są plastyczne, że czyta się nieźle, że relacje ojciec -syn dość ciekawe i ogólnie, że ciekawy byłem zakończenia.

Całkiem interesujący tekst, który przeczytałam jednym tchem.
Fragmenty kursywą (notabene chyba ta kursywa niepotrzebna, ale głowy nie dam) nie nużą, wręcz przeciwnie; dzięki nim robi się bardziej intrygująco.
Rzeczywiście, podobna historia mogłaby mieć miejsce w każdym innym miejscu, więc stworzony przez Ciebie fantastyczny świat jest tu tylko dodatkiem. Niemniej jest to dodatek wielce interesujący. Próbowałam sobie wyobrazić te stworzenia...

Sporo błędów interpunkcyjnych, kilka stylistycznych, problem z zapisem dialogów. Nad tym jednak możesz popracować. 
Zastanowiła mnie też jedna rzecz:

"od pasącego się najbliżej" - na czym one się pasły? na śniegu?
Daję 4. 

Dzięki Selena za opinię. Rzeczywiście, gdy teraz przegladam tekst, to widzę, że mimo starań nadal są pewne niedoróbki. Ale tak to jest, gdy nie ma pod reka specjalisty od korekty i edycji ;)
Co do pasania zwirząt zima, to pod sniegiem jest sucha roslinność (trawa w takim stanie to pozywne sianko). Taki stan rzeczy był głównym powodem wyewoulowania ogromnych ciosów u mastodontów i mamutów - odgarniały nimi śniegi i już :D
Pozdrawiam

Ok, dzięki za wyjaśnienie:) 

Przeczytałam i generalnie zgadzam się z przedmówcami. Stworzyłeś fajny setting, który nic nie wnosi do samej historii. Relacje między bohaterami są nieźle nakreślone, ale fabułę kładzie zakończenie. Mimo to czytało się całkiem przyjemnie. Daję 4.

Podobało mi się. Stworzyłeś bardzo ciekawy i wciągający tekst, a nawet powiem więcej - ambitny, wymagający absolutnego skupienia się czytelnika w trakcie lektury. Zgodze się z przedmówcami, że w tekst wkradło się kilka niedociągnięć i błędów, ale i tak nie wybiły mnie z rytmu. Chciało się czytać i wiedzieć co będzie na końcu, a to dla mnie duży plus, na który z całą pewnością zasługujesz. Pozdrawiam i powodzenia w eliminacjach :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka