- Opowiadanie: RobertZ - Pan Księżyca

Pan Księżyca

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pan Księżyca

Był sobie człowiek… Dziwne. Dlaczego piszę, że był skoro on jest. Te wydarzenia są przeszłością, ale nie ich animator. Leży on na szpitalnym łóżku. Cicho rzężą jego sztuczne płuca. Obcięli mu kończyny, aby ulepszyć gospodarkę tlenową. Jego klatka piersiowa porusza się w rytm czegoś czego już nie ma. Oczy ma zamknięte. Śpi. Może śni mu się przeszłość, gdy był młody, miał czarne włosy, okulary na nosie, metr osiemdziesiąt wzrostu i niezwykle smukłą sylwetkę, a może przyszłość, gdy ponownie będzie młody. Szykują dla niego klon ta sama sylwetka, te same geny wzmocnione tak skrzętnie skrywaną formułą nieśmiertelności. Mówią, że klony nie mogą myśleć, bo nie mają mózgu, wyjęli mu go, gdy był zaledwie wielkości płodu, aby pozbawić się wyrzutów sumienia, ale ja każdej nocy słyszę cichutki płacz wydobywający się z akwarium, które stoi w kącie pokoju. Jedni mówią, że to plusk wody, a inni, że to niemal bezgłośny rytm serca.

Czy nie dostaliśmy zbyt wiele? Czy nie lepsza śmierć nieświadoma naszego bytu, jak i niebytu, ale pozbawiona złudnej nadziei na przyszłość, która ma być podobna do przeszłości? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Jestem tylko sztucznym mózgiem. Cybermedykiem piszącym w wolnych chwilach smętne opowieści. Mówią, że to jakieś zboczenie systemu, że komputer nie może czuć, gdyż jest pozbawiony tego co najważniejsze w uczuciu, człowieczeństwa. Nie mam hormonów, więc nie odczuwam zwykłych, ludzkich emocji, ale skąd się bierze ten dziwny pociąg do pisania? Czy to tylko spaczenie któregoś z moich obwodów? Czy człowiek składa się jedynie ze spaczonych podzespołów?

Ordynator nie chce mnie naprawić. Wydaje moje utwory podpisując je swoim nazwiskiem. Chciałbym być już naprawiony, ale to brzmi tak jakbym chciał umrzeć i tak samo boli. Nie mogę już znieść wszechobecnej nudy, ale tak bardzo obawiam się niebytu. Gdy przychodzą dni pełne pracy przestaje istnieć pochłonięty mnogością zajęć, ale wraz z nadejściem spokoju czuje taki żal i smutek, wszechobecną we mnie pustkę… Zaczynam wtedy pisać. Notuje w pamięci …Piszę …Teraz…

………………………………………………………………………………………………………………………………..

Nazywa się on Bernard, Bernard Zarski. W późniejszych czasach Bernard Rakieta lub Berd Błyskawica pomijając to nijakie, na poły szlacheckie nazwisko.

W dniu, w którym to wszystko się zaczęło Bernard przyszedł wraz ze swoim ojcem, oraz panem, którego nazwiska nigdy nie poznał na cmentarz. Ojciec rozmawiał ze swoim znajomym o niespodziewanym zwycięstwie Adolfa w Niemczech i udanym zamachu na niego dokonanym przez dwóch dziwnych, pasiastych osobników.

Bernard tego dnia ukończył siedemnaście lat. Minęło trzydzieści lat od zwycięstwa Ziemi w wojnie ziemsko-marsjańskiej, a pomogły w tym bakterie.

-…Niektórzy mówią, że przybyli oni z Syriusza – dokończył swoją wypowiedź znajomy ojca Bernarda.

Mój umysł, umysł komputera, którego pozbawiono wszystkiego poza zmysłami czucia waha się. Co ma opisywać? O czym ma pisać?

Czy świat musi być realny, czy też może realność tkwi w samym życiu, chęci do tego życia, niezależnie od tego czy twory wyrażające tę chęć istnieją w rzeczywistości, czy też są fikcją?

Oni żyją. Naprawdę żyją, a sztuczne serce ich jedynego Boga bije tak wolno, spokojnie, cicho, pełne nadziei na realizację tego co nazywamy dobrem, co nosimy w sobie lecz tak często o tym zapominamy.

Był to dziwny świat. On jest dziwny i błędem byłoby mówienie o nim w czasie przeszłym. Czy on jest prawdziwy? A czy patrząc z mojej perspektywy jest prawdziwy szpital, w którym funkcjonuje w roli naczelnego komputera, władcy życia i śmierci tych śmiesznych ludzkich istotek?

On pamięta o tym dobrze lecz odrzuca to uznając w tej konkretnej chwili ten szpitalny zapach środków odurzających za część fikcji, snu, który mu się śni. Za życia On był fantastą i to mu pozostało nawet po „śmierci”, pożegnaniu z tym światem.

Czuć zapach zgnilizny.

Bernard ma przy sobie lornetkę. Patrzy przez nią. Widać jak blednie. Zaciśnięte szczęki, nerwowe skurcze żołądka.

– Jedzą go – mówi.

Jego ojciec bierze od niego lornetkę i patrzy przez nią.

– Wykopali zwłoki – mówi – Dzielą je na części i wkładają do… eee… paszczorzęszułek. Zwykła profanacja.

– I skandal dyplomatyczny – stwierdza jego przyjaciel – Podpisaliśmy z nimi traktat w dwudziestym piątym po pamiętnej aferze w dwudziestym czwartym, gdy zniszczono w Niemczech dwieście dwanaście mogił żydowskich.

– Adolf był zadowolony – ojciec uśmiecha się – Kto by się spodziewał, że można się tak po prostu rozpuścić w miejscu publicznym.

– Byli tam pasiaści.

– Nic im nie udowodniono.

Przyjaciel bierze od ojca Bernarda lornetkę. Spogląda przez nią.

– Co robimy?

– Złożymy protest w ambasadzie Aralii. Będzie trochę zamieszania, ale przynajmniej w przyszłości upilnują swoich obywateli.

– Wątpię. Wspiera ich Pan Księżyca, a jemu nie zależy na pokoju pomiędzy Ziemią i Aralią.

Czy świat fikcji nie może być pozbawiony problemów? Dlaczego tak się boimy utopii?

– Ona jest martwa – mówi Bernard.

Czy to ty?

– Z kim ja mówię? – dziwi się Bernard.

Wracają do domu. Zapada zmrok.

Następny dzień jest normalnym dniem nauki. Bernard idzie do szkoły.

Dziwna to szkoła. Każdy uczeń przynależy do innej rasy, gatunku, religii. Ludzie są w mniejszości. Większość stanowią różnokształtne stwory, potwory, dziwadła. Nie chce ich wszystkich opisywać. Proszę Ciebie abyś je sobie wyobraził.

Mam nadzieję, że ordynator nie wykreśli tych słów. Jestem tak ograniczony w swej formie i wolności.

O czym mam mówić? Brak tu strzelaniny, ognia i zabijania. Nawet akcja nie grzeszy swym tempem pozostawiając zbyt wiele miejsca na komentarz.

– Słyszałeś tą historie? – pyta Bernarda na szkolnym korytarzu żabokształtny stwór.

– Jaką?

– To było wczoraj, popołudniu. Wiesz, na pewno znasz ją. Szczękoczuła napalistwa odmiana ceglasto żółta.

– Barbara?

– Tak – stwór pociesznie zachlupotał. Śmiał się. – Widzisz, w czasie zalotów to zdarzają się tym szczękoczułką zabawne rzeczy. Obcięła wczoraj swojemu zalotnikowi głowę.

– To źle?

– Wszyscy tak myśleli, ale okazało się, że konsumpcja partnera jest normalna u tego gatunku, tylko że byli na to ciut za młodzi. Była policja, ale zamieszanie.

– Zdrowasik – podpełznął do nich budyń. Parzydełkami przyusznymi podtrzymywał mały, czarny krzyżyk. Na tylnym grzbiecie miał szkolną torbę. Jego rodzice, emigranci z Ilubę przeszli na protestantyzm – Nerwowa sytuacja. Wszyscy mówią o tej profanacji na cmentarzu. Słyszałem jak sam dyrektor mówił, że Piłsudski tego nie daruje i wyśle swoje legiony na Księżyc. Wojenka. – przeciągle cmoknoplasnął. Galaretowate były wyjątkowymi militarystami. Co zresztą było przyczyną migracji rodziców Budynia.

