- Opowiadanie: rgr16 - Ręce Boga: Rozdział 2

Ręce Boga: Rozdział 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ręce Boga: Rozdział 2

ROZDZIAŁ 2:
zima, 1684

I

 

Wszystko zaczeło się trzy godziny przed świtem. Miało skończyć o brzasku. Ale po całym tygodniu czystka nadal trwała. I nie zapowiadało się na to, że prędko się skończy.

Aretuza stała się polem wojny domowej. Niepowiedziony pogrom, który miał wytępić wszelkie nieprzystojne światłości miasta roje uciążliwego plebsu i kryminalistów, poszedł na psy. Czystka przyniosła zniszczenie, jakiego Aretuza nigdy wcześniej nie doznała. Potem nadszedł głód.

Loch był chłodny, ciemny, wilgotny i cuchnący urynami, kałem i moczem. Skryty głęboko w trzewiach ziemi.

Pięciu ludzi siedziało w pobliżu siebie, opierało się o ściany plecami. Ramiona i nogi skuwały im łańcuchy. Ich sponiewierane, zakrwawione, rozdarte ubrania wskazywały na bogaty status społeczny.

– Zebub?

– Słucham, Regon.

– Jak to wygląda.

Zebub nie odpowiedział. Odwrócił wzrok. Słowa były zbędne. Regon spojrzał na Dianę, leżącą plecami na nogach siedzących obok siebie Zebuba, Alby i Marduka. Diana nie wyglądała dobrze. Nie obudziła się od wczoraj. Wyglądała fatalnie. Teraz miała silną gorączkę.

– To powietrze.. – powiedział Zebub. – To miejsce jest przepełnione chorobą. Prędzej czy puźniej infekcja wda się i w nasze rany. To tylko kwestia czasu.

– Odpowiedz, prosze – nalegał Regon.

Zebub wybuchł. Nieoczekiwanie i spontanicznie.

– Co mam ci powiedzieć?! Co chcesz odemnie usłyszeć. Że ona umrze tutaj, w brudzie i syfie tego miejsca. I to będzie nędzna śmierć… Spójrz na mnie. Zablokowali mi moc! Nieumożliwium upośledza mój układ nerwowy i narządy. – Zebub odzyskał rezon. Zamilkł.

– Ja gówno mogę zrobić – wymruczał. – I ta nie moc boli. Boli cholernie…

Zebub odwrócił zeszklony, wściekławy wzrok od Regona. Zrobiło mu się przykro. Powiedział coś co i tak wszyscy już wiedzieli. I nikomu to nie pomoże.

– Wybacz, Regon. Poniosło mnie – powiedział spoglądając na twarz leżącej przed nim Diany. Owineli jej ranę biegnącą w poprzek brzucha, wszystkim tym co było czyste i dało się przerobić na bandaże. Owineli jej ciało czym tylko mogli, aby było jej cieplej.

Ale to nie wystarczyło. Diana miała głęboko rozcięte mięśnie brzucha. Rana była paskudna. Bardzo paskudna. Zaraz po tym gdy ją jej zadano, Zebub musiał wepchnąć jej wybebeszone flaki spowrotem do brzucha.

Zebubu wyobrażał sobie co właśnie teraz się z nią dzieje. Nie były to przyjemne wyobrażenia.

Hilda odchrząkneła. – Możemy coś zrobić? – zapytała zachrypłym głosem.

Zebub był świadom że Hilda nie odzywała się ani razu odkąd tutaj trafili. Przez cały czas była w szoku. Zebub uznał po raz któryś że jednak znów miał rację. Każdego może dotknąć szok. Nawet skrytobójcę takiego jak Hilda. Ale nie rozumiał przyczyny jej szoku. Skoro przed gwałtem uratował ją i pozostałe dziewczyny męski strój i elementy przebrania skrywające ich kobiecość. Zbeształ się za czysto naukowe, obiektywne podejście do tej sytuacji. Po chwili uznał że on też jest w szoku, skoro odbiega jaźnią od rzeczywistości i skupia się na czym innym niż akceptacja faktów i udaje że ich nie ma. To to miejsce, przyznał. To ono tak na mnie wpływa. Paskudne miejsce.

– Nigdy nie sądziłęm że kiedyś to powiem – odezwał się Marduk exadherent Boga Światła, a obecnie uświęcony najemny morderca. – Ani tymbardziej że to w czymkolwiek pomoże. Ale pozostaje na się modlić.. No co tak na mnie patrzycie?

– Przestań pieprzyć, Marda..

– Nie.. Nie zrozumcie mnie źle.. – odparł exkapłan, starając się mówić uspokojającym, wzbudzającym nadzieje głosem.

– To naprawdne nie jest dobra pora na te twoje gadki – wcieła się Alba.

– Ahh.. nie ważne, mniejsza z tym… I tak wszyscy pujdziecie do piekła.

– Marda. Jeszcze tego nie zauważyłeś? My już jesteśmy w piekle.

– Naprawde tak myślicie? Naprawde myślicie że mówiąc wam abyście się modlili, mówie że, macie się żalić o swój los do jakiegoś bożyszcza i błagać go o łaskę czy tam cud? Nie. Głupie bękarty. Nadal jesteście tak tępi, że aż żal dupe ściska. Skoro nie rozumiecie że nie ma tam żadnych bożków. Jesteście tylko wy, tępe skurwysyny, wasze umysły i ci inni zasrańcy, tam nazewnątrz.

– Marduk, skończ..

– Gdy mówie.. – powiedział exkapłan gromko unosząc głos, nabierając tonu jakiego nikt z nich wcześniej nie słyszał i podkreślając swoją przemowę uniesieniem ostrzegawczo kantu dłoni na wysokość brody.

– ..że macie się modlić. To macie odszukać w sobie swego zasranego przez waszą ślepotę Boga! W was samym tylko możecie go odnaleść. Pojmijcie prastare, błędnie tłumaczone słowa! Słuchajcie ich w nowym rozumieniu! Słuchajcie z drżącym sercem: Jam jest twój pan! powiada Bóg twój… Nie będziesz szukał innych bogów! Nie będziesz tworzył sobie obrazów, czyniąc z nich Boga swego! Tutaj, odnajdziecie w sobie początek i koniec prawdy! Kto z was pojął tu zasrańcy, co pojąć należało, ten odnajdzie w sobie moc jakiej nigdy nie poznało to miejsce. Kto wie już jak ma się modlić, niech buduje w sobie siłę woli i wiarę. Musimy być gotowi. Tylko od was głupie bękarty zależy czy wyjdziemy z tąd cało…

Marduk zamilkł wymownie. Fala ekstazy jeszcze długo krążyła mu po karku. Nigdy nie doznał takiego natchnienia. To było spontaniczne, czyste i pochodziło z głębi serca, które samo dopiero co to wszystko zrozumiało. To był przebłysk geniuszu. Marduk doznał oświecenia. Marduk żałował tylko, że to nadal nic nie zmienia. Razem z nimi wszystkimi wpadł w gówno po uszy. I tyle też może z nimi zrobić.

Marduk chciał okłamać samego siebie. Wiedział co musi zrobić. Ale nie chciał tego zrobić. Wolność będzie okupiona wielką ofiarą. A Marduk nie chciał się poświęcić. Nie chciał Jej poświęcić.

 

03.11.1702

II

 

Osada była spalona. Zasypana warstwami śniegu. Zgliszcza już dawno pogasły. Nie było śladu żywej duszy. Zakapturzony usłyszał a potem zobaczył watachę wilków kłębiącą się w kręgu wewnątrz ruin ceglanej świątyni, gdzie nawiało mniej śniegu.

Poprowadził konia w ich stronę. Wilki rozpierzchły się na jego widok. Zostawiając częściowo pożartego, zamrzałego, odkopanego trupa. To nie był jedyny trup. Dziesiątki innych kłębiły się w pobliżu. Mniej lub bardziej pożarte i spalone. Wilki żerowały tutaj już od dawna. Nie były głodne, dlatego nie musiały walczyć o jedzenie i uciekły.

Zakapturzony poznał po szacie jednego że to kapłan Boga Słońca.

Pożar nie strawił go w całości.

Sądząc po częściowo spalonych budynkach. Pożar musiał trwać krótko w całej wiosce. Prawdopodobnie ugasił go śnieg i silny mróz.

Plecy kapłana były spalone, zwęgole. Ale przód ciała nie. Zachował się napiersiowy fragment widocznej, wąskiej rany zadanej na skos przez tors, od barku po biodro, reszta rany – poniżej piersi – była poszerzona i pogłębiona przez wilki. Flaki wybebeszone. Zakapturzony sprawdził jeszcze kilka innych trupów. Wszystkie te, których zbyt mocno nie pożarły wilki, których zbyt mocno nie strawił ogień, miały

Zakapturzony wstał. Odnalazł przejście do świątynnej wieży. Schody były całe. Nie licząc tych zawalonych przez dzwon, który strulał się po nich i roztrzaskał na dole. Wszedł na samą górę. Spojrzał na zachód. Stał dość długo w tej pozycji. Spoglądał w górę, w niebo. Momentalnie niebo zawirowało przed oczami zakapturzonego. Ale on nie zachwiał się. Nie stracił równowagi. Wyglądało to tak w jego umyśle, jakby niebo rzeczywiście wirowało. Odpowiedź uderzyła go od wschodu, w tył głowy. Nawiązał kontakt. Odnalazł sygnał odbiornika. Sięgnął po sygnał. Zespolił się z nim. Poczuł lekkie ukłucie na obrzeżach świadomości.

~ Osada na współżędnych maar, atur, maar, endar, urlo, tatar. Spalona. Mieszkańcy wymordowani. Szybkie rozeznanie wykazało typowo ludzkei metody kaźni. Celowo wzniecony pożar częściowo ukrył ślady. Nie widzę powodu do podejęcia dokładniejszego zbadania sprawy. Zaniecham wcielania w życie dalszych dyrektyw. Koniec przekazu.

 

 

01.11.1703

 

III

 

 

Krzyk wyrwał mnie ze snu. Usiadłem, zanim jeszcze zrozumiałem że już nie śpie. Rozejrzałem się. Byłem sam w pokoju. Było cicho. Słaby księżycowy blask wpływał do pokoju, oblewając go zaćmioną, bladą poświatą. Dudniło mi serce. Było mi zimno, drżałem. Oblewał mnie pot. Miałem gorączkę. Mam ją co noc. Rano mi przejdzie. Wstałem z łóżka. Podszedłem do okna. Mgła i dym z kominów wypełniały przestrzeń sprawiając że jest niemal nieprzenikniona. Nasłuchiwałem. Niczego tam nie było. To był tylko sen. Wróciłem do łóżka. Zasnąłem. Tym razem to był krótki sen.

Obudziłem się rano, o brzasku. Nie mogłem dłużej spać. Czułem ćmienie w skroniach. Migrena przejdzie mi przed południem. Miałem ją co rano. Każdego dnia.

Usiadłem na brzegu pryczy. Wstałem. Zamroczyło mnie. Potrząsnąłem głową. Podszedłem do leżącej na stole miski z wodą. Zanurzyłem twarz. Woda była lodowata. Orzeźwiła mnie.

Ubrałem się. Sprawdziłem zawartość sakiewki. Nie pozostało tego zbyt wiele. Musze poszukać pracy. Nie będzie to łatwe. Nie w zimie.

Odruchowo chwyciłem po talizman wiszący mi na szyji. Moja dłoń zacisneła się na powietrzu. Nie było tam żadnego amuletu. Już od dawna nie było. To było tylko złudzenie.

Wyszedłem na korytaż. To była najcichsza pora dnia. Dlatego deski skrzepiały pod moimi stopami głośniej niż zazwyczaj.

Zszedłem na dół, na korytaż na parteże.

W kuchni było pusto. W spiżarce znalazłem woreczek suszonej wołowiny. Zabrałem go i jeszcze kilka marchewek.

Ojczym stał na progu kuchni i korytaża. Zasłaniał przejście swoją zwalistą posturą. Grube przedramiona trzymałsplecione na piersi. Olbżym sięgał głową niemal do nadproża.

Domyśliłem się że czekał na mnie. Nie było tak każdego dnia. Ale nigdy nie popuszczał, gdy już to robił. Świdrował mnie wzrokiem na wylot. Oczy miał czarne jak smoła. Przystojna gładka twarz była pozornie bez wyrazu. Podkręcił wąskiego wąsa.

Spuściłem wzrok. Wlepiłem go pod swoje nogi. Czułem że olbżym uśmiecha się triumfalnie.

– No.. no.. podkradamy się z rana, aby nikt nie słyszał. Szwędamy jak złodziej po moim domu. I kradniemy moje jedzenie, kupione za ciężko zapracowane przezemnie pieniądze. A kto za to wszystko zapłaci? Ty, darmozjadzie?Pasożycie jeden. Masz mi coś ciekawego do powiedzenia?

– Nie.

Regon nie zdążył niczego odpowiedzieć, kiedy odgłos łomotania we drzwi rozlał się po domu dudniącym, przerywanym rytmem. Spojrzał przez bark. Naparczywe łomotanie rozbrzmiewało cały czas, a więc młoda służka nadal spała co oznacza że ona zbyt prędko nie otworzy drzwi.

– Zostań tutaj. Zaraz wracam – rozkazał olbżym, po raz kolejny miarzdząc i przybiając mnie do ziemi swoim spojrzeniem. A potem Regon sam poszedł sprawdzić kto to.

Zazwyczaj nikt nie nachodził nas o tej poże dnia. Bo było jeszcze bardzo wcześnie. Dlatego było to dość nietypowym wydarzeniem.

Kimkolwiek byli nieproszeni goście. Regon powrócił do kuchni z triumfalnym, złośliwym wyrazem twarzy. Jego kpiący, cięty uśmieszek nie wróżył niczego dobrego. Niczego dobrego dla mnie.

– To do ciebie – powiedział po chwili namysłu.

– Do mnie? Kto? – wyrzuciłem z siebie.

– Nie dowiesz się jeśli nie sprawdzisz. No. Pośpiesz się i idź.

Podszedłem do wyjścia na korytaż. Olbżym blokował przejście.

– Nie zapomniałeś o czymś? – powiedział wystawiając przed siebie dłoń. Nie odpowiedziałem. Stałem przed nim bez ruchu. Wpatrując się w jego oczy morderczym, przenikliwym spojrzeniem. Była to długa walka. Jedna z tych na które rzadko zbieram w sobie na tyle dużo odwagi, aby je podjąć.

Ale uległem i po raz trzeci. Olbżym był bezłomny. Podałem mu srebrnego szeląga do ręki.

Na zewnątrz. Przed frontem domu, na schodach, czekało pięciu ludzi. Pięciu strażników z wieży. Największy z nich: Bert sierżant – stał na przodzie. Stał dwa stopnie niżej przed drzwiami, a i tak spoglądał na mnie z równego poziomu. Jego twarz była chłodna, zacięta, fatalnie złowroga i zakacowana. Opierał dłonie na zadzie wielkiego bojowego młota, opartego wierzchem dwustronnie stożkowatego obuchu o stopień przed nim.

– O co chodzi, Bert?

– Pujdziesz z nami – rozkazał sierżant Bert. Powiedział to tonem przesiąkniętym nienawiścią, która lodowymi szpilami zgrozy zmroziła mi ciało do szpiku kości. Nie znałem Berta od tej strony.

– Co?

– Jesteś aresztowany.

Zatkało mnie. Czułem jak niewidzialna pięść wpija mi się do ust, spełza do brzucha jak morderczy pasożyt i zaciska na żołądku. Zanim się zoriętowałem Bert złapał mie za biceps. Ścisnął jak imadło i ściągnął ze schodów. Jego oczy świeciły dziwnie. Grubym rzemieniem związał mi nadgarstki za plecami.

– Dlaczego?

– Nie poddawaj mej cierpliwości na próbę! Nie udawaj że nie wiesz o co chodzi.

– Ale ja nie..

– Idziemy! – wrzasnął Bert, wchodząc mi w srodek zdania. Uderzył mnie w twarz. Uderzył wnętrzem dłoni. Ale i to wystarczyło aby mnie oszołomić. A potem obcesowo pchnął mnie przed siebie.

Otoczony z czterech stron przez strażników w formacji kwadratu. Prowadzony przez Berta. Szedłem posłusznieczując że zaraz się wszysko wyjaśni. Bo przecierz się wyjaśni. Wyjaśni?

Doprowadzili mnie do wybudowanej na wzniesieniu, trzypiętrowej, ceglanej wieży strażniczej o murach grubych na metr, zakratowanych oszklonych oknach, które poniżej trzeciego piętra były wąskie. Bywałem w tej wieży dość często. Ale nie tak. Nigdy nie w formie więźnia.

IV

 

Zamek w drzwiach zazgrzytał. Drzwi powoli rozchylono. Do ciasnej, ciemnej, zatęchłej celi, w której mnie zamknięto, wpadła rozszerzająca się smuga jasnego płomiennego światła.

Leżałem skulony na pryczy, zawieszonej przy ścianie na grubych sznurach. Para buchała mi z ust. Drżałem z zimna. Mróżąc oczy starałem się dojrzeć kto to. Początkowo bezskutecznie, ale potem gdy wzrok przyzwyczaił mi się do światła, spostrzegłem znachora Zebuba, stojącego za progiem z pochodnią w ręku.

– To ty, Zebub? – wychrypiałem, czując się fatalnie źle.

Patrzał na mnie przez kilka długich chwil. Patrzał tym samym wzrokiem co Bert dzisiaj rano.

Zebub skinął podbrudkiem gdzieś w bok. Do środka weszli dwaj strażnicy. Jeden za drugim.

Brutalnie zmuszono mnie do wyjścia z celi. Powinienem się cieszyć, że z niej wychodzę, że mnie wypuszczają. Ale nie cieszyłem się. Coś mi mówiło że nie będzie przyjemnym miejsce do którego mnie prowadzą. Coś mówiło mi że nie zamierzają mnie całkowicie wypuścić. Nie lubiłem tego głosu, który mi to mówił. Nie podobał mi się. Ta jego sardoniczna pewność napawała mnie złowróżbnym przeczuciem.

Strażnicy szli za mną. Zebub prowadził. Wyszliśmy na parter. Tam było jasno. Światło wpadające do środka przez wąskie okna, było mocne. Musiało dochodzić południe. Spałem w celi dość długi czas. Naprawde długi.

Osłupiałem z wrażenia widząc rzeszę ludzi w izbie. Chłodna atmosfera była wyczuwalnie nieprzyjazna, a wręcz letalna.

Naliczyłem dziesięć osób. Pięciu strażników. Trzech starszych wioski. Sołtys. Kapłan.

Wszyscy obrzucili mnie spojrzeniem. Ich spojrzenia, wszystkich co do jednego, były te same, jednako chłodne, skryto rozwścieczone, pałające bestjalską żądzą.

Ktoś coś powiedział. Nie usłyszałem tego. Byłem zbyt rozkojarzony. A momęt potem rozdarli się niemal wszyscy. Krzycząc, drząc mordy, gwizdając, opluwając się i wyjąc przekleństwa, gestykulując przy tym zajadle wzniesionymi pięściami. Nie rozumiałem tego co wywrzaskiwali.

– Morderca! – wrzeszczał Sołtys.

– Szatan! – wtórował kapłan.

– Sprawiedlowość! – darł się Bert.

– Krew za krew..

– Na szafot psa..

– Na pal!

– Zabić!

– Na stos!

– Skóre zdzierać!

Nikt ich nie uciszył. Wydawało mi się że zaraz mnie dopadną i rozerwą żywcem na strzępy. Ale nikt się nie zbliżył nawet na krok. Doprowadzono mnie do kszesła. Ustawionego dwa kroki przed ścianą naprzeciwko całej rozdartej ciżby. Dwaj strażnicy staneli za mną po moich bokach. Zebub bez słowa dołączył do hałastry. Ale on był cichy. Niedługo puźniej wszyscy pozostali także ucichli. Niektórzy ostudzili zdarte gardła kilkoma haustami piwa, wina, albo miodu z kufli leżących gdzie i jak popadnie, na nielicznych meblach w zbyt ciasnej jak na tyle osób izbie.

Starsi osady i sołtys rozsiedli się na krzesłach za stołem. Znachor siedział przed stołem, ale trochę na bok, aby nie zasłaniać pozostałym widoku. Kapłan natomiast stał pomiędzy mną a nimi. Nie trapiąc się przy tym, że zasłania im widok. Wszyscy byli wpatrzeni we mnie. Wyraźnie odmienionym wzrokiem. Zaczerwienieni i podchmieleni unikali mojego spojrzenia, albo wręcz przeciwnie, zioneli wyraźną wściekłością.

Bert stał w cieniu, tyłem do mnie, wpatrzony w ogień w kominku. Pozostali strażnicy, wyraźnie pominięci, rozsiadli się na dolnych stopniach schodów biegnących do góry i pod ścianami na taboretach.

Wszyscy oni tworzyli trzy oddzielne grupy, ale ciasnota izby sprawiała że wszyscy stłoczyli się w jednej pułkolistej grupie. Odległość między nimi a mną, to było tylko kilka stup.

– Balzaku synu Hildegardy – przemówił kapłan rozpoczynając marsz w te i spowrotem. – Czy wczoraj widziałeś się z Izą, córką znachora Zebuba?

– Co?

– Odpowiedz! – ryknął kapłan potężnym basem.

– Tak, widziałem ją.

– Widziałeś ją jako ostatni?

– Nie wiem.

– Nie wiesz? A czy widziałeś się z nią około pułnocy między wczorajszym dniem, a dzisiejszym?

– Tak.

– Poszedłeś z nią w las?

– Hmm.. poszedłem za nią.

– I wtedy zamordowałeś ją.

Wybałuszyłem oczy. Rozdziawiłem gębę. O co w tym wszystkim chodzi. Zabito Izę. Przecierz widziałem ją jeszcze wczoraj. Bogowie. To dlatego. Ale przecierz ja jej nie zabiłem. Nie zabiłem?

– Odpowiadaj!

– Nie wiem – wydusiłem z siebie, czując zawroty głowy i silne ćmienie w skroniach.

– Nie wiesz?

– Nie pamiętam.

– Oj… Przypomnisz sobie – obiecał Bert. – My już wiemy jak przypominać. Oj. Przypomnisz, gdy czerwone żelazo przypali ci podeszfy.

– Czerwone żelazo?

Bert wydobył z kominka rozpalony do czerwoności pogrzebacz.

– Czerwone żelazo – wyjaśnił Bert, błądząc demonstracyjnie rozżarzonym końcem pogrzebacza w powietrzu, który oświetlał ognistą poświatą jego zacienioną twarz i błyszczał w oczach.

– Chcesz sam sobie przypomnieć? Czy może wolisz, żeby ci pomuc? – zapytał znacząco przypatrując się czerwonemu końcowi pogrzebacza.

Z trudem oderwałem wzrok od oczu Berta i czerwonego żelaza na wysokości jego twarzy. Przeniosłem go ku twarzy kapłana, a potem bezsilnie westchnąłem i spuściłem wzrok. Nie znalazłem żadnych słów. Nie potrafiłem opanować strachu. Nie mogłem myśleć.

– Gadaj co zrobiłeś z ciałem?

– Ciałem?

– Wrzuciłeś do jeziora?

Chciałem powiedzieć: co. Ale uznałem że to było by zbyt słabe pytanie.

– Słucham?

– W ruinach na bagnach odnaleziono ślady mordu.

– A co z pozostałymi dziesięcioma dziewczynami. One też tam były..

Cała ćma rozdarła się od nowa, zagłuszając moje dalsze słowa, ucinając je w środku zdania. Darli się jeden przekrzykując drugiego. Zdołałem zrozumieć że uznali mnie za wilkołaka. Wyobrażając sobie wszystko to co każdy z nich osobna chcieli mi zrobić, napadły mnie mdłości, fatalistyczny strach przed śmercią. Zbyt puźno zrozumiałem, że wspominając o innych dziewczynach, pogrążyłem się jeszcze bardziej w tej paskudnej sprawie.

Kapłan pragnął wszystkich uciszyć, wydzierając się w ich stronę, ale nawet jego potężny, niski ton, nie był w stanie tego zrobić.

Czułem się coraz gorzej. Coraz mniejszy. Przytłoczony do ziemi. A potem, poczułem się dziwnie rozkojarzony, otępiały. Wpatrywałem się sennym wzrokiem przed siebie. Bezpłciowo obserwowałem nijakim spojrzeniem drzący się lumpenproletariat. Przestałem słyszeć cokolwiek. Przestałem słyszeć własne myśli. Serce buzowało mi niespokojnie, bucząc o pierś. Jego echo wędrowało mi do nabrzmiałych od krwi skroni, biło mnie w uszy. Dyszałem.

Skuliłem się sam w sobie, wpatrzony pod własne nogi. Zrozumiałem że to nie jest żaden sąd. Wyrok już wydano. To były tylko pozory, stworzone w nieznanym mi celu. Ktoś zamordował dziesięć dziewczyn. Ktoś musiał za to odpowiedzieć. Odpowiem za to ja.

Bert stojący w milczeniu przed kominkiem skinął głową w stronę strażników stojących za mną. Złapano mnie pod pachami. Podniesiono z krzesła.

To już koniec. Wyrok już wydano.

Pusty, gliniany kufel wyleciał w powietrze, wyrzucony przez sołtysa. Nie zdołałem się uchylić. Kufel trafił mnie w czoło. Rozbił się na nim. Uderzenie oszołomiło mnie. Obwisłem bezwładnie w ramionach strażników. Krew spłyneła mi z czoła na oczy.

Otępiały, ogłuszony, wpatrzony pod nogi, zostałem zawleczony do piwnicy. Wepchnięty do celi. Padłem bezwładnie na ziemie. Ległem na boku w smudze światła bijącego z korytaża. Jeden ze strażników kopnął mnie w brzuch. Zwinąłem się w kłębek, nie mogąc złapać tchu. Drugi strażnik kopnął mnie w twarz. Przekręciłem się na plecy. Krew trysneła mi z nosa. A potem oboje wyszli na korytaż. Smuga światła powoli kurczyła się, gdy zamykano drzwi. A potem pożarła mnie nieprzenikniona ciemność.

V

 

 

Zmróżone oczy osłoniłem dłonią przed światłem, gdy wyłoniłem się ze schodów na parter wieży. Posadzono mnie tam gdzie wcześniej, na krześle. Dwaj pseudoobiektywni strażnicy staneli za mną, po moich bokach, tak jak wcześniej. Ale skład ludzi, jaki na mnie czekał był inny.

Saxo, hrabia kyr un Vaze. Siedział sam za stołem. Oparty łokciami o blat, z podbrudkiem spoczywającym na splecionych ze sobą palcach. Mierzył mnie wzrokiem lekko spode łba.

Pomiędzy nim, a mną, ale tym razem wyraźnie z boku, stał kapłan.

Pod ścianą na taboretach, obok siebie siedzieli sołtys i znachor. Oboje ponuży i milczący.

Bert zajmował swe stare miejsce przed kominkiem, ale tym razem obok niego stał jeszcze jakiś opancerzony knecht, być może rycerz. Oboje wpatrzeni w ogień szalejący w kominku, rozmawiali o czymś cicho i prywatnie.

Pozostałych strażników i starszych wioski, nie było widać.

Dopiero po chwili dotarł do mnie głośny, fanatycznie opętańczy, chaotyczny tumult dochodzący spoza murów wieży. Zacisnąłem usta czując jak łzy napływają mi do oczu. Napadła mnie fala mdłości i lęku. Flaki zaciskały mi się wokuł żołądka. Pot perlił mi się na czole, spływał z pach.

Hrabia spojrzał na kapłana wymownie. Kapłan odchrząknął. Jego rola widocznie się nie zmieniła. Nadal był oratorem.

– Zadecydowano, że sąd zostanie przeprowadzony ponownie. Obiektywnie. Przez obiektywną osobę postronną, miłościwego pana hrabiego.

Kapłan spojrzał na hrabiego. Tamten przyzwalająco skinął podbrudkiem.

– Tym razem.. jesteśmy tutaj po ty, aby wyjaśnić pewne niejsności. Z tej racji, że imć Balzak jest szlachcicem i w świetle prawa, przysługują mu pewne przywileje, których.. złamać nam nie wolno. Hem.. hem… Doszliśmy do wniosku, że zwykły człowiek nie byłby w stanie samodzielnie zamordować dziesięciu kobiet w krótkim zakresie czasu. Tak więc wszelkie niejasności, zostaną wyjaśnione nie słowami, ale w formie ordaliów… – kapłan urwał wymownie. Wlepił we mnie spojrzenie, wykrzywiając usta w szyderczy sposób.

Zadrżałem. Ordalia. Sąd boży.

– A mianowicie ordaliów srebra.

– Srebra? – wykrztusiłem z siebie, z wyraźną ulgą. Prychnąłem. Nie jestem wilkołakiem. Mój ojciec był, ale ja nim nie jestem. Nie jestem? Nie mogłem się powstrzymać przed nerwowym uśmieszkiem. Odebrano go błędnie. Jako drwinę. To błędne spostrzeżenie wyprowadziło kapłana z równowagi. Ale wstrzymał się. Nie wybuchł. Czerwony na twarzy, zachował zimną krew. Machnął ręką w moją stronę, do strażników stojących za mną. Szorstko doporwadzono mnie do stołu hrabiego. Posadzono na krześle. Hrabia wstał.

– Sierżancie. Prosimy – powiedział kapłan, stając na prawo odemnie za stołem. Bert stanął za stołem naprzeciw kapłana.

– Daj rękę – burknął.

– Po co?

Bert spojrzał na mnie paskudnym wzrokiem.

– Daj rękę… Nie będę powtarzał po raz trzeci.

Podałem.

Bert złapał mnie za nadgarstek. Położył moją dłoń na środku stołu. Wydobył sztylet zza pleców. Sztylet był zwyczajny, żelazny. Okrutnie powolnym, piekącym cięciem rozciął mi wnętrze dłoni. Wiłem się i szarpałem, wyjąc głucho. Strażnicy za moimi plecami, trzymali mnie sztywno. Bert trzymał mnie sztywno za przedramie ciętej dłoni, swoją wielką łapą. Szarpałem tą łapę, starając się ją zedrzeć z siebie. Ale to było bezskuteczne. To był tak, jakbym chciał wyciągnąć drzewo z ziemi.

Rana zabroczyła krwią. Rana pulsowała. Widok krwi, nawet jeśli była to moja własna krew, nie obrzydzał mnie. Nadal trzymany za plecami, powarkując i sapiąc jednocześnie, spoglądałem na nacięcie z fascynacją.

Kapłan ściągnął gruby, srebrny łańcuszek z szyji. Na łańcuszku wisiał srebrny amulet, z zatopionym w samym środku krwawym kamieniem. Swastyka Boga Słońca o górnych ramionach tworzących podzielony na cztery części okrąg.

Kapłan oparł się o blat lewą pięścią, a w drugą chwycił naszyjnik. Uniusł go nad moim broczącym nacięciem i powoli opuszczał. Zniżajał leniwie obracający się amulet wprost do rany. Wszyscy skupieni wokuł stołu, a nie wiem kiedy, ale znachor i sołtys też się pojawili w pobliżu. Z zapartym tchem uważnie obserwowali połyskujący metalicznie talizman, gdy ten schodził coraz niżej. Przestawał się wirować.

Chłodny metal dotknął mojej rany. Ukłuł. Zakręciło mi się w głowie. Krzyknąłem. Usłyszałem zgrzyt dobywanych mieczy, za plecami. Bert silnie przytrzymywał moją drżącą dłoń na blacie.

– Spokój! – rozkazał hrabia. – Patrzcie!

Miecze schowano do futerałów, zanim jeszcze całkowicie je wyjęto. Jeden ze strażników za moimi plecami burknął coś pod nosem.

Kapłan niezłomnie starał się coś wywołać, ciągle unosząc i opuszczając amulet na moją dłoń. Jego wyraz twarzy zdradzał wyraźne zdziwienie i zawód. Tykał mnie tym fetyszem wyraźnie skupiony, główkując się nad tym, dlaczego to nie chce działać. Wyglądał jak dziecko dźgające patykiem w mrowisko. Albo dziecko nie mogące zrozumieć dlaczego felerna zabawka przestała działać i stara się tą zabawkę naprawić rytmicznymi uderzeniami o podłogę.

Ale nic się nie stało. Metal tylko kłuł nieprzyjemnie. Moja dłoń tylko drżała, tak jak ja drżałem z przerażenia. To był dowód na to że nie jestem wilkołakiem. Widziałem co srebro robi z wilkołakiem w ludzkiej postaci.

Zarechotałem. I chwilę potem tego pożałowałem, gdy strażnik lekko trzasnął mnie otwartą dłonią w ucho. Ale te lekkie uderzenie wystarczyło aby mnie oszołomić i ogłuszyć, aby zadudniło mi w uszach.

– Niewinny – ogłosił hrabia.

– Ale.. ale co z moją córką, co z Izą?! – rozdarł się Zebub. – Może nie zabił tych wszystkich dziewcząt, ale co zrobił z Izą.

Ja go już nie słuchałem. Zresztą, hrabie też go nie słuchał. Podążając w ślad za wzrokiem hrabiego, wpatrywałem się w stronę okna. Na zewnątrz zrobiło się cicho.

Przez kilka ostatnich godzin nieustannie co jakiś czas wzbierała i opadała wrzawa na zewnątrz, ale nigdy nie cichła doszczętnie i słychać ją było nawet z lochu w piwnicy. Ciemnej masie domagającej się sprawiedliwości, nie przeszkadzał nawet zimowy chłód i śnieg.

Dlatego ta cisza była dziwna.

Inni zebrani wokuł stołu, już po chwili też to zauważyli.

A potem wrzasnąłem: dziko, bestjalsko, nieludzko i boleśnie, jakby mnie rozrywano. Żyły na naciętej dłoni i wyżej, przez całe przedramie, aż do łokcia nabrzmiały niebezpiecznie, przepełnione buzującą, poczerniałą krwią.Stało się to momentalnie, gdy nikt już się tego nie spodziewał. Inni, wtórując mi okrzykiem przerażenia, w pełni zaskoczeni odskoczyli zdala odemnie. Bert puścił moją dłoń jak oparzony tym jego czerwonym żelazem.

Wydawało mi się że ramie zaraz mi odpadnie, oderwane niewidzialną siłą. Oczy wypełniła mi czerń. Poderwałem się z krzesła, tak że te z hukiem padło za moimi plecami. Strażnicy już mnie nie pilnowali.

– Rozstąpić się! – nakazał Bert, jako pierwszy znajdując się jak najdalej odemnie i tym samym oriętując się w porę że lepiej odejść w tył, niż nic nie robić. Zaczął rozglądać się po izbie. Kurczowo spoglądając za swoim młotem. Nie znalazł go. A potem utkwił we mnie swój wzrok.

Ale ostrżeganie nie było konieczne, bo wszyscy już cofneli się odruchowo. Kapłan nadal trzymał srebrny amulet, wystawiony przed sobą. Niedowierzająco gapiąc się na niego i co raz unosząc na mnie swój oszołomiony wzrok. Amulet parował, poczerniały w miejscu zetknięcia z moją krwią. Kapłan wyglądał tak, jakby po godzinach dźgania patykiem w mrowisko, dokopał się do stosu zgromadzonych przez mrówki samorodków złota.

Nogi ugieły się podemną jak trzciny na wietrze. Chwyciłem drugą ręką pulsujące ramie, łudząc się że ściskanie go złagodzi rwący ból.

Strażnicy dobyli mieczy, głośno zgrzytając nimi w pochwach. Ale nie ruszyli się z miejsca.

Padłem na stół. Odbiłem się od kantu blatu. Padłem na kolana. Zanosiłem się krzykiem, pochylając, prostując do poziomu i odchylając. Objęty mękami jakich znieść dłużej nie mogłem, powoli traciłem zmysły.

Nagle zwaliłem się na bok. Padając widziałem jak zza mojej głowy lecą drzazgi, sypiące się skośnie na boki od moich skroni. Widziałem jak przelatują przedemnie.

 

 

 

 

 

pytanie od autora:

Co wg was, stało się z osadą? Chciałbym usłyszeć wasze opinie i pomysły, aby sprawdzić czy to co mam zaplanowane jest orginalne, realne i dopuszczalne :)

Koniec

Komentarze

Niezwykle mi przykro, ale nie mogę powiedzieć zbyt wiele dobrego o tym opowiadaniu. Przeczytałem zarówno prolog, jak i oba rozdziały, choć nie było to łatwe.

Styl: Na czym polega dobry styl? Nie są to fajerwerki językowe, które sprawiają, że chwytasz się za głowę i mówisz "Jak on to świetnie napisał". Chodzi o to, żeby podczas czytania można było całkowicie zapomnieć się w tekście, nie zwracając uwagi na to, że tu powinien być przecinek, a tu nie pasuje to słowo. W przypadku twojego opowiadania, mimo usilnych prób, nie udało mi się tego osiągnąć. Cały czas widziałem błędne sformułowania, ortografy nieodpowiednie użycie niektórych słów. A zmiana sposobu narracji w ostatnim rozdziale, wprowadziła w moim umyśle totalny chaos. Do tego stopnia, że dopóki nie zostało odczytane nazwisko, nie wiedziałem, kto w tym momencie jest bohaterem. Musisz nad tym popracować.

Fabuła: Tu również nie porywasz. Przede wszystkim nie wiem o czym ten tekst mówi. Może to wyjaśnia się potem, ale póki co widzę bardzo mały związek między opisanymi wydarzeniami. Z początku wydaje się, że opowiadanie będzie o człowieku wyrzuconym z gospody na początku, potem wydaje się, że jest jakieś większe zagrożenie w postaci kogoś kto pozbawia mocy magów. Następnie jakieś tajemne spotkanie, a potem polowanie na wilkołaka. Czytało się to jak kilka luźnie powiązanych historii. Do tego kilka pytań. Dlaczego Zak poszedł za Izą, nie wiedząc gdzie idzie? To była dziwna decyzja. W ogóle zasadność i cel tego spotkania dalej nie są mi znane. Dlaczego wszyscy nagle w 2 rozdziale rzucili się na Zaka? Wcześniej zdawali się traktować go rozsądnie, a potem nagle zaczęli go o wszystko oskarżać jakby był wrogiem publicznym numer jeden. Może nie wszystko zrozumiałem, ale dla mnie to nie trzyma się kupy.

Na koniec pocieszenie: Drugi rozdział był lepszy od pierwszego. Pisz dalej, a będzie jeszcze lepiej.

w pełni się z tobą zgadzam, tylko zrozumiałem to w swej głupiej głupocie już kilka dni wczesniej, ale też o kilka dni za puźno, bo to co tutaj wstawiłem nie może być już poprawione,

ale do rzeczy,

napisałem już fragment prologu - którego mocno zamierzam zmienić, bo ten prolog co jest tutaj nawet mi wydaje się nie trzymać kupy (poza faktem że ja wiem, może jako jedyny nawet, że dzieckiem tamtym jest Zak) bo niczego nie wnosi, ani nie wyjaśnia,
i obecny prolog zrobie jako któryś z aktów nowego prologu

prolog będzie się składał około z 10 aktów (tak se nazwałem podrozdziały, a nie wiem jeszcze czy to jest dobre określenie) a może nawet z mniejszej ilości aktów, nie wiem tego do końca,

drugi rozdział zamienie na trzeci
a w nowym drugim (który obecnie jest trzeci i także wymaga zmian, a nie wrzuciłem go właśnie z tego powodu) zamierzam wyjaśnić wilkołactwo i dlaczego wszyscy nie lubią Zaka i z góry go osądzają

z drugiego rozdziału wywale to o lochu i musze zmienić to o pujściu na mokradła


w prologu zamierzam wyjaśnić:
- to o tym wilkołaku (samą postać tego co jest napisane o wilkołaku grubo zamierzam zmienić)
- to co było powodem tego co stało się w ruinach na mokradłach (nie będzie to ani proste wyjaśnienie, ale dwuznaczne i mam nadzieje że zaskakujące)



a faktem jest że ciągle główkuje nad wyjaśnieniem tego, dlaczego Zak zgodził się iść z izą do lasu,
bo biała plama w tym miejscu, to także jest głupi błąd,
ogólnie cały ten dialog z Izą, wydaje mi się bez sensu, bo w sumie to nie wiem jak to napisać, bo w realnym świecie, nikt nie złożył mi propozycji pujścia w zimie do lasu, ba, na mokradła, w innym celu niż na ognisko i piwo,
i tutaj bym prosił o pomoc xD

"Z początku wydaje się, że opowiadanie będzie o człowieku wyrzuconym z gospody na początku,
potem wydaje się, że jest jakieś większe zagrożenie w postaci kogoś kto pozbawia mocy magów.
Następnie jakieś tajemne spotkanie, a potem polowanie na wilkołaka..."


jestem zadowolony z tego że wyciągnąłeś takie wnioski,
dlaszy ciąg będzie w rozdziale 4,
poprostu cholernie dużo wstawiłem tutaj różnych elementów, które zamierzam zrobić ze sobą zbierzne w jednym czasie,

a to wymaga czasu no i dużej ilości mglistych wyjaśnień na jeszcze większej ilości stron

do czasu gdy tego nie poprawię, proszę o nie czytanie prologu, 1 rozdziału i 2

Nowa Fantastyka