- Opowiadanie: darktea128 - Hrabina 2

Hrabina 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hrabina 2

Było ciepłe popołudnie. Wioletta Bobrowska siedziała przed swoim domem w ogrodzie wraz z przyjaciółką. Piły herbatę angielskim zwyczajem. Marta, jej córka bawiła się przy fontannie rzeźbionej w granicie na podobieństwo kupidyna, anioła miłości.

– Śliczną masz tą córuchnę, kochana. Wykapana mamusia. – przyjaciółka wyraziła swą opinię.

– Lepiej nie, bo żaden mężczyzna jej nie zechce. – uśmiechnęła się ze smutkiem.

– No co ty?! A ciebie też nikt nie chciał? Najpierw książę Marek, choć o nim wolałabyś już nigdy nie wspominać, później ten młody, czarujący przystojniak z twojego roku. Jak miał na imię? Czekaj, zaraz sobie przypomnę.

– August.

– No i masz, nawet pomyśleć nie mogę. A kiedy mąż twój obecny za tobą uganiać się zaczął, tabun wielbicieli był przecież prócz niego.

– Myślisz, że teraz fascynowałabym kogokolwiek? Teraz mam tylu wrogów, bo przywileje znieść chciałam i wciąż tego pragnę. By ludzie żyli w równym świecie, by szansę mieli od urodzenia. Każdy przecież czytać nauczyć się powinien, no i pisać, by piśmiennym być, bo to pomaga. Ale niektórym wygodniej, by ludzie w ciemnocie żyli, bo łatwiej nimi manipulować i kłamstwa wciskać. A czy to sprawiedliwe, by chłopi pańszczyznę odrabiali, by ludzi na stancje jako niewolników wysyłać? W czym my lepsi od nich jesteśmy? Krew nasza kolor ma taki sam, skóra nasza identyczna, tylko mniej na słońce wystawiana, bo tak modniej i zdrowiej. Gdyby Marta w innej rodzinie się urodziła, kto wie jaki czekałby ją los.

Przyjaciółka słuchała z uwagą, zasępiła się na chwilę myśląc intensywnie. Po chwili się odezwała.

– Myślę, że fascynujesz wciąż mężczyzn niektórych. Widzę jak spojrzenia ich za tobą wędrują, gdy na spacer się z małą wybierasz. Tylko, że mężczyźni są uprzedzeni do pięknych kobiet.

– Nie wiem, moja droga, czym piękna czy nie. Plotki na swój temat słyszałam, dla jednych piękna, dla innych paskudna. Wiem natomiast, że mężczyźni kobiet mądrych się boją, bo jak to tak, by niewiasta mądrzejsza od nich była?

– Czyli Marty do szkoły posłać nie chcesz?

– Oczywiście, że nie. Niech kończy, co tylko zechce, niech czyta i pisze, tylko w towarzystwie mężczyzn głupiutką udaje, by nie tylko spojrzenia przyciągać, lecz serca także. I niech nie pisze traktatu o równości płci i stanów, bo kto wie, może na stosie ją spalą lub jak jej matkę wyklną na wieki.

– Nutkę goryczy słyszę w twym głosie.

– Oj, Natka, to niezbyt miłe, gdy księża palcem cię wytykają od czarownicy przy tym wyzywając. Gdyby nie hrabia Karol i wpływy jego, heretyczką by mnie nazwano i na stosie spalono. Papież u niego dług ma jakiś, bo na pałac złota pożyczył czy coś w tym rodzaju, więc inkwizycja ode mnie z daleka się trzyma. Póki, co oczywiście. Gdy Karola zabraknie może nieciekawie się zrobić.

– Więc dlaczego wciąż ludzi do rewolucji nawołujesz zamiast siedzieć cicho?

– Ktoś musi ludziom wskazać drogę. A do rewolucji nie nawołuję, tylko do upominania się o swoje. Na kobiety inaczej się już patrzy, jednak wciąż głosować nie możemy, ani do sejmu startować. To jawna dyskryminacja. Jeżeli dam się zastraszyć to nigdy nic się nie zmieni.

– A jeżeli cię zabiją?

– To Martą się zaopiekujesz, pieniędzy ci na to nie braknie, obiecuję.

– Ludzi kochasz ponad córkę swoją?

– Jezus też ludzi umiłował bardziej niż siebie. Za nas życie swe oddał.

– Wiesz, że grzech pierworodny to bzdury przez klechy wymyślone.

– Wiem, a jednak wierzyć w coś muszę, bo jeśli w nic wierzyć nie będę życie sens swój straci. Czyż to nie cudnie myśleć, że anioł stróż u boku naszego stoi, że od złego chroni?

– Żeś ty Wioluś taka wierząca po tym jak kościół cię potraktował to ja nie wiedziałam.

– Tak jakoś wyszło. Marta! Chodź do mamusi! – krzyknęła do córki. 4 letnia dziewczynka przybiegła czym prędzej, wtuliła się w matkę, która na kolana ją wzięła.

– A ty Wioluś to o doktoracie nie myślałaś przypadkiem?

– Natka, a po cóż mi doktorat? Źle mi w życiu jest? Do elity tych snobów mam się zaliczać?

– Myślałam, że może pociąg do wiedzy wciąż w tobie drzemie.

– Bo i drzemie kochana, książek wciąż mnóstwo czytam, ale córa ma najważniejsza jest przecie. Chce być z nią jak najdłużej, to najpiękniejszy czas.

– Pieluchy i te sprawy? Ja to cię podziwiam. Tak bez służby, gosposi, sama przy garach stoisz jak chłopka jaka.

– Ehh… Przyzwyczaiłabyś się. Poza tym Marta pieluch już nie nosi.

– No co ty Wioluś, ja ziemniaków obrać nie umiem.

– Nauczyłabyś się.

– Po co to komu? Pole sami oracie i plony zbieracie. Śmieją się z was burżuje niektórzy, a Marcusa za dziwoląga biorą, bo pieniędzy ma w bród a sam musi sobie ziemniaki wykopać.

– Ma żonę heterę.

Kobiety śmiechem wybuchły. Przyjaźń ich trwała lat kilka, bo jedna drugiej zmieniać nie próbowała. Jedna żyła jak wieśniacy, druga wciąż panią na swoim była, służbą otoczona.

– Marcus wciąż wojaże planuje?

– Nie tylko planuje. Nasłuchał się o podróżach Marka i sam też chciał poznać ten smak wolności. Więc w krótsze podróże się co jakiś czas udaje, a na wakacje daleką podróż sobie obiecał. Jak Aleksander Wielki by chciał być.

– Więc sama w żniwa zostaniesz?

– Ludzi do pomocy już najęłam. Sympatią do mnie pałają, bo prawdę niosę ich zgnębionym duszom, więc z chęcią się zgodzili.

– Za złoto wszystko kupisz – stwierdziła Natka. – I męża, i przyjaciół.

– Ano. Co racja to racja. Prawda, córciu?

Córuchna Wioli przytaknęła udając, że rozumie.

– Jak będziesz duża, będziesz łamać serca mężczyzn. – Natka zazdrościła Bobrowskiej potomstwa, lecz sama miast w ciążę zajść wolała potomstwa nie doczekać niż przez ból wielki przechodzić przy porodzie.

– Dziękuję. – odpowiedziała Martusia. – Mogę się jeszcze pobawić?

– Oczywiście kochanie. Może jutro przyjdzie Jakub z Mateuszem.

– Super.

I mała pobiegła znów w stronę fontanny, a kobiety wróciły do picia herbaty. Dyskutowały, dumały czas miło spędzając w swoim towarzystwie.

 

Marus po ciżbie się szwendał, miejsca sobie nie mogąc znaleźć. Czuł się dziwnie we własnym domu. Zanim Marta na świat przyszła inaczej było. Żona jego gorącą była, więc namiętnościom nie było końca. A po porodzie oziębłość ją jakaś wzięła, niby razem spali, lecz pieścić rzadko się pozwalała mówiąc, że mała usłyszy. Oziębłość płciowa nawet największą miłość zabija, lecz póki co trwał przy niej, bo z miłości wielkiej ją poślubił, a i córkę równie mocno kochał.

Głośne pukanie do drzwi poniosło się po domu.

– Otworzę! – krzyknął do swej żony. I do drzwi podszedł. Uchyliwszy je lekko zdziwił się wielce. Po miecz by sięgnął, lecz ten w piwnicy leżał kurząc się i rdzewiejąc dnia każdego. – Czego chcesz?! – odezwał się szorstko widząc wroga zaprzysięgłego.

– Posłuchaj Marcus, w pokojowych zamiarach żem przybył. Uprzedzić was, porozmawiać.

– Nie rozmawiamy z tobą książę.

– Wiem, ze w tych progach niemile jestem widziany, lecz tu o zdrowie być może życie twojej małżonki chodzi. Więc wpuść mnie do środka, długo oglądać mnie nie będziecie.

Marcus chwilę myślał czy księcia Marka do środka wpuścić, lecz przecie o życie Wioli chodziło. Powściągnął więc złość i niechęć, i wroga swego do środka wpuścił.

Wiola księcia zobaczywszy po nóż kuchenny sięgnęła i wymachiwać nim zaczęła.

– Spokojnie Bobrowka, bo jeszcze komuś krzywdę zrobisz. – książę wystraszył się trochę, że zabić ją musiał będzie, uspokoić się ją starał.

– Po coś go wpuścił? – rzuciła z wciekłością pytanie mężowi.

– Bo w pokoju przychodzę waćpanno. Uspokój się jeno, to nikomu krzywda się nie stanie.

– Straszyć mnie przybyłeś?

– Nie straszyć, lecz ostrzec. Inkwizycja w siłę urosła i ludzi zabijać zaczęła.

– A co to ma do mnie?

– Ludzi cię tylu nienawidzi, że kościołem się z chęcią wyręczy, a i ekskomuniką ciebie i małżonka obłożono.

Wiola Bobrowska De Monterey nóż odłożyła, trochę się uspokoiła i usiąść do stołu gościowi zaproponowała.

– Wina książę zechcesz, czy może herbaty? Indyjska ponoć, choć ja się nie znam.

– W innych okolicznościach i wina i herbaty bym się napił, ale dziś obawiać się mogę, że otruć mnie zechcesz, bo miast obojętnością nienawiścią do mnie pałasz.

– Upokorzyłeś mnie publicznie, na długi czas na żarty naraziwszy. Że to Bobrowska cycki ma małe a i kartoflami srać może, jeśli się który chłop postara i w rzyć ją wychędoży.

– Nietakt popełniłem, czego ogromnie żałuję. Po prostu zafascynowany i twoją urodą i grecką miłością rozumu i elokwencji zapomniałem na upokorzenie cię narażając, bo myśli swe brudne na głos wypowiedziałem. Przeprosić tedy chciałem, a że przeprosin nie przyjmiesz zrehabilitować się chciałem.

– O inkwizycji mówić miałeś, co to niby na życie me czyha. – Wiola świdrowała gościa spojrzeniem. Głos wciąż miał piskliwy, lecz ogłady i kultury jakby nabrał od tamtego czasu.

– Słyszałaś o Leutardzie z Vertus w Szampnii?

Przecząco głową pokiwała pierwszy raz nazwisko to i nazwę miejscowości słysząc.

– Człowiek ów krucyfiks w kościele zniszczył i krytykował życie kleru. Więc wezwano go przed oblicze miejscowego biskupa i tak mu swój grzech wyperswadowano, że biedak utopił się w studni. Ale to nie całkiem prawda. Ciało ze studni wyciągnięte skórę na nogach popaloną miało a i kości ze stawów powyłamywane.

– Morderstwo zatuszować chcieli?

– Można powiedzieć, że zatuszowali. Nikt słowem pisnąć nie chce bojąc się, że i jego los taki spotka.

– Toż to terror jawny. – Wiola była oburzona.

Marcus upewniwszy się, że żonie nic złego się nie stanie wstał od stołu i córki doglądnąć poszedł.

– Prawo walczyć z herezją im pozwala. To dopiero początek zła, które ze sobą inkwizycja niesie. O próbie wody pewnie słyszałaś, podobnie jak o stosach.

– Z przykrością muszę stwierdzić, że tak. Słyszałam też o napiętnowaniu ludzi gorącym żelazem albo na czole, albo podbródku. Co więc czekać jeszcze mnie może, skoro na liście inkwizycji z przyczyn wiadomych się znalazłam?

– Słyszałem od świadków, że ludzi się wiesza za wykręcone do tyłu ręce, łamie się ich kołem, polewa stopy oliwą i smaży, albo każe trzymać rozżarzone żelazo, a gdy ręka się nie goi po prostu człowieka albo prowadzi się na stos albo do lochu.

– Dlaczego nikt nic z tym nie robi?

– Bo wszyscy się boją i wolą nie widzieć niegodziwości kościoła.

– Papież ma większą władzę od króla. To nie jest zbyt logiczne.

– Posłuchaj Wiola, nie chcę, żeby cię stracili, torturowali czy napiętnowali. Marcus też tego nie chce, dlatego jeszcze dzisiaj służbę ci przyślę, byś jak hrabina żyła a nie wieśniaczka.

– Co to da?

– Jutro kontrolę mieć przez tydzień będziesz. Dominikanin jakiś przybędzie, ażeby wiarę waszą sprawdzić i plotkom o herezji zadać kłam bądź je potwierdzić.

– Biblię mam w domu i modlę się z rana.

– Więc teraz modlić będziesz się i rano, i wieczorem, i przed każdym posiłkiem. Nie będziesz o rewolucji mówić, ani o równości ludzi. A już tym bardziej nie będziesz podważać bogactwa kościoła, choć w Biblii mowa jest o ubóstwie duchownych.

– To tak jakbym ludzi zdradziła ideały swe porzucając.

– A córki ci nie szkoda? Że matki mieć już nie będzie i wszyscy wytykać ją będą palcami? Obudź się Wiola, bo tu o życie nie jedno idzie, a o kilka. Córka matki potrzebuje, a mąż żony. Karol już chronić cię nie da rady po papieża zbyt wiele osób naciska, by usta ci zamknąć na zawsze.

– Zmieniłeś się widzę.

– Po pysku raz dostałem o jednej damy to i po rozum poszedłem i dobre wychowanie. Nie cios jej był straszny a słowa, że do rynsztoka się jeno nadaję, bo niejeden chłop prosty lepiej ode mnie jest wychowany. No, czas na mnie.

– Dziękuję.

– Nie dziękuj, tylko słowa waż nim coś powiesz przy inkwizytorze, bo od tego, co tu zastanie życie wasze i przyszłość zależeć.

– Przyjmuję przeprosiny! – krzyknęła, gdy drzwi minąwszy na zewnątrz się znalazł. Słowa usłyszał, uśmiech jej posłał i wsiadłszy na konia pognał do zamku.

– Nie najgorszy się zrobił w obyciu. – stwierdziła, gdy mąż z córką zasiedli koło niej.

– Czyżbyś mu wybaczyła ten nietakt jego, który obelgą był jawną i upokorzeniem? – mąż wyraźnie zdziwiony przyglądał się żonie z zainteresowaniem.

– Na drugą szansę każdy zasługuje.

– Tak mówi Biblia?

– Nie, ludzie. Mógłbyś małą do matki swojej na czas jakiś zawieść?

– Dlaczego?

– Bo kochać mi się zachciało, a wieczorem już służbę na głowie mieć będziemy.

– To zmienia postać rzeczy, kochanie. A ty córuś, do babuni jechać być chciała?

Marta przytaknęła tylko głową.

– No to jedziemy Martuś na przejażdżkę. Babcia pewnie się za tobą stęskniła.

Marcus córkę do stajni zabrał, konia osidłali i ruszyli w podróż krótką i spokojną. Dopiero gdy córkę u matki zostawił jak szalony galopem do domu wracał, bo za ciałem żony bardzo się stęsknił i za pieszczotami, którym mógł się oddawać. Wioletta czekała już na niego. Na sobie miała tylko mało atrakcyjną bieliznę, ale takaż ona była w tamtych czasach.

 

Tego samego jeszcze wieczoru służba z polecenia księcia Marka została przysłana i przezeń opłacona. Zdziwiła się nie licho Bobrowska słysząc, że ani dukata płacić nie musi. Chyba książę porządnie po pysku dostał od dziewoi, o której prawił.

Marcus odetchnął z ulgą, że już nie wszystko sami robić będą musieli. Dłonie miał zniszczone, podobnie jak żona jego, a ludziom ich stanu to nie przystoi. Teraz trochę ręce odpoczną, może się trochę podgoją, bo skóra popękana, a i odgniotów od trzymania łopaty i wideł kilka się wzięło. Wiola czasem w lepszym gronie dłonie chować poczęła w białe rękawiczki z jedwabiu uszyte. Nikt nie pytał, co się stało, bo moda na tenże kawałek materiału była, ale Marcus widział, że Wioli, żonie jego ukochanej czasem wstyd jest. Bo choć walczyła słowem wierząc w swoje ideały to jednak pod presją otoczenia była, i łamała się nieraz, a po powrocie do domu płakała. Nie dało się być jednocześnie hrabiną i chłopką, trzeba było dokonać wyboru, którego to dokonać nie chciała. Trochę się bała zrzec się całkiem i tytułu i majątku, by zacząć żyć jak ci najbiedniejsi i ci trochę bogatsi, ale wciąż uważani za margines. Skrajne ubóstwo przeplatało się bowiem z bogactwem. Baronowie, hrabiowie, królowie trwonili pieniądze grając w karty, wybierając się w podróże i chlejąc wino i piwo wiadrami. A tamci patrzyli, od najczarniejszych wyzywali, a w głębi serca zazdrościli. Wiele by dali by choć przez jeden dzień wyrwać się ze swojej nędzy.

Następnego dnia z rana samego do drzwi Bobrowskiej De Monterey duchowny zawitał. Spasiony był niemiłosiernie, choć z zakonu żebraczego ponoć pochodził. Powóz go przywiózł wraz z służkami jego, młodziutkimi, ładnymi dziewczynami, co więcej lat niż 17 nie miały. Uśmiechnął się krzywo, kiedy do domu go wpuszczono. Posiadłość nie mała była, ale spodziewał się pałacu, a nie budynku z jednym tylko piętrem i kilkoma pokojami, z jednym tylko pomieszczeniem, w którym wanna była. Do luksusu już przywykł, bo kiedy inkwizytorem został przywilejów przybyło a i sakiewka od monet wisząca u paska jego ciężka się zrobiła.

Montereyowie jeszcze raz spojrzeli na mnicha. Zwalisty był, ociężały, każdy krok wiele wysiłku go kosztował. Kiedy o noclegu dla niego pomyśleli, uśmiechnęli się oboje. Łoże długo nie wytrzyma.

– Ojciec Benedykt. – rękę wyciągnął, aby w sygnet go pocałować, lecz gospodarze dłoń jego tylko uścisnęli zniewagę mu zadając. Do szacunku się już przyzwyczaił i do strachu, który wokół siebie powodował. Życie innych w jego rękach było i zależało od jego widzi mi się.

– Marcus De Monterey, a to moja małżonka Wiktoria i oczywiście najmłodsza z naszej rodziny, Marta.

Marta na księdza popatrzyła, ale się nie uśmiechnęła. Mężczyzna toż to był przecie obcy a i nieprzyjemny w obyciu.

– Widzę, że służbę ojciec przywiózł ze sobą. – stwierdziła Bobrowska.

– A i owszem. To moja osobista służba.

No, pewnie, pomyślała Wioletta. Dają ci pewnie dupy na każde zawołanie, bo inaczej na stos je poślesz, więc wolą się sprzedać i z obrzydzeniem na siebie patrzeć niż żywcem być spalone.

– Wiecie, po co tu przybyłem? – zapytał siadłszy na krześle, które dziwnie zaskrzypiało pod jego ciężarem. – Słuchy nas doszły, że pani ferment szerzy, ludziom w głowach przewraca i do równości nawołuje. To grzech jest. Bóg tak świat stworzył, że jedni biedni są a drudzy bogaci. I porządek ten zachowany być musi. Bo to Boży porządek. – zmierzył Bobrowską wzrokiem szukając śladów strachu. Ale jej spojrzenie było mętne, pozbawione wyrazu i uczuć.

– Kiedyś tak było, gdy studia skończyłam. Tam jakoś tak mnie naszło, że może to niesprawiedliwe, że jedni nad drugimi władzę mają.

– Jak już powiedziałem ci, dziecko moje, tak już Bóg ten świat stworzył.

– Też tak w końcu pomyślałam i swoją działalność wywrotową zarzuciłam. Jak ojciec widzi rodzinę założyłam, do rewolucji już nie nawołuje, bo to przecież nic zdrożnego, że księża w luksusie się pławią, bo gdyby Bóg chciał inaczej, to przecież dobra te by im zabrał. A skoro bogactwo się ich ima, więc taka jest wola jego.

– Racje masz panienko całkowitą. Ale może temat już zmieńmy. Śniadanie dzisiaj ci jadłem obfite, ale na obiad dzika bym zjadł. Dużego, przypieczonego. Czy szansa jest by taki obiad duchownemu zaserwować?

Gdzie ja ci świnio dzika znajdę? – przez głowę myśl przeszła. Ale skoro ma tu być tydzień wieprz jeden i o herezji wniosek odwołać, to zachcianki jego, przynajmniej niektóre wykonać trzeba.

– Dagmaro, proszę pozwól na chwilę.

– Tak, pani?

– Idź no do miasta, rzeźnika o dzika zapytaj. A jeśli nie ma to może któryś z myśliwych jakiegoś upolował i ludziom za opłatą oferuje. Tu masz pieniądze.

– Tak jest, pani. Wrócę najszybciej jak to możliwe.

Służka wyszła, a duchowny podążył za nią spojrzeniem. Jakiś błysk w oku jego na moment się pojawił, a potem lubieżnie się oblizał myśląc, że Wiola tego nie zauważy. Ale ona zauważyła, jej zmysły i uwaga wyczuliły się na te męskie odruchy po tym jak ksiądz Klemens zgwałcić ją chciał. Od czasu tego nie tylko mężczyźni jak zwierzęta jej się wydawali, ale przede wszystkim księża, którzy jedno głosząc drugie robili, w burdelach czas spędzając, a o cudzołóstwie prawiąc i dziwki na kazaniach przeklinając. Ludźmi tylko byli, więc i ludzkie słabości się ich imały. Ale jej ten argument nie przekonał. Przecież o celibacie w piśmie świętym ani słowa nie ma, bo sami to sobie narzucili o majątki swoje się martwiąc a i o to, że gdy już żonę mieć będą, jedną już do końca życia kobietę posuwać by wypadało. Bo przecież co Bóg złączył niech człowiek nie rozdziela. I niech nie cudzołoży.

 

Dzika nie było, więc prosiaka zarżnęli, by duchowny strawę miał godną. Skrzywił się on wpierw, lecz gdy dzban ogromny wina przed nim postawiono uśmiech na ustach zagościł. Jedzcie i pijcie z twego, ale nie wszyscy. Dorwał się do wina i nim zdążyli się obejrzeć kolejny dzban wina przynieść polecili. To, że gruby był Benedykt to widać było, ale że tyle strawy potrzebuje w głowach im się nie mieściło. Dobrze, że majątki oba połączone zostały, bo niechybnie jeden skurczyłby się poważnie w kłopoty finansowe ich wpędzając. Czego to jednak nie robi się dla sług bożych, którzy to heretyków torturami nawracają. „Lepiej zmusić przesłuchiwanego poprzez cierpienie do wyznania win, niż pozwolić na potępienie jego duszy”.

Dzień jakoś przetrwali modląc się i przed posiłkami a także i po nich. Gdy wieczór przyszedł z ulgą odetchnęli, że teraz odpoczną, lecz nadzieja ich zawiedziona została. Najpierw sapanie z pokoju ojca dochodzić zaczęło, później łoża skrzypienie, a na końcu jęki kobiece, a i Benedykta najprawdopodobniej gdy doszedł.

Rano zmieszany trochę księżulo był, koszmarami i u niego i służki się tłumaczył. Przytaknęli tylko. Dziecka im trochę szkoda było, bo domyślili się, że to trwać nie jedną a te kilka nocy będzie. Cóż jednak poradzić, gość w dom, Bóg w dom.

Tydzień mijał powoli wypełniony w dzień modlitwą, a w nocy igraszkami. Montereyowie już nawet jęki rozróżniać zaczęli czy to jednej czy drugiej dziewoi były. Ksiądz nie szczędził też sobie przyjemności z obiema zaznać, wtedy jęki całej trójki słychać było. Milczenie rankami było, bo cóż i kto miał mówić? Księdzu trochę głupio było, że postronni słuchacze świadkami jego łóżkowych wyczynów byli, jednak przyjemności z dwiema młódkami odmówić sobie nie potrafił podobnie jak jedzenia i wina.

Dziewki Benedykta, gdy tylko się pojawiały rumieńcem się oblewały. Wstyd im było, że się za życie sprzedają, lecz na ich miejscu niejeden zrobiłby zapewne to samo.

Dzień przed wyjazdem Bobrowska jedną o to zagadnęła. Ta spojrzała pustym wzrokiem, by po chwili się rozpłakać. Jeszcze młodziutka była.

– Dlaczego to robisz? – zapytała Wiola.

– Bo Inkwizycja rodzinę mi zabrała i ojciec Benedykt obiecał, że gdy uległą będę i zachcianki jego spełnione zostaną, to moi rodzice i bracia żywi powrócą i nieokaleczeni. Cóż zrobić miałam? Zgodziłam się.

– Wierzysz, że słowa dotrzyma?

– Muszę wierzyć. A jeśli kłam zada swoim słowom, chociaż sumienie spokojne mieć będę, że wszystko zrobiłam, by rodzinę ratować. O pomoc do kogo nie ma się zwrócić, bo wszyscy klerykom z rąk jedzą, a że ja drobna to i sama nic nie zdziałam.

– Zabić go możesz, kiedy zmęczony po wszystkim spać się kładzie.

– Gdyby coś mu się stało od razu rodzinę moją by ścięli. Jego śmierć nie pomoże, a wręcz przeciwnie.

– Dlaczego zatrzymali ciebie i twoich bliskich?

– Bo prawosławni byliśmy. Gdy Inkwizycja do domu zawitała i ultimatum postawili, abyśmy herezji się wyrzekli zrobiliśmy to. Lecz oni wtedy swoje, że tylko tak mówimy, że wciąż wierzymy w tego swojego boga. A Bóg przecież jest jeden tylko. Katolicki, nie inny. I zabrali nas do więzienia. Wtedy pojawił się Benedykt.

– Żal serce ściska słysząc twą opowieść.

– Nie jestem jedyna, jak zresztą widzisz. Margaret też zabrali.

– Chciałabym powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale chyba nie będzie. Ja też do muru przyparta zostałam, bo o życie córki mi chodzi.

– Tobie pani nic nie zrobią, jeśli się do herezji przyznasz i skruchę okażesz. Ale dziewczyny takie jak ja i Margaret już tak dobrze nie mają. Idę już, bo rozmawiać mi z panią nie wolno.

– Niech Bóg będzie z tobą.

– Modlę się do niego codziennie.

 

Ostatniego dnia, ojciec Benedykt za uciążliwości przeprosił, za gościnę podziękował, ekskomunikę obiecał znieść a i zarzut herezji oddalić. Trochę to kosztować będzie, powiedział, ale przecież Kościół z czegoś żyć musi, by trzódkę swoją mógł do zbawienia prowadzić. Odpowiedzieli, że rozumieją i że złota przywiozą za dni kilka. Wtenczas Wioletta jeszcze oświadczenia w 20 kopiach napisać miała, że się wyrzeka tego, co mówiła, napisała, że opętaną być musiała, że w ogóle słowa o równości przez gardło jej przeszły. Bo przecież Bóg tak świat stworzył, że są i biedni, i bogaci, że jedni są panami, a inni ich niewolnikami.

Gdy księżulo odjechał ulga przyszła wielka, że się zwyrodnialca z domu pozbyli, że już jęków słuchać więcej nie będą, chyba, że własnych. No i modlić się już nie musieli po kilka razy dziennie. Trochę służbę szkoda odprawiać było, bo życie łatwiejsze się z nią zdawało. Nie była gotowa młoda Bobrowska decyzję od razu podejmować, czy wszystkiemu, co ludziom głosiła zaprzeczyć, pokazać, że już nie ma ludzi prawych na świecie, którzy swoje dobro poświęcą za dobro innych ludzi. Serce miała szlachetne, lecz pogubiła się przez tych dni siedem trochę.

Wieczorem Martę do drugiej babci zawieźli, bo od księdza gorsi być nie chcieli. Wiola krzyczała głośno orgazmu dostając aż ją pod lasem słychać było. Oj, pobili Benedykta bez wątpienia, ich seks był dziki, radosny i nieskrępowany. Cieszyła się, że po zdarzeniach, które przeżyła zaufała mężczyźnie. Bez niego świat tak pięknym by nie był.

 

Bobrowska De Monrey oświadczenia napisała, służbę obiecała za dni kilka zatrudnić. Walkę wewnętrzną ze sobą prowadziła, bo ideały swe zdradzając jakby i siebie zdradzała. Ale zdrowie i życie córki ważniejsze było od tego, co myślała o równych szansach dla wszystkich ludzi. Bo może to nie najważniejsze, że niektórzy analfabetami są i pozostaną, że ktoś na majątkach panów w polu pracuje.

Gdy herbatę w ogrodzie piła pukanie do drzwi się rozległo. Podejrzliwie do drzwi drewnianych podeszła, otworzywszy małą blachę służącą za wizjer niemało była zdziwiona.

– Witam hrabino! Czy wejść mogę?

– Oczywiście. – wizjer zamknęła i drzwi otworzyła. Oczom uwierzyć nie mogła. Toż to Agata Kristi we własnej osobie, w jej skromne progi zawitała.

– Herbaty się pani napije czy może soku z pomarańczy?

– Sok może być hrabino, w końcu gorąc panuje na dworze.

Bobrowska kubek wzięła i dzban z sokiem i wyniósłszy go do ogrodu przy stole zasiadły.

– Co panię sprowadza? – zapytała.

– Bądźmy na „ty” Wiolu. Tak wiele lat nas nie różni przecie a i stany nasze spokrewnione.

– Dobrze, Agato, miło mi, że tytułować się nie musimy, bo to męczące i zbędne przecież.

– Więc co mnie sprowadza, to cię trapi. Ty sama i to co głosisz. Niebezpiecznie w czasach dzisiejszych o równouprawnieniu prawić.

– Wiem, już inkwizycję mam na karku oddech jej lodowaty na sobie czując. Kontrolę miałam i czekam, co uzgodnią kościelni oficjele, czy zarzut herezji oddalą, czy go powstrzymają a mnie w dyby zakują.

– Ja nie o księżach mówię. O ludziach zwykłych, uciśnionych. Gdy psa wściekłego z łańcucha spuścisz to na ludzi się rzuci i pozagryza. To samo z motłochem się stanie.

– Podważasz równość, którą głoszę? Nikt szans równych mieć nie powinien? Kowalem własnego losu być?

– Źle moje słowa rozumiesz. I ja za równouprawnieniem obstaję, lecz nie z rewolucji zrodzonym a z ewolucji.

– Lecz przecież ja sercem z nimi jestem.

– A co ich to obchodzi? Nie mogę jednym zabierać a innym zostawić, jednych zabijać a innym życie darować. Oni od wieków są gnębieni i wykorzystywani i jak ten wściekły pies z łańcucha zerwany będą. Jeśli po ich stronie się opowiesz życie tylko stracisz, majątek twój rozgrabiony będzie. O to ci chodzi?

– Nie, nie oto. To co mówisz okropne i nierealne się wydaje.

– Widziałaś może rewolucję bez krwi rozlewu? Nie ma takiej.

– Inkwizycja cię przysłała byś w myślach i poglądach moich pomąciła niepewność w nie wprowadzając?

– Oczywiście, że nie. Inkwizycją się brzydzę i metod ich nie pochwalam, bo ludzi krzywdzą w imię wiary, która miłość nieść miała. O dobro mi twoje chodzi. Nic więcej.

– Temat może zmieńmy, o prozie twej porozmawiać bym chciała.

– A cóż wiedzieć ci trzeba?

– Skąd fabułę bierzesz, bohaterów?

– Fabułę z życia biorę, po posterunkach jeżdżąc i odpowiednich ludzi podpłacając, by akta udostępnili. A bohaterów wymyślam. Potier na nikim nie jest wzorowany, a wąsy jego długie śmieszności nadać mu miały. Bo nikt się nie spodziewa, że dziwak w kapeluszu prawdziwie analityczne ma umysł i że najtrudniejszą zagadkę rozwiązać potrafi.

– Zazdroszczę ci Agato twojego talentu, bo wprawnie słowem żonglujesz i intrygę budujesz. Do końca nie wiadomo, kto morderstwo popełnił.

– To nie talent moja droga, to ciężka praca. Czasem przesiadujesz godzinami i zdania napisać nie możesz a innym razem słowa jakby same do głowy ci przychodzą. Jednakże to nie talent, lecz warsztat nieustannie szlifowany pisarkę ze mnie uczynił.

– Czyli, że i ja pisarką zostać bym mogła?

– Oczywiście Wiolu. Traktat twój czytałam, zasób słów masz wielki, nie wiem, czy nie większy od mojego.

– To komplement z twojej strony, dziękuję.

I rozmowa tak trwała, o książkach, polityce, o okropnościach, których kościół się dopuszcza i o rewolucji, która zawsze zbiera swoje krwawe żniwo. Agata na noc została, pojechała dopiero z rana dnia następnego.

Marcus z rana wrócił, oświadczenia żony do siedziby inkwizycji był zawieść i złota trochę. Opat powiedział, że od herezji zarzut oddalono i ekskomunikę znieść również się udało, jednak zapowiedział, że jakakolwiek oznaka, że do herezji Wioletta wróciła na wyrok najsroższy ją skaże. I będzie się smażyć Bobrowska najpierw na stosie, a potem w ogniu piekielnym. Mąż, że żonę kochał ponad wszystko zapewnił płomiennie, że do niczego takiego nie dojdzie. Bo Wiola lekcję pobrała i zrozumiała co jest na rzeczy.

– Wszystko załatwione. – powiedział, gdy próg przekroczył.

Ucieszyła się niezmiernie, ręce na szyję mu zarzuciła i całować po całej twarzy zaczęła. Kiedy przestała on swoimi ustami po jej szyi błądził szepcząc co chwilę, że ją kocha.

– Kocham cię, kocham. Kocham. Kocham cię. – i tak czas jakiś szeptał i całował, a gdy skórę jej smakował wiedział, że najszczęśliwszy jest na świecie, że z żadną kobietą nigdy by tak nie było.

 

Popołudniu młoda Bobówna na cmentarz zaszła do druha swojego. Świeczkę przyniosła najładniejszą jaką na straganie kupić się dało i zapaliła ją ze łzami w oczach. Modliła się za duszę jego, choć według prawa był wyklęty na wieki, bo przestępców do nieba się nie bierze. Gdy tak modły do nieba wznosiła poruszenie jakieś w krzakach nastało. Spłoszyła się nieco i wystraszyła, mały kozik z kieszeni wyjmując.

– Spokojnie pani, zamiarów złych nie mam.

Gdy Bobrowska w stronę mówiącej się obróciła siostrę Wiktora rozpoznała.

– Co tu robisz Joanno?

– Do brata przyszłam. A i do ciebie. Po jego śmierci uciec musiałam i daleko stąd budować swe życie od początku. Bo w jakiś sposób napiętnowana byłam, choć w ogóle nie wiem dlaczego. Przecież to nie ja księdza raniłam, tylko brat mój kochany.

– On bez powodu człowieka by nie zaatakował.

– Wiem, pani. On ciebie bronił. Powiedział mi to w godzinach swoich ostatnich. I wierzę mu, bo kłamać po co by miał niby?

– Tak, bronił mnie. Cnoty mojej i życia mojego. I głowę mu za to odrąbano.

– Z miłości to zrobił, pani. On cię kochał ponad wszystko. Powiedział mi, że życie mógłby oddać za ciebie i tak też się stało.

– Przykro mi. Gdybym czas cofnąć mogła nigdy bym nie poszła zagadki rozwiązywać.

– Tak widocznie pisane było. Winy w tym twojej tyle samo, co jego. Gdyby miłością cię nie obdarzył, za tobą jak cień by się nie snuł i życia by ci, pani, nie ratował.

Nastało milczenie.

– Brat mój cię kochał, dlatego ostrzec cię muszę i o wyjechanie poza granice proszę. Weź, pani, całą rodzinę i zniknijcie na czas jakiś. Zryw się szykuje wyzwoleńczy. Nienawiść bije z ludzkich oczu. Wieszać szlachectwo będą i na pale wbijać. O tym mówią każdego wieczoru.