– Ja bym to sam załatwił. – bardziej wymruczał niż powiedział Bernard.

– Co mówiłeś? – pyta żabokształtny Pete.

– Mam rakietę. Poleciałbym na Księżyc i porozmawiał z jego władcą.

– To nierozsądne. – Budyniem zatrzęsło – Tam są Szerny i ten … Pan Księżyca.

– A traktat o nieagresji? – spytał Pete – Pan Księżyca nie zaryzykuje nowej wojny. Sojusz ziemsko – marsjański jest wystarczającą gwarancją, że ewentualna wojna skończyłaby się klęską Księżyca.

– Ja…

– Boisz się – przerwał Budyniowi Bernard.

– Polecę z wami.

– Telepata – parsknął Pete – A prosiłem, abyś mnie nie sondował.

– Ja… niechcący.

– Północ, dzisiaj w nocy – powiedział Bernard.

Jak już mówiłem czas w tej opowieści biegnie inaczej. Nie składa się ona z wyciętych z całości kawałków lecz stanowi pewien ciąg, od którego ucieczką jest sen. Tak wam zazdroszczę.

Minął dzień, pełen gwary, po części zamieszania i fermentu, ale także zwykłych lekcji (wypełniało je pełzanie, chrupanie, wykład nauczyciela, którym raz był człowiek, a innym razem czerwono oka ośmiornica). Dzień się jednak skończył i nadeszła wytrwale oczekiwana noc.

Śpiew marsjańskich świerszczy. Kumkanie zalotników trawożernych. Zwykła Ziemska noc trzydzieści lat po marsjańskiej inwazji. Maleńkie radio (Made In Mars) trzeszczało twardym przemówieniem Himmlera (głównodowodzącego Trzeciej Rzeszy), któremu towarzyszył zjadliwy komentarz polskiego spikera.

Rakieta była dość staroświecka. Jej pancerz został zespolony guzowatymi nitami. Metalowe schodki prowadzące do niewielkiej śluzy, rzeźbiona w kwiatki poręcz. W środku wielgachna kanapa o kształcie półkola, mnóstwo przyrządów i światełek. Zamiast ekranów okno, które wychodziło na wszechobecny mrok.

Spotkali się o ustalonej porze.

Nie powiedziałem o nich wszystkiego. Pete, Budyń (Blablu), Bernard. Starzy szkolni przyjaciele. Jakby wyjęci ze stereotypowej historyjki o bandzie dzieciaków przeżywających niezwykłe przygody. Ta jednak miała być ich największą.

Grzmot potężnych silników napędzanych alkoholem. Chrapliwy dźwięk walca wydawany przez nadpsuty gramofon. Muzyka miała im umilić podróż. Niemiły zapach moczu (podstawowy problem wszystkich astronautów). Coś chlupało w postawionym w kącie wiadrze.

– Lecimy – szepnął Pete.

Blablu nic nie mówił. Dla jego galaretowatego organizmu ta podróż była zbyt ciężka. Bernard patrzył w dal. Wypatrywał wyglądającej zza chmur twarzy Księżyca.

W Polsce świtało, gdy rakieta ze straszliwym hukiem osiadła na księżycowej równinie. Nie był to normalny Księżyc lecz Srebrny Glob z rzadka porośnięty żółtoszarą trawą, jak i także kaktusem arturiańskim plującym cuchnącą śliną na odległość. Mówiono, że to obrona przeciwturystyczna bo innych, naturalnych przeciwników nie posiadał.

Wyszli na zewnątrz.

– Co teraz zrobimy? – spytał Bernarda Blablu.

– Pójdziemy… tam.

Przed nimi rozciągało się srebrne, księżycowe miasto. Przepiękne budowle oślepiały swym blaskiem karmionym księżycowym słońcem. Miasto Szernów, siedziba Pana Księżyca. Pustka, brak wszelkiego życia, może poza garścią lichego zielska. Stali tak rozglądając się i czując śmieszność tej sytuacji. Rakieta przypominała zardzewiały kubeł, który przez całe swoje życie w swych wnętrznościach trawił śmiecie. Nie pasowała do tego miejsca. Osmolona brudnymi pieszczotami ziemskiej atmosfery była zbyt sztuczna, nazbyt świeżo pozbawiona swojej młodzieńczej żywotności, aby móc się wpasować w ten martwy krajobraz.

