- Opowiadanie: mattkow - Święto Zmarłych

Święto Zmarłych

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Święto Zmarłych

Natrętny, wibrujący sygnał telefonu przeciął poranną ciszę jak nóż kawałek tektury i wdarł się wyciem w świadomość leżącego na tapczanie człowieka. Jańczak otworzył napuchnięte oko i przekręcił się gwałtownie, potrącając stopą mały plastikowy stolik turystyczny. Stojące na blacie dwie butelki po wódce i popielniczka najeżona uwięzionymi w szarym pyle niedopałkami zagrzechotały. Jedną ręką namacał nieporadnie słuchawkę aparatu, drugą potarł obolałą twarz.

-Jańczak – Rzucił krótko w słuchawkę, unosząc się lekko na łokciu. Był ubrany w koszulę w kratę i spodnie od dresu. „Znowu zasnąłem w opakowaniu” – pomyślał odruchowo.

-Dzień dobry panie komisarzu! Mam nadzieję że nie obudziłem?

Jańczak zmełł w ustach przekleństwo. Wiedział, że o tej porze w niedzielę mogli dzwonić tylko z komendy. Miał ochotę naubliżać podwładnemu za budzenie go akurat w dniu wolnym i okrasić to zgryźliwym komentarzem odnośnie „Mam nadzieję, że nie obudziłem”, pohamował się jednak. Zmierzwił ręką włosy i zerknął na zegarek na ręku – Prezent od brata, kupiony gdzieś na terenach byłej Jugosławii. Dochodziła ósma trzydzieści.

-Mówcie, Terkowski, o co chodzi?

-Morderstwo było, panie komisarzu. Dzwonili i prosili o pana. Powiedziałem że pan dzisiaj nie robi, ale nalegali.

-Centrala?

-Centrala, panie komisarzu. Morderstwo było…

-To już słyszałem. Gdzie?

-Na cmentarzu przy Moskiewskiej. Mam wysłać samochód czy sam pan pojedzie?

Jańczak zamyślił się. Po rozwodzie wynajął kawalerkę, którą przynajmniej dwa razy w tygodniu zamieniał w melinę gdzie od czasu do czasu, gdy nie trzeba było do lustra, pił in cognito z osiedlowymi kolesiami, którzy nie znali zwrotów „dziś pracuję” lub „chcę spędzić czas z żoną i z dziećmi”. Tak było też wczoraj i wiedział dobrze, że Terkowski zdaje sobie z tego sprawę.

-Podjadę sam. Dziękuję.

Wysłuchał szczegółów, trzasnął słuchawką o aparat, po czym wstał i przeciągnął się. Podszedł do archaicznej meblościanki i z półki podniósł paczkę cameli. Odpalił jednego i wyszedł na malutki balkonik.

Był zimny, październikowy poranek. Nad osiedlem wisiały ołowiane chmury, wiatr świszczał pomiędzy plastikowymi obiciami prętów balkonowych. Jańczak wzdrygnął się, zgniótł ledwo co odpalonego papierosa o okopconą barierkę i wrócił do pokoju. Nie przejmując się bałaganem i zagraconym stolikiem, na którym wciąż stał pełen kieliszek, wszedł do łazienki i przemył twarz. Ubrał się pośpiesznie, narzucił na grzbiet lichy płaszczyk i wyszedł z mieszkania.

***

Nekropolia sprawiała przygnębiające wrażenie. Brzydka pora roku zawsze szpeciła najpiękniejsze nawet miejsca, nie mówiąc już o tych mniej urodziwych. Tym bardziej nie dziwiło więc komisarza, jak łatwo jesień integrowała się z klockowatymi blokowiskami i szarymi, nijakimi budynkami publicznymi. „Ciągnie swój do swego” – Pomyślał, parkując auto nieopodal cmentarza. Wysiadł z samochodu, zapiął szczelnie prochowiec, żałując jednocześnie iż nie posiadał dobrego, jesiennego płaszcza, po czym ruszył ku nekropolii, brnąc w gnijących, żółtawych liściach. Przy bramie stały dwa policyjne fiaty. Wszedł na teren i udał się w kierunku wskazanej przez Terkowskiego sekcji cmentarza Z daleka zobaczył już szwędających się wokół mundurowych. Podszedł bliżej, chrzęszcząc butami po żwirowej alejce. „Za dwa dni Wszystkich Świętych, trzeba będzie skoczyć matce znicz zapalić” – pomyślał smętnie.

-Cześć Waldek – Karczut uniósł głowę i przywitał się z Jańczakiem. Klęczał, trzymając na kolanie notes i zawzięcie skrobał po kartce długopisem. Komisarz podał mu dłoń.

-Cześć Piotr. Czemu zawdzięczam wezwanie w mój jedyny wolny dzień w tygodniu?

-Ty zamierzałeś się na Koguta, prawda?

Kogut był jednym z głównych tuzów półświatka. Jańczak ścigał sukinsyna od jakichś dziewięciu miesięcy w ramach akcji przeciwko sprowadzanym z Niemiec narkotykom i handlowi prostytutkami, masowo ostatnio ozdabiającymi wnętrza hotelowych barów i uliczne latarnie. Drań za każdym razem, czy to w razie wpadki czy też prowokacji władzy, dawał rade się jakoś wymigać.

-No ja. A co, kropnął kogoś na cmentarzu?

-Nie. Możesz już o nim zapomnieć, bo to jego kropnięto. Popatrz sam.

Przecisnęli się przez tłumek policji, odsłaniając nowy, nie osłonięty jeszcze płytą grób. Obok obdrapanej, zielonej ławeczki leżało coś przykryte czarnym brezentem.

Cała ławeczka i grób obryzgane były ciemną, zakrzepłą w chłodzie poranka krwią.

Jańczak odpalił papierosa. Kurczut obserwował go kątem oka.

-Przyszedł wieczorem do syna, co to go kropnęli dwa tygodnie temu w „Anetce”, wiesz o tym.

-Wiem. Nożowa sprawa?

-Nie uwierzysz, Waldek. Zerknij pod płachtę.

Komisarz kucnął i uniósł brezent. Dym z papierosa zasmakował kwaskowato z powodu nagłej suchości w ustach. Oderwał wzrok od ciała i spojrzał na detektywa.

-Gdzie głowa? – Spytał, starając się za wszelką cenę przybrać beznamiętny, rzeczowy ton.

-Za krzyżem. Też przykryta. Waldek, czegoś takiego jeszcze nie widziałem…

Tak, to był Kogut. Jańczak poznał go tylko po kolczyku w uchu. Żuchwa była zmiażdżona, podobnie jak kości policzkowe. Jednego oka brakowało, drugie wypłynęło prawie na wierzch, mierząc szary brezent upiornym spojrzeniem. W miejscu nosa gangstera ziała czerwona dziura, a cała potylica zamieniona została w krwisty gulasz. Komisarz uniósł się z klęczek i spojrzał pytającym wzrokiem na detektywa. Karczut chrząknął.

-Nie uwierzysz, Waldek – powtórzył – Nos i tył głowy zostały chyba potraktowane siekierą, ale to wyjaśni patolog. A sama głowa…

-No?

-Została siłą oderwana od tułowia.

***

Karczut podszedł do samochodu, niosąc ostrożnie w zgrabiałych dłoniach dwa plastykowe kubeczki z kawą. Postawił je na dachu, nacisnął klamkę, po czym wsiadł do środka. Jańczak wziął do ręki parujący, gorący napój i wymruczał podziękowanie. Siedzieli chwilę, siorbiąc i przełykając głośno kawę. Zimny wiatr ślizgał się miarowo po masce starej, zielonej Camry.

-Od czego zamierzasz zacząć? – Spytał Karczut, bawiąc się długopisem.

-Najpierw pojadę chyba do „Ali-Baby”. Popatrzę, popytam. Bo to, że to wyrok, chyba nie pozostawia żadnych wątpliwości, co?

-Innej możliwości nie widzę. Ale wiesz, Waldek, coś takiego… Nigdy nie widziałem tak okrutnego zakończenia porachunków. Powiedziałbym, że to jakiś naćpany Rusek, tasak do wynajęcia czy coś, ale wyślę ciało do Paśkiewicza, by je obejrzał. Wyniki przekażę tobie jakoś w tym tygodniu. Bądź co bądź, taka krwawa pokazówka to coś nowego, nie?

-Taaa – Jańczak zgniótł lekko kubeczek i schował go do kieszeni – Dobra, jadę do domu, a wieczorem skoczę do lokalu.

-Się wie. To do jutra

-Do jutra – Komisarz opuścił ciepłe wnętrze auta współpracownika i skierował się do bramy wyjściowej cmentarza.

***

Lokal „Ali-Baba” mieścił się na starówce. Dość spory szyld nad drzwiami obwieszczał miastu, że podają tutaj najlepsze kebaby i falafele w okolicy. Jeśli byłeś podpitym, zgrzanym małolatem, który zakończywszy zabawę w klubach postanowił coś przegryźć, wchodziłeś do małego, białego pomieszczenia z plastikowymi stolikami i ladą, zamawiałeś, wcinałeś mięso lub grochowe kotleciki w chlebie pita i wychodziłeś by powlec się do domu albo dalej wariować po zmroku. Jeśli byłeś kimś więcej, wchodziłeś za ladę i długim, przesłoniętym kotarą dla zwykłych bywalców korytarzem podchodziłeś do solidnych drzwi. Za nimi mieściła się prawdziwa „Ali-Baba”.

Jańczak wszedł do lokalu chwilę po dziewiątej wieczorem. Siedziały tam zaledwie dwie osoby, pora nie była jeszcze szczytowa. Zamówił sobie zapiekankę i żując ją, czekał aż klienci się wyniosą. Gdy tak się stało, podszedł do barmanki – ładnej, niskiej blondyneczki z owalną buzią i niebieskimi oczami. Typ miłej studentki biologii lub prawa, interesującej się literaturą i dobrym filmem. Przez chwilę zastanawiał się, czy za parę godzin dziewczyna nie zrzuci fartuszka i czerwonego daszka, by ubrać się w coś bardziej zmysłowego i udać się do dalszej „pracy” z tyłu lokalu. Nie kojarzył jej w ogóle.

-Ja do szefa – rzucił krótko, patrząc jak mała przerywa mieszanie frytek i odwraca się do niego

– Szefa nie ma o tej godzinie. A w jakiej sprawie? – Spytała podejrzliwie, mierząc go wzrokiem. Poirytowało go jej spojrzenie, z lekką pogardą taksujące wymięty płaszcz i byle jakie buty. Wyciągnął legitymację i machnął jej nią przed nosem.

-W sprawie poufnej. Chcę wejść tam, gdzie szef o tej godzinie jest.

-Proszę poczekać, zadzwonię – sięgnęła po słuchawkę. Jańczak przytrzymał aparat.

-Posłuchaj dziuniu. Nie mam czasu na pierdoły. Wpuść mnie za ladę, bo zaraz naślę kogo trzeba by sprawdził twoją umowę o pracę i jedyną metodą na opłacenie czesnego będzie rypanie się tam, za kotarą. Rozumiesz?

Przesadził. Wiedział dobrze, że nie powinien tak wypalić. Dziewczyna spojrzała na niego wzrokiem zdolnym zginać sztaby.

-Rozumiem. Proszę.

Uniosła ladę i wpuściła go na zaplecze. Kluczem otworzyła drzwi na końcu korytarza i wpuściła go do środka.

***

Sala była obszerna i przyciemniona. Pod ścianami ozdobionymi wielkimi lustrami ciągnęły się czerwone sofy, przed którymi stały szklane stoliki. Między reflektorami wirowała różnobarwna kula. Ludzi, podobnie jak w ogólnodostępnej części lokalu, było niewielu. Klubowa muzyka nie była jeszcze rozkręcona, unosiła się jedynie w sali, otulając ją leniwie jak papierosowy dym. Jańczak minął wnękę z sofą, na której dziewczyna w kabaretkach siedziała z drinkiem, minął też kontuar, nie zaszczycając stojącej za nim barmanki atencją, i skierował się do czarnych drzwi między dwiema kanapami. Dziewczyna postanowiła jednak zaszczycić jego.

-Halo! Proszę Pana! Dokąd?

Komisarz odwrócił się z cichym westchnięciem.

-Do szefa – Powtórzył, patrząc na smagłą brunetkę w czarnym topiku.

-Nie może pan sobie ot tak tam wejść. Proszę poczekać.

Jańczak powtórzył rytuał z legitymacją. Dziewczyna zwęziła lekko oczy i rozchyliła usta. Ogromna ilość błyszczyku zamigotała w nikłym oświetleniu lokalu. Mocno zbudowany chłopak w czarnym golfie, siedzący na jednym z krzeseł barowych, uniósł się lekko i zwrócił do dziewczyny.

-Za bar, Alicja. Ja pana kojarzę.

Wstał i podszedł do drzwi, ku którym zmierzał Jańczak. Po chwili wyszedł z pomieszczenia i skinął ku niemu głową.

-Szef zaprasza. Ma pan broń?

-Nie mam.

-Sprawdzimy – Odparł młodziak, zbliżając się do komisarza.

***

Marian Szczęsny znany ogółowi jako posiadacz kilku knajpek z fast-foodami i sklepu spożywczego, a policji i lepiej zorientowanym jako jeden z generałów zajmującego się przemytem i prostytucją odłamu gangu, wyglądał jak typowy don wyjęty wprost z powieści Mario Puzo. Miał olbrzymi brzuch, szerokie bary i wyraz twarzy przypominający buldoga w ciężkim stadium depresji. Brakowało tylko wąsika.

-No no, pan komisarz! – rzekł na widok Jańczaka, wchodzącego do niewielkiego pokoju, obitego w całości drewnem, którego wystrój składał się z długiej sofy, stolika i telewizora plazmowego na ścianie tuż obok drzwi. – Proszę, zapraszam. Film sobie z Ickiem oglądamy.

Komisarz kiwnął głową też drugiemu mężczyźnie, wysokiemu, barczystemu i obciętego na króciutkiego jeża blondynowi z kwadratową szczęką. Był to osobisty ochroniarz Szczęsnego, Białorusin. Jańczuk wiedział, że umiał doskonale obchodzić się bronią białą i znał sambo. Nie wiedział natomiast, i często zachodził nad tym w głowę, dlaczego mówiono na niego Icek. Sądząc po aparycji, jeśli ktokolwiek z jego rodziny stał kiedykolwiek przy Izraelicie, to chyba z pistoletem Luger w dłoni.

Podziękował i przystawił sobie krzesło naprzeciwko stolika. Odwrócił się by zlustrować ekran telewizora – Darth Vader zamrażał właśnie w karbonicie Hana Solo. Nie było żadnych dziewczynek przy Szczęsnym, kresek kokainy na blacie, tylko dwa kieliszki i kubełek z lodem, w którym mroziła się Soplica. To zdecydowanie wymykało się konwencji filmów i powieści gangsterskich.

-Napije się pan czegoś? Icek, krzyknij Kamilowi by przyniósł komisarzowi kieliszek.

-Dzięki. Słuchaj Marian, domyślasz się pewnie z czym przychodzę. Słyszałeś o Kogucie?

-Słyszałem – Odparł spokojnie Szczęsny, patrząc nad głową Jańczaka na plazmę. – Tobie to chyba na rękę co, piesku?

Nie skomentowawszy, Jańczak odchrząknął i pochylił się lekko:

-Podejrzewasz kogoś? Chłopaków od Fatygi?

-Podejrzewam? Kurwa, Waldek, nie rób sobie ze mnie jaj. Od miesięcy starają się nas wykosić z miasta i na razie wszystko ku temu idzie. Chcą przejąć biznes i polują na moich i Koguta ludzi. Nie wiedziałem jednak że dojdzie aż do tego.

Komisarz wyciągnął papierosa, odpalił go i zaciągnął się głęboko.

-Do czego? Nie wiedziałeś że mogą go kropnąć? Taka praca, Szczęsny.

-Gówno tam nie praca – Przerwał kwaśno szef lokalu, uderzając się dłonią po mięsistym udzie. Skinął głową Ickowi, by polał do kieliszków – Wiesz, po prawdzie powinienem się cieszyć, Kogut był bądź co bądź dla mnie konkurencją. Ale kurewsko się nie cieszę. A wiesz czemu?

Jańczak potrząsnął głową

-A temu – kontynuował Szczęsny – Bo wyraźnie widać, że ktoś chce przejąć biznes. Z Kogutem nie wchodziliśmy sobie w drogę, on prowadził swoje interesy w swojej części, a ja swoje w swojej, czasem nawet sobie pomagaliśmy, wiesz, jako szczeniaki kopaliśmy razem gałę na podwórku. Teraz ktoś wykonał wyrok. Jeśli istnieje czarna lista mająca pomóc komuś w zajęciu dziewczynek i prochów, zgadnij kto jest następny w kolejce?

Komisarz zaciągnął się głęboko papierosem i strzepnął tytoń do popielniczki. Icek z kamienną twarzą taksował go wzrokiem. „Jak golem” – pomyślał Jańczak.

– Po raz kolejny pytam – wrócił do meritum – Czy to Fatyga?

-Nie tym tonem, miśku – Szczęsny dał znak do wypicia, kieliszki poszły w górę i w dół. Icek od razu polał kolejkę, wypitą na drugą nogę – Nie wiem, Waldek – zakaszlał lekko – Musiałbym przez parę dni popytać, powysyłać chłopaków na miasto. Chryste, o całej sprawie dowiedziałem się stojąc na światłach, z radia, a nikt z ludzi Koguta nie chciał z moimi rozmawiać. Fatyga to wszawy gnój, ostrzy sobie kły na nasze od dawna, ale morderstwo tego kalibru? Wie doskonale, że to wywoła małą wojenkę. Może to był wypadek? Byłeś tam rano, skoro tu przylazłeś. Jak to wygląda?

Komisarz skończył papierosa i od niedopałka odpalił następnego.

– Jeśli to był wypadek, to chyba taki, że z przelatującego nad cmentarzem samolotu wypadł zapas pił i młotów. Nic nie mówili w radiu?

-Mówili że Sylwester Z., pseudonim „Kogut” zginął w nocy na cmentarzu, prawdopodobnie w wyniku porachunków mafijnych.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Jańczak spojrzał najpierw na ochroniarza, potem na rozmówcę:

-Szczęsny, ktoś oderwał mu głowę i zgniótł ją jak jajko.

Zauważył, że właściciel klubu sztywnieje, o ile można tak powiedzieć o kimś postury gangstera. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, po czym Szczęsny powiedział cicho.

-Icek, won. Idź się przewietrz. Chcę porozmawiać z nim na osobności.

Gdy ochroniarz wyszedł, Szczęsny sapnął jak nosorożec i niepytany wyjął sobie papierosa z paczki Jańczaka. Ten nie skomentował, podstawił zapalniczkę. Gangster zaciągnął się głęboko.

-Miesiąc z okładem – zaczął – miałem cynk na dobry transport z Litwy. Nieważne czego, nieważne kiedy, pobawimy się w policjantów i złodziei gdy przyjdzie na to pora więc nawet nie pytaj, bo chodzi tu o coś innego. Wysłałem na granicę trzech byków i kierowcę, mieli przejąć ciężarówkę. Robota łatwa, szybka i opłacalna. Zameldowali się spod Augustowa że wszystko jest w porządku i jadą. A potem kontakt się urwał.

Policjant nie przerywał, kontemplując sęki na ścianie za rozmówcą. Zza pleców słyszał jak Darth Vader przekształca głównemu bohaterowi system wartości rodzinnych.

-Mieli złożyć raport z trasy, a gdy tego nie zrobili rozkazałem kilku swoim ludziom by wsiedli w auto i pojechali im na spotkanie. Po paru godzinach dostałem bardzo nieprzyjemny telefon. Mój człowiek, facet który widział w życiu naprawdę sporo pojebanych rzeczy, łamiącym się głosem powiedział że znaleźli ciężarówkę na jednym z przydrożnych parkingów.

Jańczuk przejął inicjatywę z Soplicą. Obaj wypili, kasłając lekko. W kubełku na powierzchni wody unosiły się już tylko bezkształtne bryłki lodu.

-Szoferka przypominała rzeźnię – z kierowcy pozostało parę strzępów. W naczepie leżały kolejne wybebeszone resztki, pozbawione praktycznie narządów wewnętrznych. Nie widziałem ciał, ale krwi było podobno znacznie więcej niż z tych zwłok. Brakowało dwóch moich ludzi…

-I towaru – domyślił się Jańczak, sięgając po paczkę i zapalniczkę

-I towaru – skinął głową Szczęsny. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zza drzwi dobiegła głośniejsza muzyka, znak że klub powoli się zapełniał.

-Nie pomyślałeś że ci dwaj postanowili przejąć ładunek i zwiać?

-Podejrzewałem. Przez chwilę. Wiesz trochę o moich układach, słyszałeś o "Lipcu"?

Komisarz skinął głową, ksywa była dobrze znana praktycznie każdemu stróżowi prawa w mieście.

-No właśnie – potwierdził gangster – Był naprawdę wysoko postawiony. To on był jednym z tych w ciężarówce, i zniknął jak kamień w wodę. Nie opłacało mu się łakomić na to co dla mnie przewozili, zbyt wiele ryzykował, znalazłbym go wszędzie. A pozatym ufałem mu, a w tym popieprzonym życiu rzadko mi się to zdarza.

-Więc jak to możesz wytłumaczyć?

-Jezu, nie mam pojęcia – Szczęsny podrapał się po jednym z podbródków – Dopóki tu nie przyszedłeś byłem gotów uwierzyć że zrobiła to pierdolona puma czy inny niedźwiedź. Ale teraz już nie wierzę.

-Psychol z nożem?