– Już druga osoba mnie ostrzega.

– Bo jest przed czym. Chłop z widłami i sercem nienawiścią przepełnionym groźniejszy jest od rycerza.

– Jedną z was jestem, o równość walczyłam.

– I przestałaś. Wszyscy wiedzą, że dla córki to zrobiłaś i o to pretensji nie mają. Ale krew w tobie błękitna płynie i za to kara cię spotka. Najgorsza. Bo zanim cię zabiją to pewnie i zgwałcą kilka razy, bo piękna jesteś, pani.

– Ile mam czasu?

– Może tydzień, może dwa. Majątki spieniężcie i wyjedźcie wszyscy, bo to co tutaj się stanie na kartach historii się zapisze.

– Dziękuję.

– Słów moich posłuchaj pani, bo to nie żarty z mojej strony tylko ostrzeżenie przed najgorszym. Nie dla ciebie to robię, lecz dla brata. Bo skoro życie ci uratował nie chciałby abyś teraz zginęła.

To powiedziawszy Joanna w krzakach zniknęła. Wiola chwilę jeszcze postała nad grobem jej brata, po czym do domu wróciła.

 

Majątków Bobrowski i Montereyom sprzedać się nie udało, lecz za radą siostry Wiktora poszli i kraj opuścili. Wiola jeszcze do Marka na chwil kilka zawitała, by o buncie go powiadomić. Spojrzał na nią ni to drwiąco ni poważnie, chciał coś rzec, lecz od słowa się powstrzymał. Nie przekonały go jej słowa, choć podziękował za przestrogę i obiecał zrobić, co w jego mocy. Jej obojętne było, co zrobi, bowiem ona bezpieczna być miała poza granicami.

Ojciec Wioletty trochę nie wierzył, że bunt idzie, ale w rewolucję krwawą jak najbardziej, bo samo słowo rewolucja z trupem ścielącym się gęsto mu się kojarzyła. W końcu patrząc w niebieskie oczy córki, jakże pełne miłości i troski zgodził się posiadłość swą opuścić i razem z nimi w podróż się wybrać. Montereyowie w iście kasandryczną przepowiednię od razu uwierzyli i przekonywać nie było ich trzeba, że zagrożenie ze strony motłochu przyjść może w każdej chwili.

 

Miesiąc ich nie było, interesy udało im się na obczyźnie otworzyć, więc i osiedlić się tam na stałe gotowi byli, gdyby coś nie wyszło. Bobrowska młoda w obstawie dwóch rycerzy do ojczyzny się udała, by zobaczyć, co z majątkiem się stało. O rewolucji wieść niosła, że przyszła niespodziewanie, lecz dość szybko udało się ją stłumić.

To, co oczom Bobrowskiej się ukazało było przerażające. Puste ulice, gdzieniegdzie rycerze odbywający wartę, rozkładające się ciała na ulicach, zgliszcza budynków, popalone pola.

Bobrowska i u siebie, i u ojca była. Z ich majątków nic nie pozostało, na spalonej ziemi nic nie wyrośnie, trzodę wybito. U Montereyów podobnie było, nie było wracać do czego.

– Proszę się zatrzymać. – jeden ze strażników Gwardii Królewskiej nakazał woźnicy stanąć.

– O co chodzi? – Wiola drzwi otwarła.

– Hrabina Wioletta Bobrowska De Monterey?

– A co, po herbie nie poznajecie?

– Wolimy się upewnić pani.

– Tak, to ja.

– Proszę więc opuścić powóz i udać się z nami.

– Jestem zatrzymana?

– Tak pani. Król polecenie wydał, by hrabinę zatrzymać wszelkimi sposobami.

Wysiadła Wiola z powozu, z miną zawziętą, z oczami pełnymi nienawiści.

– Więc do króla prowadźcie. Chcę wiedzieć, czegóż on ode mnie chce.

– Tak pani. Przykro nam, że zrobić to musimy, ale rozkaz to rozkaz i zlekceważyć go nie sposób.

– Rozumiem.

 

– Po co, wasza wysokość, kazano mnie zatrzymać? – nie była jeszcze w kajdany zakuta, była za to wściekła.

– Oskarżoną jesteście o wywołanie tej wielkiej rewolty, w której wielu twoich jak i moich przyjaciół śmierć poniosło, a ich dobytki spalono.

– Czy nie zauważyłeś królu, że i majątek mój jak i mojej rodziny spłonął i nic już z niego nie zostało, a ziemia plonów już nie wyda?

– Zauważyłem, lecz śmiemy twierdzić, że to kamuflaż taki, bo gdyby inaczej było kraju byś nie opuszczała.

– A więc zostać miałam, by i mnie zabito?

– Nie to na myśli miałem. Ale twój wyjazd iście podejrzany jest hrabino. I z radą tutaj baronów, którzy śmierci uszli uznaliśmy żeś winna rewolucji. Bo już traktat twój do niej nawoływał.

– Nie nawoływał do rewolucji a do równouprawnienia.

– Posłuchaj hrabino, słowa twoje obelgą są dla mnie. Ja również uniwersytet kończyłem, więc wiem na tyle, że chłop prosty negocjować nie będzie, a te bzdury, które głosiłaś potrzebę buntu i walki w nim wywołają.

– Więc aresztowana jestem? Do lochu mnie wtrącicie?

– Gorzej hrabino. Jutro na ścięcie pójdziesz. Za dużo ludzi zginęło bym winnych nie karał.

– Synowi twojemu mówiłam, że bunt się szykuje i rozlew krwi. To pokpiwał ze mnie.

– Nie będę go bronił, ale to coś powiedziała, żartem się wydawało.

– Lecz prawdą było.

– Tak jak i to, że jutro głowa twa po ulicy turlać się będzie. Wyprowadzić ją!

Troje strażników Wiolettę w kajdany zakuło i do zimnej celi zaprowadziło. Gołe ściany, podłoga. Nawet dziury, żeby potrzeby fizjologiczne załatwić nie było.

Bobrowska w małe okienko patrzyła, jak dzień mija, niebo najpierw szarzeje a później się ściemnia.

Smutek ogarnął ją wielki, bo najpierw swoje ideały zdradziła, z życiem uszła z krwawego pogromu, a teraz ludzie, którzy bronić jej powinni zabić ją chcieli.