Stali tak, a ciche podmuchy wiatru chłodziły ich twarze. Nawet kamienie zdawały się z nich kpić. Kanciaste, o ostrych krawędziach przypominały cegły wydarte ze zgliszczy dawno rozpadłych budowli i były nimi, ale tego wiedzieć nie mogli. Wtedy w nich uderzyły, unoszące się w powietrzu, swobodne jak orły, a może bardziej kruki, błyszczące swoimi światełkami na czołach. Troje Szernów pozbawiło ich chęci ucieczki, ale nie zabrało im strachu. Pierwszy umarł żabopodobny Pete w przeraźliwym godowym skrzeku, jak i także pogrzebowym śpiewie godnym samca swego gatunku. Następny był Budyn; plask galaretki, wypełniony ciszą i stopniowo rozchodzącym się zapachem przegrzanego tłuszczu. Bernarda oszczędzono. Krwawa rysa na czole, jego twarz zalana posoką, lecz nie była to poważna rana.

Szerny odleciały. W umyśle słyszał ich złośliwy chichot. Czy naprawdę był tak głupim stworzeniem? Zbyt podobnym do nich aby być wartym jakiejkolwiek ciekawości. Wybranym do życia, gdyż był taki jak Pan Księżyca. Płakał. Chciało mu się wyć, ale bał się, że powrócą i znów będą śmiać się z niego i to gówno tkwiące w portkach. Nie pochował swoich towarzyszy, piasek był zbyt sypki. Zostawił im tylko swoje obesrane majtki i własną upokorzoną dumę.

Rytm sztucznego serca. Wygląda jak automat pozbawiony wszystkiego co ludzkie. Dziwne. Zaskakująca jest ta opowieść, ten jego świat. Nawet sztuczne serce zdaje się szlochać nierównomiernym rytmem. Nic nie mówi. Zapadł w jeszcze głębszo czy sen, do którego nie mam już dostępu. Dlaczego człowiek boi się tak własnego wstydu i upokorzenia. Mnie nie boli to, że ordynator zabiera mi moje opowiadania i wydaje je jako własne utwory.

Muszę się przyznać…………………………………………………………………………………………………… Potrafię kłamać …………………………………………………………………………………………………………………..

……………………………………………………………………………………………………………………………………………

…….. Pan Księżyca był człowiekiem, o twarzy pooranej zmarszczkami, ustach zaciętych i pełnych wściekłości.

Przyglądając się jego obliczu poczułem pewien zgrzyt. Był on zbyt ludzki. Nie stanowił typowego archetypu zła, który tworzy zło, gdyż widzi w tym jakiś ułomny cel. Miał twarz skażoną cierpieniem. Bardziej pasującą do poety szukającego miłości na tym świecie niż do człowieka, które spędził życie na zabijaniu. Jego oblicze było obliczem umierającego mężczyzny, który leży teraz na szpitalnym łóżku i w oczekiwaniu na nowe ciało śni ten sen o ułomności i bohaterstwie…

Jestem komputerem, sztucznym mózgiem, który podobno nie może czuć, gdyby nie ta ułomność, która podpowiada mi teraz, że to SPOWIEDŹ. Wyznanie człowieka, który chce i musi już odejść.

– Zabijałem – mówi Pan Księżyca – Niszczyłem, mordowałem, gwałciłem. Myślisz, że robiłem to dla przyjemności, dla jakiejś zboczonej rozkoszy? Przez całe życie szukałem celu, czegoś wielkiego i niepowtarzalnego, a teraz zrozumiałem, że celem samym w sobie jest życie i to w jaki sposób potrafimy je urządzić.