-Nie rozśmieszaj mnie, Waldek. Nawet wataha świrów z piłami tarczowymi nie dostałaby "Lipca" i chłopaków. Ta cała sprawa cuchnie niesamowicie, a po tym co mi powiedziałeś o Kogucie, wszystko zaczyna się układać w ponurą całość.

Jańczak parsknął lekko śmiechem:

-W jaką?

-W ponurą – dobitnie powtórzył gangster – To wyraźne egzekucje i drwiny ze mnie. Jest tylko jeden skurwiel który by sobie na to pozwolił. Zajmijcie się nim, bo klnę się na Boga, jeżeli ja mu się dobiorę do dupy to nie skończę póki nie będzie przypominała befsztyka. Nie chcę biernie czekać na swoją kolej.

Jańczak wstal. Wódka lekko zaszumiała mu w głowie, nie zachwiał się jednak. Jakby wezwany telepatycznie, do pokoju wsunął się białoruski ochroniarz.

-Zobaczę co da się zrobić. Dzięki, Szczęsny

Gangster też wstał, jednak nie podał komisarzowi ręki

-Skontaktuję się z tobą za jakiś czas. Sam też spróbuję podpatrzeć trochę Fatygę.

-Nie masz do mnie kontaktu – Zauważył Jańczak, chowając paczkę papierosów do kieszeni. Szczęsny uśmiechnął się drwiąco.

-Zaufaj mi, mam. Icek! Odprowadź pana komisarza do wyjścia, bo pewnie na pokazik nie zostanie?

-Nie zostanie.

-To nawet lepiej.

***

Szedł powoli przez starówkę na przystanek tramwajowy, mijany przez stada pijanej młodzieży. Głębokie basy dobiegające ze wszystkich klubów wkomponowanych prostacko w piękne, odremontowane kamienice działały mu na nerwy. Zaczęło porywiście wiać, postawił więc kołnierz płaszcza. Tramwaj przyjechał punktualnie. Pod domem przystanął jeszcze i kupił ćwiartkę. Na dopicie i spokojny sen.

***

Nie tak daleko, w chwili kiedy komisarz rozmawiał z gangsterem, a pierwsza z dziewczyn w "Ali-Babie" właśnie wychodziła na podium, rozegrały się rzeczy które nijak nie pasowały ani do klubów ani do młodzieżowej pijatyki.

Mężczyzna siedział na krześle. "Siedział" było określeniem użytym nad wyrost, bowiem on praktycznie zwisał z oparcia, pokryty zakrzepniętą maską z krwi oraz śluzu i przywiązany za pokaleczone ramiona do mebla. Pomieszczenie było dosyć obszerną piwnicą zasypaną szkłem, resztkami gazet i zużytymi prezerwatywami. Pod stropem kołysała się goła, pozbawiona klosza żarówka. Ściany pomazane były wulgaryzmami. "Katownia jak w marnym polskim policyjnym serialu" – pomyślał związany. Aburdalność tej myśli tak go rozbawiła że zaśmiałby się, gdyby nie potworny ból krtani i pozbawionych zębów dziąseł.

Jednym, niezaklejonym przez krwawy skrzep okiem widział niewyraźnie sylwetkę oprawcy. Stał on nieruchomo, z rękami założonymi na piersi.

-Koniec drogi, "Lipiec" – Powiedział, odgarniając od niechcenia czubkiem buta kawałki butelki po piwie – Warto było tak długo się stawiać? Powiedziałbyś co trzeba, szef byłby zadowolony, ja byłbym zadowolony i, co najważniejsze, ty byłbyś trochę zadowolony. A tak rozstaniemy się w niezgodzie i po miesiącu niewygód. Gdybyś nie nadużył cierpliwości szefa, zasłużyłbyś na humanitarną kulkę. A tak dostaniesz od nas bonusik…

Związany ciężko oddychał przez zapchany nos. W jednej z dziurek pękła krwawa bańka. Patrzył ocalałym okiem na mówiącego. Wiedział że z tyłu, w cieniu, stoi ten drugi, chudy, mały i łysy, wyglądający jak ubrana w jarmarczny kostium peruwiańska, wysuszona mumia. Mignął mu kiedy wnosili go do tej ciemnicy, ale nie wyszedł z resztą. Ci stali za drzwiami.

-Nie wiem po co ci to mówię, ale wczoraj padł "Kogut". Dziś padniesz ty. Wiesz kto padnie jutro?

Wiedział. Widział spustoszenie, jakie to coś spowodowało w ciężarówce. Wspomnienie wyzwoliło w nim paniczny strach, a ten uruchomił ostatnie rezerwy sił. Zaczął konwulsyjnie podrygiwać na krześle, nogi mebla z głuchym stukotem uderzały raz po raz o betonową posadzkę.

-No no, bez tańców. Przyjmij to jak mężczyzna a nie jak ciota. Można zaczynać – oprawca rzucił po angielsku przez ramię i cofnął się do drzwi. Tomasz Ujazdowski, alias "Lipiec", długoletni partner w interesach Mariana Szczęsnego i były ZOMOwiec, z przerażeniem patrzył jak wyciągnął on z kieszeni mały woreczek i usypał jego zawartość (piasek? Za jasne. Sól?) w półokrąg, od framugi do framugi, po czym wyszedł.

Sylwetka w cieniu poruszyła się, zadźwięczało, jakby ktoś poruszył chińskimi dzwoneczkami zdobiącymi niejedną orientalną restaurację. Drugi mężczyzna wszedł w krąg światła.

Ciemny, ustrojony w czarną szatę obleczoną niezliczoną liczbą amuletów i łańcuszków, wyglądał jak szympans, ze swoją pomarszczoną twarzą i długimi rękami. Przez chwilę patrzył na więźnia obojętnym spojrzeniem agatowych oczu, po czym podszedł doń i położył mu dłonie na czubku głowy.

W "Lipcu" coś pękło. Zaczął rzucać się na krześle, ale dłonie chudzielca były twarde, przytrzymywały go silnie. Chciał wołać o pomoc, wyć, skowyczeć, jednak nie mógł wydobyć z siebie dźwięku – zupełnie jakby jakaś magiczna siła związała mu język w supeł i wypełniła krtań mazistą, śmierdzącą substancją.

Dziwny mężczyzna zaczął coś mówić. Wyrzucał z siebie obce głoski, kończąc każdą frazę twardym akcentem. Przerażenie więźnia rosło z każdą chwilą, podobnie jak ton i siła głosu cudzoziemca. On już krzyczał, krzyczał nieprzerwanie przez co najmniej piętnaście sekund.

"Lipiec" miał dopiero zacząć.

Nagle wszystko ucichło. Wrzask zakończył się gardłowym trelem, a mężczyzna zdjął mu ręce z głowy i, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, ruszył od drzwi. Związany na krześle więzień został sam.

Oddychał głęboko, starając się opanować drżenie. Na oko dotarła, nieprzyjemna niczym mucha, kropla słonego potu, czuł również miarowo spływającą wilgoć na łydce.

Sam.

Wiedział że nie.

Najpierw to poczuł – Przeraźliwy, wkręcający się nawet w zapchany nos fetor, jakby stado bezpańskich kotów przyszło do tej zapomnianej piwnicy by zdechnąć. Czuł go już wcześniej, ale ulotnie i niewyraźnie, myślał że smród ten dochodził z któregoś z rogów pomieszczenia, gdzie, być może, jeszcze niedawno nocował jakiś bezdomny. Teraz zapach zbliżał się na niego, uderzał zielonymi, pulsującymi falami.