 

Noc bezsenna była, a kiedy rano strażnik po nią przyszedł życia w niej już nie było. Ze śmiercią się nie pogodziła, a ludzi, którzy ją oczernili i na gilotynę skazali przeklęła.

Prowadzono ją nagą by ją upokorzyć, a zebrany tłum krzyczał, wył i gwizdał. Nienawiść malowała się na ich twarzach. Kat, który Bobrowską przejął od strażnika nie odzywał się wcale. Siły miał mnóstwo więc Bobrowska po chwili przykuta była i na ścięcie głowy czekała.

Król wyszedł na podium.

– Przyjaciele. Nic nie zmieni tego, co się stało. Straciliśmy nie tylko wspaniałych i oddanych obywateli, ale także przyjaciół i dobytek. Miasto nasze gorzej niż po wojnie wygląda, ziemia przez lat wiele plonów nie wyda. Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy, w smutku.

Tłum wiwatował. Żądny był krwi. Jej krwi.

– Znaleźliśmy winowajcę. O dziwo nie mężczyzna to jest a kobieta. Ma ładną twarz i jak widzieliście ponętne ciało, ale nie dajcie się zwieść. Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Więc posłał i ją. Trzeba ją było dawno temu ściąć, ale nie zrobiliśmy tego przez szacunek do jej ojca, przez prośby wielu z was. Lecz dzisiaj błąd ten naprawimy, by zadość uczynić. Patrzcie jak ginie zdrajczyni. Nie żałujcie jej. Bo to pomiot szatana. Ludzi swą aparycją zwiodła, swoim wykształceniem. Ale już więcej nikogo nie zwiedzie. Bo oto nadszedł kres jej życia.

Król dał rozkaz katowi. Ten do machiny śmiertelnej podchodząc na krocze gołe wpierw spojrzał i żal mu się kobiety zrobiło, bo piękna była i z twarzy i łona. Pupę jędrną miała a to rzadko się zdarza. Lecz rozkaz to rozkaz. Więc szykować się zaczął do odwiązania liny, co ostrze spuści i żywot niewiasty zakończy.

– Stać! – krzyknął ktoś z tyłu. – Stać!

To Marek był, syn króla. Z niewielkim oddziałem oddanych ludzi przedzierać przez tłum się zaczął.

– List od papieża wiozę, żeby niewiastę tę od wszelkich zarzutów oczyścić.

– Co ty pleciesz synu?! – król zły był, że podważa się jego zdanie.

– Inkwizycji naskakujesz ojcze, a teraz prośbę papieża odrzucasz? Czy to nie dwulicowość?

Król myślał dłuższą chwilę.

– Odwiązać ją! – krzyknął do kata.

Gdy ten to zrobił Bobrowska rękoma miejsca intymne zakryła. Marek płaszczem ją okrył, do powozu odprowadził i jadąc z resztą oddziału przy niej oddalać się od placu egzekucyjnego poczęli.

Bobrowska trzęsła się cała. Znów jakby członka Klemensa na swoich pośladkach czuła, a jego oddech na karku. Zbrukaną się czuła, poniżona została i na widok publiczny naga i bezbronna wystawiona. Kat łono jej widział. To było ponad jej siły.

Po godzinie jazdy Marek zapukał i wsiadłszy na chwilę ubranie jej podał.

– Gdzie jedziemy? – zapytała drżącym głosem.

– Muszę z kraju cię wywieść, by prawo nasze cię nie ścigało.

– Przecież papież list napisał. A jego słowo jest święte.

– Nie ma żadnego listu. Jeno papieru trochę, jakieś bazgroły nagryzmolone. Pieczęć ojcowska była.

– Ojca swego okłamałeś?

– By życie twe ratować i zabić byłbym gotów. Ale kłamstwo wystarczyło.

– Co teraz zrobisz? Przecież śmierć cię czeka.

– Po świecie podróżowałem, więc żywot banity mi nie straszny.

– Za tą rzyć wychędożoną to zrobiłeś? Już ci darowane zostało, kiedyś przed inkwizycją przyszedł mnie ostrzec.

– Nie uwierzyłem ci, kiedyś o rewolucji mówiła. Mam więc krew na rękach. Twojej mieć nie chciałem. Te setki istnień w zupełności wystarczą. Ubierz się.

Gdy już prawie drzwi zamykał odezwał się jeszcze.

– Z miłości też to zrobiłem. Kochałem cię Wiolcia wtedy, ale okazać tego nie umiałem.

I zamknął drzwi. Patrzyła ślepo przed siebie. Dopiero po chwili się ubrała. Na dzisiaj już dosyć miała wrażeń. Woźnica ruszył po chwili.

 

Gdy powóz zatrzymał się wreszcie poza granicami już dawno byli. Wiola wysiadła z pomocą gwardzisty. Rozglądać się zaczęła, lecz Marka nie było.

– Gdzie książę?

– Pojechał. Powiedział, że nie lubi pożegnań.

– Życie mi uratował.

– Ratując panią, hrabino, winy swe choć w niewielkim stopniu odkupił. To słowa jego.

– Dziękuję za wszystko.

– Dalej pani, musisz iść sama. Nie chcemy wiedzieć gdzie mieszkasz, bo gdyby nas kiedyś na tortury wzięto przecież kłamać nie będziemy mówiąc, że pojęcia nie mamy. Tutaj nóż masz pani, choć to bezpieczna droga i bezpieczna okolica.

– Dziękuję.

Poczekała aż powóz odjechał, a gdy zniknął z zasięgu wzroku do domu swego nowego ruszyła.

 

Kiedy Marcus ją zobaczył rzucił się w jej stronę, w ramiona wziął i tulił z całych sił. Łzy w oczach i jego i jej były.

– Posłaniec dziś dotarł, wieść że głowę ci zetną przyniósł.

– Kocham cię.

Powiedziała tylko tyle. Cały jej ból, rozpacz, ale i nadzieja i miłość zawarte były w tych słowach. Nie pytał o więcej. Wiedział, że kiedyś mu opowie o tym, co ją spotkało, ale nie teraz, nie dzisiaj ani nie jutro.

– Ja też cię kocham. Ponad wszystko – wziął żonę na ręce…

 

Koniec
Nowa Fantastyka