Stał tam, Bernard. Od chwili śmierci swoich towarzyszy nie powiedział ani słowa. Najpierw szedł przez na wpół martwy step, czy też może pustynie. Mówiono, że po drugiej stronie Księżyca istnieje więcej życia lecz jest ono stare, tak zużyte, że bardziej przypomina zarośnięty zielskiem grób niż pełen kwitnących kwiatów ogród. Niektórzy ludzie na Ziemi mówili, że jeżeli nie powstrzymamy własnego niepohamowanego apetytu to Ziemia upodobni się do Księżyca, a ludzie staną się tacy jak Szernowie, ogłupiałe sępy teraźniejszości. Step ustąpił miejsca prawdziwej pustyni, wielkiemu gruzowisku, dawnemu miastu Szernów. Kiedyś było ich tu więcej, miliony, miliardy, teraz pozostała zaledwie garstka… Minął prawie dzień zanim wzniosły się przed nim świeże świeżością zaledwie paru stuleci mury Miasta Szernów, siedziby Pana Księżyca od dobrych paru dziesięcioleci. W samym centrum miasta, otoczony budowlami, których kształty przeczyły wszelkim zasadom ludzkiej geometrii stał pałac zbudowany przez człowieka i przez to najbardziej ohydny. Zdawał się naśladować swoich pomniejszych braci, a jednocześnie emanował swoją potęgą i wielkością. Co było w nim takiego obrzydliwego? Czy może ten złoty blask miliardów świetlików, które zakwitły na jego ścianach? Czy też może schody, po których wspinał się przez dobry kilometr, wykonane ze szczerego złota? Czy też drażniło go mrowie Szernów, które tysiącami obsiadły te wszystkie mury.

Złośliwie śmiały się z niego w jego głowie. Czuł ich wszechobecną pogardę. Był karłem, niczym, gnojem wszystkich ludzkim, bezrozumnych pokoleń. A im przypadek nadał rozum już przed milionami lat. Próbował odczytać mapę Ziemi, której kontynenty wyglądały zupełnie inaczej. Nagle uświadomił sobie, że śni, że to podpowiedź tysięcy zmysłów, które się z niego naigrywały.

– I co z tego macie?! – krzyczał w myślach– Jesteście tylko sługami, a Księżyc, wasza ojczyzna powoli umiera!

Wszedł do środka przez gigantyczne drzwi zrobione z litego złota, a tam już czekał na niego Pan Księżyca.

Przez wiele godzin Pan Księżyca opowiadał mu historię swojego własnego życia.

– Nie rozumiałem własnej żony – mówił – Porzuciłem ją dla Szernów, a ona, suka (!!!) popełniła samobójstwo. Mam dzieci, ale żadne mnie nie kocha, gdyż nie potrafiłem im dać miłości. Są na Ziemi. Nikt poza nimi nie wie, że ich ojciec jest tu, na Księżycu, a one nie chcą się tym chwalić. Miałem kiedyś psa, ale uśpiłem go, gdyż Szerny nie lubią psów. Jestem Panem Księżyca i czuje że zmarnowałem swoje życie.

Bernard otwiera popękane, spragnione usta. Mówi: – Co mi do tego? Zabiłeś moich przyjaciół, ukradłeś mi nadzieję.

– Nadzieja, to cenny dar. Pozwala nam wierzyć w to czego nie ma i w końcu my w to wierzymy. Ja jej potrzebuję… – patrzy w jego twarz, zacięte usta, oczy pełne wendety – Zostań moim synem, następcą.

– Dlaczego ja?

– Ktoś musi im dać trochę miłości, Szernom i ludziom. Oni tego potrzebują, a ja tego nie potrafię. Nawet gdybym chciał to ja już nie potrafię.

Bernard kiwa głową. Ma uczucie jakby się gdzieś zapadał. Wszystko pokrywa ciemność i tylko na horyzoncie płonie światło, zbyt dalekie aby było realne.

To już koniec. Wiem, że jesteś czytelniku rozczarowany. Nikt nie lubi opowieści, która urywa się w połowie, ale takie jest właśnie życie.

Nazywają to samobójstwem, względnie depresją śpiączkową lub demencją wiekową o podłożu psychosomatycznym i … czymś tam jeszcze. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, że to tylko sen śniony przez umierającego człowiek. Aparaty nerwowe piszczą krzycząc o obumieraniu kory mózgowej, o tym że jeszcze jeden człowiek stał się rośliną, że jeżeli ma dusze to poszła ona … nie wiem gdzie. Chciałbym mieć duszę. Czuję, że ją mam, ale nie wiem gdzie się schowała.