Usłyszał szuranie. Przy sadzaniu go na krześle, zanim zaczęli bić, zauważył że za plecami miał otwarte, zbite z dech drzwiczki do jakiegoś pomieszczenia, które jawiło się niczym wycięty w murze kawałek prostokątnej ciemności. Powolne, wilgotne człapanie dochodziło właśnie stamtąd. Do tego dźwięku dołączył kolejny– głęboki, nosowy świst. Dolegający już z bardzo, bardzo bliska.

Nie odwrócił głowy, nie tylko dlatego że było to praktycznie awykonalne, ale również jego poszatkowany racjonalizm wydobył z siebie ostatnie tchnienie, aby to uniemożliwić. Gdyby mu się udało, posiwiałby w przeciągu paru chwil, a oczy wypłynęłyby mu na policzki.

Tomasz Ujazdowski, alias "Lipiec", długoletni partner w interesach Mariana Szczęsnego i były ZOMOwiec przez cały czas wymyślnego katowania ani razu nie krzyknął. Zaczął jednak wyć, gdy poczuł dotyk. Człowiek, który odebrał kiedyś ludzkie życie, ze swoim nie zamierzał rozstać się po cichu.

Nawet przez wzmocnione i wygłuszone drzwi stojący za nimi ludzie usłyszeli jego wrzask. Każdy wewnętrznie drgnął, poza cudzoziemcem.

-Nigdy się do tego, kurwa, nie przyzwyczaję – wymamrotał ciężko ogolony "na wyspę", potężnie zbudowany chłopak, przesłaniając nos ręką i ocierając załzawione od smrodu oczy.

Cudzoziemiec patrzył nieruchomym wzrokiem w sobie tylko znany punkt na białej, kredowej piwnicznej ścianie.

"Lipiec" wył.

***

-No dobrze, zaczynamy panowie – patolog naciągnął na dłonie lateksowe rękawiczki i pochylił się nad ciałem. Prokurator stał pod wyłożoną zielonymi kaflami ścianą i obserwował sufit. Obok, z rękami w kieszeniach, opierał się Jańczak i bardzo żałował, że jakiś głupiec zakazał palenia w prosektorium. Dziwnie na niego spojrzano, kiedy wyraził chęć uczestniczenia w obdukcji, wyjaśnił to jednak chęcią potoczenia śledztwa.

-Obducent Janusz Paśkiewicz. Mężczyzna rasy białej, prawidłowej budowy ciała. Długość zwłok…z głową metr siedemdziesiąt siedem, waga osiemdziesiąt dwa kilogramy…

Maszyna do pisania monotonnie wystukiwała litery na białym papierze. Jedna z jarzeniówek bzyczała jak mucha.

– Znamiona śmierci wskazują na zgon w czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin…

Komisarz prychnął. Całe te zwłoki były jednym, wielkim "znamiem śmierci".

-Brak lewej gałki ocznej, spojówka gałki prawej przekrwiona. Rógówka i źrenica również. Odbyt otwarty, powalany kałem. Brak zmian chorobowych na skórze. Tatuaż o wymiarach pięć na trzy na prawym przedramieniu…

"Boże, chce mi się palić"

-Rana darta, vulnum lacertum, wzdłuż linii białej, od wyrostka mieczykowatego do pępka…Kość potyliczna rozbita, widoczne mózgowie…

-Przepraszam bardzo – przerwał lekko bełkotliwym głosem Jańczak – Chyba się trochę przeliczyłem. Poczekam na panów na zewnątrz.

Gdy opuszczał prosektorium, czuł na sobie parę pogardliwych spojrzeń. Uważali go za luja i pijaka. Miał to w dupie.

Zapalił papierosa, który pomógł mu opanować mdłości. Wrócił przed szeroki drzwi prosektorium i zaczekał grzecznie na krześle.

-I co? – wstał, gdy drzwi otworzyły się. Paśkiewicz spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.

-Stwierdzenie, że w całej swojej karierze nie widziałem czegoś takiego, będzie dość trywialne.

Jańczak czekał cierpliwie. Wiedział, że patolog lubi w zawoluowany sposób podawać informację.

-Sprawa wygląda tak – Facet został uderzony w pierś tak, że płuca i serce praktycznie weszły ze sobą w reakcję. Następnie rozdarto mu brzuch, brakuje wątroby z woreczkiem żółciowym, śledziony i nerek. Potem stracił głowę, pośmiertnie.

-To wszystko?

-Powiedziałbym że został rozerwany na strzępy (ciężarówka) gołymi rękami. I zeżarty.

-Zaraz, moment – Komisarz przechylił głowę – Jak to zeżarty?

-Ano tak to. Brakuje sporego kawałka dwunastnicy, moim zdaniem wygryzionego. Wszystko jest w raporcie prokuratorskim. A teraz przepraszam, śpieszę się…

Minęli go obojętnie. Jańczak stał chwilę w pustym korytarzu, wybijając w zadumie czubkami butów sobie tylko znaną melodię, po czym ruszył do wyjścia.

-Skurwysyny – Mruknął bez sensu do siebie, gdy wyszedł w szary, październikowy poranek, który przywitał go chlaśnięciem zimna w twarz.

***

Rozkaszlał się potwornie, ból i żywioł eksplodowały mu w piersi z taką siłą, że na moment zjechał na lewy pas, omal nie zderzając się z jadącym z naprzeciwka Seatem - pełen wściekłości ryk klaksonu towarzyszył mu jeszcze długo po bezpiecznym powrocie na swoją część jezdni. Wrzucił kierunkowskaz i skręcił na stację benzynową. Stanął pod sklepem i oddychał ciężko, sperlony potem. Wysiadł gdy poczuł się na siłach i, korzystając z okazji, kupił paczkę papierosów.

***

Trzy busy, oklejone dla niepoznaki ogłoszeniami lokalnego przewoźnika, mknęły ulicą przez zatopione we śnie miasto. Sygnalizacja mrugała jednostajnie pomarańczowymi rozbłyskami. Zbierało się na deszcz, gdzieś w oddali zamruczał grom.

-Pamiętać – Szczęsny odwrócił głowę i zlustrował siedzących za nim mężczyzn – Nie walić do wszystkiego co się rusza, nie robić hałasu. Przetrzepiecie magazyn po cichutku i na paluszkach, śladu ma po was nie zostać. Znajdziecie mój towar, łączycie się ze mną, zbieracie go i wynosicie do samochodów. Zrozumiano?

Odpowiedział mu pomruk zrozumienia. Szczęsny odwrócił się w siedzeniu i wyciągnął komórkę. Siedzący za kierownicą Icek patrzył swoimi złymi oczami beznamiętnie na drogę. Białe pasy znikały po lewej stronie pojazdu, jeden za drugim.

Po parunastu minutach miasto ustąpiło miejsca wąskiej szosie, wzdłuż której ciągnął się szpaler drzew. W półmroku zajaśniały zielone oczy, po czym zaraz zniknęły. "Lisy" – pomyślał gangster, odrywając wzrok od godziny wyświetlonej na ekranie telefonu – "Rozpanoszyły się cholery i podchodzą pod miasto."

Icek wrzucił kierunkowskaz i skręcił w żwirową drogę. Dwa samochody jadące za nimi zrobiły to samo. Na horyzoncie widać już było magazyn Adama Fatygi. Uśpiony i martwy.

Była druga osiemnaście. Pasażerom busów zostało niespełna czterdzieści minut życia.