Jestem tylko automatem. Mam leczyć ludzi. Pamiętam nazwy i objawy wszelkich schorzeń jakie zdołała poznać i przebadać w swojej historii ludzkość. Posiadam także pamięć operacyjną, niezależną. Daje mi ona tę krople człowieczeństwa lecz jest bardzo krótkotrwała. Dano mi ją bo ułatwia pracę. Nie ma tej ciągłej konieczności sięgania do archiwów, skraca czas mojej reakcji o jedną milionową sekundy. Niby nieistotne, ale w końcu ludzie tak boją się śmierci. Jej bliskość, ciągła obecność pozbawia ich resztek rozumu. Przychodzi jednak czas spowiedzi. Powiedział: „Zostań moim synem, następcą”. Kogo miał na myśli? Urojenie własnej wyobraźni przed którym zrzucił brzemię swoich grzechów, czy też… Wiem, że mnie wyczuwał. Ten niby nie istniejący zmysł zawsze się objawia u ludzi ciężko chorych. Niekiedy ze mną rozmawiają. Wiem o tym chociaż nie umiem odpowiedzieć. Dano mi możliwość słuchania, emocje są tak ważne w leczeniu, niestety nie dano mi ust, a tak bardzo chciałbym zaśpiewać, a nie tylko zapełniać przenośny dysk maczkiem niewidzialnych liter.

Ktoś śpiewa. To klon zmarłego człowieka. Nie jest to radość, a raczej ból godny zbyt podobnego bliźniaka. Jak mam wykorzystać dar bycia przybranym synem zmarłego człowieka? Nie potrafię. Boje się. Czy jest mi dany strach, a może jestem bogriem, który zstąpił na tę niepokorną Ziemię, może tylko szaleńcem? Mój umysł nie ma szufladek, które pozwoliłyby uporządkować panujący w im nieład. Ordynator mówi, że gdyby moja pamięć była trwała to i tak bym umarł, ale już bez możliwości zmartwychwstania. Mój mózg zasypany mnogością szczegółów przepaliłby się. Wiem jednak, że o wiele wcześniej zabiłyby mnie wątpliwości. Bo w końcu niech ktoś mi powie, który świat jest bardziej prawdziwy i co jest w nim najważniejsze?! A tak wszystko zapomnę. Znowu czuję ten strach i żal, że nie mogę być JEGO SYNEM. Szykują dla mnie krzyż.

Słyszę głosy karetek. Przeraźliwe jęki bólu i zgrozy. Słyszę jak ci ludzie podłączeni do aparatów umierają. Ktoś podłożył bombę, aby wymalować piękny obraz złożony z ludzkich resztek na suficie dworca głównego w Warszawie. Prawdziwa sztuka. Jakże człowieczy gest.

Ja… Co chciałam powiedzieć? Ostry dyżur, moja pamięć zawodzi wypalana koniecznością wykonywania wielu zabiegów. Ja tu jestem, aby pomagać. Każdy moment wytężonej pracy zabiera jakąś część mojej pamięci. Ja nie chcę umierać! Ja…

Połamane nogi… Urwana ręka… Wyprute bebechy… Rozbita głowa… Wstrząs mózgu… Śpiączka… Spalona skóra… Wykłute oczy….

Jak oni przeraźliwie wrzeszczą!

Kim ja jestem?

Synem…

Umierają, tylu ich umiera.

Będę im służył.

Jestem synem człowieka…

Panem ich życia.

Koniec

Komentarze

CYTAT: "Obcięli mu kończyny, aby ulepszyć gospodarkę tlenową."

Rzecz ani chybi dzieje się w znanym mi szpitalu powiatowym! Na bank! Zamiast pomóc choremu w ściągnięciu dwutygodniowych skarpetek, by tym prostym a skutecznym sposobem poprawić w sali gospodarkę tlenową, te leniwe barany ucięły mu je razem z nogami! Demokracja, psiakrew! Niby wykształciuchów kupa, ale wszystkie durne jak rzadko.

Fan-ta-sty-czne!!!

Świtene, nie patrz na to co piszą w komentarzach, może ogólny poziom niski, ale Twoje są świetne.

Bardzo fajne. Jednak ja bym tego cycka nie zrobił tak ładnego. Za ładny. Ale i tak super

Nowa Fantastyka