Samochody zatrzymały się, silniki zgasły. Drzwi zostały odsunięte i gangsterzy wyskoczyli na zroszoną trawę. Chłodne powietrze orzeźwiało, przywracało przytępione jazdą zmysły i skupienie. Mężczyźni bez słowa sprawdzili magazynki w broni i po cichu ruszyli gęsiego w stronę hali. Szczęsny wyciągnął szyję i przetarł szybę auta łokciem:

-Nie ma żadnych wachmanów – stwierdził fakt. Icek nie odpowiedział. Kostki zaciśniętych na kierownicy dłoni bielały w księżycowej poświacie.

Mężczyźni byli już przy bramie, jeden z nich zdjął z pleców nożyce do metalu. Po chwili stała już otworem.

Krótkofalówka leżąca na siedzeniu zaszumiała. Szczęsny uniósł ją do ucha:

-Szefie, tu nikogo nie ma, ani ludzi ani psów. To na pewno właściwe miejsce?

-Nie dyskutuj, "Kusy", tylko sprawdzajcie halę.

-Tak jest.

Widział niewyraźnie szare zarysy swoich ludzi, stojących w grupie przed budynkiem. Po uporaniu się z kłódką i zamkiem zniknęli w środku. Rozedrgane snopy światła latarek zamajaczyły w wysoko umieszczonych okienkach.

-Czysto – odezwała się krótkofalówka – Nic tu nie ma, tylko jakieś lodówki. Jedna obok drugiej.

-Otwierajcie, sprawdźcie co jest w środku – zakomenderował Szczęsny, przyciskając aparat do mięsistego ucha.

Głośnik odezwał się szmerem rozmów i delikatnym, metalowym brzdękiem.

-Nie da rady, szefie. Zamknięte na jakieś elektroniczne cholerstwo. Każde wyposażone w czerwoną lampkę, zapieczętowane na amen. Spróbujemy jakoś to podważyć…

Rozmówca nie dokończył. Z krótkofalówki dobiegł głośny chrobot, jakby coś ciężkiego i żeliwnego upadło na ziemię.

-Co to? Co się stało? – warknął zaniepokojony gangster. Usłyszał przekleństwo.

-Jakiś system antywłamaniowy! Roleta, jak w sklepach jubilerskich! Kurwa, przeoczyliśmy po ciemku…

Nocną ciszę rozdarł kolejny dźwięk – Przeinaczony przez głośnik, nagrany na taśmę monotonny głos zaintonował dziwną formułę. Szczęsny poczuł narastającą, ściskającą gardło panikę.

-Chłopaki, spierdalajcie stamtąd!

-Nie ma jak! To jakiś alarm!

Głos zaczął przybierać na sile, pasażerowie busa słyszeli tę obcą gardłową intonację już nie tylko przez krótkofalówkę, ale również wprost z oddalonej hali. Białorusin wyskoczył zza kierownicy i stanął przy samochodzie z bronią w ręku, spięty i czujny. Szczęsny wyturlał się po drugiej stronie, przyciskając słuchawkę do ucha tak mocno że czuł ból. Po chwili nastała cisza.

-"Kusy", do kurwy nędzy! Co się tam dzieje?!

Snopy światła pochodzącego z latarek zatańczyły dziko w oknach, zupełnie jakby w środku odbywała się dyskoteka. Jednocześnie walkie-talkie eksplodowało krzykiem wielu ludzi, takim który stawiał włoski na rękach i zalewał oczy potem.

W "dyskotece" zaczął się dance macabre.

Marian Szczęsny nie mógł widzieć, że wraz z zakończeniem nagrania czerwone lampki zmieniły barwę na jasną zieleń, a drzwiczki "lodówek" odskoczyły jednocześnie. Mógł tylko stać z rozdziawionymi ustami i słuchać, jak maleńki elektroniczny gadżet przekazuje mu przedśmiertne wrzaski jego rozdzieranych żywcem ludzi.

Ponownie zamruczał grom. Stojący przy aucie mężczyźni, gangster i jego ochroniarz, nie zauważyli nawet że noc rozjaśniła się niebiesko-czerwonym blaskiem, a wokół zaroiło się od postaci.

-Rzuć to i na parter! – Jańczak wycelował swoje służbowe P-83 w zaskoczonego Białorusina. Otoczony przez ludzi ze SPAP Icek odruchowo opuścił dłoń z pistoleten, zaraz jednak uniósł go znowu do góry.

-Powiedziałem RZUĆ TO, skurwielu! Szczęsny, na dół i każ mu rzucić broń!

Gangster stał, otwierając usta jak wyrzucona na brzeg ryba. Pot spływał z niego falami. Uniósł do góry ręce i opadł na kolana. Odrzucił milczącą krótkofalówkę. Obok antyterroryści skuwali już leżącego Icka. Skierował rozbiegany wzrok na komisarza:

-Jańczak – wyszeptał, a twarz miał białą jak twaróg – Magazyn…

-Wiem. Panowie, idziemy do hali. Broń w pogotowiu. A ich do wozu.

-Jańczak – powtórzył Szczęsny, zupełnie jakby nie słyszał odpowiedzi – Co tu się dzieje? Co się dzieje? Co…

Ale komisarz już go nie słyszał. Razem z oddziałem biegli w stronę ponownie zatopionego w ciszy i mroku magazynu Fatygi. Pierwsze ciężkie krople deszczu zaczęły uderzać o ziemię.

***

Antyterroryści ustawili się w półkolu wokół drzwi wiodących do środka hali. Oficer podszedł do nich i delikatnie nacisnął klamkę. Pistolety maszynowe, radomskie "Glauberyty", uniosły się jak na komendę. Skrzydło odskoczyło, a za nim czerniła się matowa powierzchnia żaluzji antywłamaniowej.

-Jesteście otoczeni! – powiedział podniesionym głosem dowódca pododziału, cofając się parę kroków w stronę reszty – Natychmiast podnieść roletę i wyłazić z rękami w górze.

Nikt nie odpowiedział. Stali nieruchomo, wstrzymując oddechy. Deszcz rozpadał się na dobre, miarowo stukając o hełmy.

-Natychmiast podnieść…

Potężne uderzenie od wewnątrz aż wygięło materiał. Antyterroryści odsunęli się instynktownie.

-Przestać! Podnieście roletę albo otworzymy ogień!

Kolejny cios zatrząsł, wydawało się, całą konstrukcją. Zaraz do niego doszedł następny. I jeszcze jeden. Głuche razy uderzały teraz miarowo, zupełnie jakby wybijane ciężkim taranem.

-Ognia!

Noc rozjaśniła się salwą, suchy terkot wypluwanych pocisków zranił uszy. Naboje grzechotały o powierzchnię, odłamując małe kawałki czarnego materiału i dziurawiąc blachę magazynu jak rzeszoto. Wtedy się zaczęło.

Roleta pękła w poprzek rozchylając się jak pysk drapieżnej ryby, a ze środka wyprysnęło coś, czego być nie powinno, co wymykało się okowom zdrowego rozsądku i czego niszą powinny być dziecięce koszmary oraz horrory klasy B.

Stwór przypominał kształtem człowieka i prawdopodobnie był nim kiedyś. Teraz, w strugach deszczu, wyglądał jak ulepiony z rozpływającego się, zaśmiardłego mięsa, którego nie starczyło aby w całości obciągnąć szkielet. Pomarszczone płaty skóry zwisały z ciała, odsłaniając ciemny brąz tkanki lub biel kości. Oczy istoty były zapadnięte i białe, zupełnie jakby należały do dawno zdechłej ryby dryfującej wzdętym, jasnym brzuchem do góry w cuchnącej wodzie kanału albo do porzuconej w piwnicy umorusanej głowy lalki. Pojedyńcze kosmyki oplatały czaszkę. To coś było nagie, smętna męskość wisiała między poranionymi, sinymi udami.

Policjanci wrzasnęli, odskakując do tyłu. Jańczak, który stał za nimi, poślizgnął się cudem tylko utrzymując równowagę. Jeden z antyterrorystów nie miał tyle szczęścia – Wyrżnął plecami o błoto, seria z pistoletu poszła po ścianie magazynu, któreś z okien rozsypało się w drobny mak. Potwór chwycił go wykrzywionymi rękami za łydkę i wywinął nim jak workiem, pomimo krzyków komisarz wyraźnie słyszał chrupnięcie zdruzgotanej rzepki. Ranny zawył jak zwierzę, a istota rzuciła nim o ścianę. Ciało uderzyło w nią z głuchym mlaśnięciem i zsunęło się na ziemię, znacząc powierzchnię karminową smugą. Stwór wysunął przed siebie ramiona jak ślepiec i rzucił się na resztę oddziału z ohydnym gulgotem.

Kolejna salwa uderzyła z całą siłą w klatkę piersiową napastnika. Zachwiał się i zwolnił, ale nie upadł – Szedł dalej, kąsany przez pędzące naboje. Komisarz wypalał z pistoletu raz po raz, dostrzegając z przerażeniem, że zza pleców potwora wychylają się dwa kolejne. Jeden z nich, ignorując strzelający oddział, podbiegł rozchybotanym, kaczkowatym krokiem do leżącego pod ścianą policjanta, padł bezwładnie do przodu i wcisnął zmasakrowaną twarz w przestrzeń między jego podbródkiem a kamizelką kuloodporną. Trysnęła krew.

-Co to jest?! Co to kurwa jest!?! – wrzasnął ze zgrozą któryś z antyterrorystów. Nie było mowy o jakimkolwiek szyku, wszyscy w panice cofali się bezładnie, byle dalej od rozgrywającego się na ich oczach horroru. Jańczak wycelował i strzelił idącej wprost na niego istocie między oczy. Głowa odskoczyła do tyłu jak piłka, a potwór padł na wznak, rozrzucając na boki wykrzywione kończyny.

-W łeb! – Wrzasnął, przekrzykując grzmot i wystrzały – Jak w jebanych filmach! W ŁEB!

Skupili się ciaśniej i krótkimi seriami położyli biegnącego ku nim stwora. Ten który pożywiał się leżącym policjantem uniósł głowę, z umorusanego podbródka zwisał mu jakiś strzęp. Obnażył brązowe zęby i próbował się podnieść. Celna salwa przeryła mu skośnie twarz, kawałek czaszki odpadł jak cząstka arbuza.

-Do samochodów! – Wrzasnął oficer. Wszyscy odwrócili się i rzucili do ucieczki.

Byli już prawie przy autach, gdy komisarz upadł. Miał uczucie jakby ktoś uderzył go w pierś młotem, wiedział jednak że nie była to sprawka żadnej z tych istot. Ten ból był bliższy i pochodził ze środka.

Bożebłagamnieterazbożenieteraz

Rozkaszlał się i przewrócił na plecy. Zobaczył dwa jasne kształty biegnące niezdarnie w jego kierunku od strony magazynu, poczuł też czyjeś ręce zaciskające się na ramionach. Ciągnięty przez jednego z policjantów usiłował jednocześnie wstać, odwrócił przy tym głowę by odnaleźć leżący w trawie pistolet. Gdy spojrzał ponownie przed siebie, ujrzał zapadnięte, powleczone bielmem oczy, tuż przy swoich.

Wrzasnął przerażony i szarpnął się instynktownie, wypadając z rąk antyterrorysty. To uratowało mu życie, potwór potężnym, przeznaczonym dla niego ciosem szponiastej, wykrzywionej jakby artretyzmem łapy urwał głowę niedoszłemu ratownikowi – Pokoziołkowała ona w górę, zalewając Jańczaka warkoczem gorącej posoki. Stwór nie zdążył powtórzyć morderczego uderzenia – Jego własny czerep zniknął w obłoku czerwonej mgły, gdy któryś z poczciwych "Glauberytów" wypluł z siebie celny strzał.

Coś przebiegło niedaleko niego, odrobinę szybciej niż reszta dotychczasowych przeciwników. Zdołał tylko rzucić okiem na profil jakby świeższego od reszty stwora. Wiedział już kim był niedawno.

-"Lipiec"! – Usłyszał wrzask uwięzionego w policyjnym wozie Szczęsnego – O Boże, to "Lipiec"!

Żywy trup jakby zrozumiał, zmienił kierunek i z upiornym wizgiem wskoczył na maskę radiowozu, ślizgając się nieporęcznie po wilgotnej karoserii. Dwóch antyterrorystów, którzy byli akurat najbliżej, z wrzaskiem odskoczyło do tyłu, zasłaniając tym samym reszcie pole widzenia. "Lipiec", a raczej to co z niego zostało, z gardłowym rykiem uderzył rękami i własną głową w przednią szybę, wybił ją, po czym wślizgnął się do środka jak węgorz, zostawiając strzępy ciała na wystających kawałkach szkła. Jego własny krzyk zmieszał się z potwornym wyciem dwóch zamkniętych w środku ludzi. Auto zaczęło kiwać się na boki, zupełnie jakby w środku zabawiała się parka, robiąca sobie przerwę od wyświetlanego w samochodowym kinie filmu.

Resztka oddziału zdolała się ustawić i zaczęła strzelać. Pojazd został rozbebeszony, szkło i kawałki lakieru pryskały na boki. Trwało to może z pół minuty, po czym przerwano ogień. Spowity dymem radiowóz nie kołysał się już.

Ktoś zaczął płakać, zanosił się prawie dziewczęcym szlochem. Ktoś orał sobie policzki paznokciami, spod których spływała krew.

Jańczak podszedł chwiejnie do jednego z aut, przyciskając rękę do boku. Drugą oparł się o drzwi.

-Przypuszczam – wydyszał – że żaden z was nie ma fajek?

***

Płomień buchnął wysoko w górę, rozświetlając ciemną jesienną noc wręcz w nieprzyzwoity sposób, okraszając odrobiną ciepła zimny, wietrzny świat. Zaciągnięte do magazynu zwłoki wyróżniały się czernią wśród języków ognia, wyraźnie widoczną przez drzwi wejściowe. Jańczak i ocalali antyterroryści stali w milczeniu, wpatrując się w pochłaniający wnętrze hali żywioł. Było to całkowicie wbrew przepisom, ale była to też jedyna słuszna rzecz, jaka przyszła im do głowy. Im, zniszczonemu życiem policjantowi i wytrenowanej brygadzie, której wydawało się że widzieli już wszystko i na wszystko są przygotowani. Coś ich połączyło.

-Siedmu – powiedział, chyba tylko do siebie, jeden z nich – Zostało nas siedmu.

Komisarz rzucił mu kose spojrzenie

-I co z tego?

-Nic. Po prostu liczba. Dobra.

Trzasnęło szkło pochodzące z żarówek i okien. Wszyscy popatrzyli po sobie. Jańczak odezwał się pierwszy, słabym i chrapliwym głosem:

-Jedźmy i załatwmy skurwysyna odpowiedzialnego za to piekło

Pojechali jednym z busów, zostawiając za sobą podziurawione i porzucone auta z ułożonymi w środku ciałami zmarłych tragicznie kolegów i płonący magazyn.

Było to całkowicie wbrew przepisom, ale była to też jedyna słuszna rzecz, jaka przyszła im w danym momencie do głowy.

***

Rozpędzony bus uderzył w bramę okazałej willi położonej na przedmieściu. Gdzieś rozszczekał się pies. Przeszkoda z jękiem wypadła z zawiasów przy jednym z betonowych słupów. Siedem sylwetek – Sześć czarnych i jedna wyraźnie odcinająca się od mroku jasnym prochowcem – wskoczyła przez utworzoną szczerbę na teren domostwa.

-Stać – wrzasnął mężczyzna w kamizelce i z jaśniejącym napisem OCHRONA na plecach – To teren prywatny! Otwieram…

Nie zdążył dokończyć zdania. Celny strzał pod kolano położył go na ziemi. Dwójka antyterrorystów doskoczyło do niego i sprawnie skuło skowyczącego z bólu mężczyznę.

-Zabierzcie mu krótkofalówkę, chłopcy – bezbarwnym, martwym głosem powiedział Marczak. Formalnie rozkaz powinien wydać dowódca oddziału, ten jednak w tym momencie wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w płonące hangary, ułożony na przednim siedzeniu trupa radiowozu – Zaraz będzie tu reszta i się nim zajmą. My postarajmy się zakończyć wszystko zanim się tu pojawią.

Pobiegli przez trawnik i stanęli przed drzwiami. W ruch poszedł policyjny taran i okazałe dwuskrzydłowe drzwi stanęły po sekundzie otworem. Zawył alarm.

Na schodach pojawiła się postać w brązowym szlafroku.

-Fatyga, ty gnoju! Coś ty zrobił!? – wrzasnął do niego Marczak.

Gangster odwrócił się na pięcie i zaczął wbiegać na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jeden z antyterrorystów rzucił się za nim w pogoń, złapał na szczycie schodów i po chwili szamotaniny rzucił na kafelkową podłogę.

Z piętra rozległ się kobiecy krzyk:

-Zostawcie go! Adam!

Marczak zaklął:

-Wy dwaj, idźcie i zajmijcie się nimi. Jeden niech zostanie tutaj. Reszta za mną.

-Co robimy? – Młody funkcjonariusz obrócił ku niemu twarz. Przypominała porowaty ser, w którym ktoś zanurzył dwie czarne kulki. Po wszystkim ten człowiek prawdopodobnie wymieni dotychczasową partnerkę, o ile takową posiada, na butelkę Luksusowej, z czasem celując coraz niżej. Komisarz oderwał od niego wzrok.

-Mam przeczucie.

-Tam! Stój! – wrzasnął porowaty, unosząc broń i odpychając lekko komisarza. Odwrócił się.

Przy schodach w dół, wiodących do piwnicy, przycupnął olbrzymi nastroszony kruk. Marczak zamrugał i na miejscu ptaka zobaczył wychudłego, łysego mężczyznę w czarnych postrzępionych szatach. Patrzący na nich

(Jak mogłem pomyśleć o kruku)

człowiek, a może faktycznie stwór, odwrócił się i zbiegł. Kula uderzyła w balustradę i wgryzła z chrzęstem w drewno. Ruszyli w pogoń.

Wpadli na dół widząc tylko zasuwające się, solidne drzwi. Jeden z antyterrorystów kopnął je silnie, jednak bez skutku. Za drzwiami dziwna postać skrzeczała coś przerażonym głosem.

-Ty! Leć po taran przy wejściu! – wrzasnął komisarz. Funkcjonariusz odwrócił się na pięcie i wbiegł po schodach.

-Otwieraj! Otwieraj te pieprzone drzwi! – zawył pozostały przy nim porowaty.

-Otwieraj dupku! Open the door motherfucker! – spróbował Marczak.

Coś się zmieniło. Za drzwiami nastała cisza, a po chwili usłyszeli kliknięcie otwieranego zamka.

Spojrzeli na siebie ze zdziwionymi minami. Antyterrorysta skinął głową i uniósł broń.

-Ja wchodzę pierwszy, pan za mną. Gdy sprawdzę za drzwiami proszę patrzeć czy nie ma go przed nami.

-Jasne, dawaj.

Wpadli do środka…I otoczyła ich pylista, gęsta ciemność. Rozkaszleli się koszmarnie.

-Do tyłu!

Rzucili się w stronę drzwi, gdy coś świsnęło w mroku. Porowaty zacharczał, Marczak usłyszał jak bezwładnie pada na ziemię. Bezsensownym ruchem, osłaniając oczy, stanął z powrotem za drzwiami i wysuwając tylko ręką zaczął strzelać na ślepo z pistoletu. Wydawało się, że czarna chmura wypełniająca pomieszczenie połyka pociski.

Minął go antyterrorysta, ten który pobiegł na górę. Odrzucając bezużyteczny już taran wpadł skulony do środka i otworzył ogień. Jak przez mgłę komisarz usłyszał jego krzyk:

-Dostał! Dostał!

Po czym cichy, zduszony szloch:

-O mój Boże…

Marczak otworzył oczy i ostrożnie zajrzał do środka. Czarna zasłona zniknęła, wyglądało to tak jakby zamieniła się w czarny popiół, który grubą warstwą zalegał teraz na podłodze, stołach i…Rzeczach.

Rzeczy były wypełnionymi skrzepłymi płynami miseczkami nad którymi fruwały stada much, wypatroszonymi zwierzętami powieszonymi pod sufitem za szyje na drucie kolczastym (Marczak na pierwszy rzut oka rozpoznał królika, dwa niewielkie psy i zaskrońca), bydlęcymi kośćmi oblepionymi zeskorupiałymi resztkami czarnego już mięsa oraz figurkami splecionymi z kukurydzy i słomy. Artefakty te leżały w nieładzie na wielkim stole, o którego nogę opierał się teraz, w pozycji półleżącej, ciężko dyszący łysy potwór, ściskając się za brzuch. Spomiędzy palców buchała ciemna krew.

Na podłodze przy drzwiach leżał też porowaty i z wyrzutem wpatrywał się w betonowy sufit. Szerokie cięcie, od ucha do ucha, nadało mu makabryczny wygląd nakładanej na dłoń pacynki.

Gdy zbliżyli się do rannego, ten zasyczał jak schwytane we wnyki zwierzę, ukazując nadpiłowane zęby. Usiłował się unieść, nie zdolał, klapnął na ziemię wzbudzając chmurkę czarnego pyłu.

-Wiem kim jesteś – szepnął Marczak – Nigdy się nie spotkaliśmy, ale po tym co zobaczyłem i widzę teraz…Wiem kim jesteś.

Spomiędzy warg nekromanty wypłynęła strużkami krew. Uśmiechnął się upiornie i otworzył usta. Coś się tam kłębiło

-Kaa’naaa… – Nie dokończył formuły. Jego ciało przeszył dreszcz kiedy kula weszła w sam środek czoła i uwięzła we wnętrzu czaszki. Przez chwilę siedział sztywno, po czym powolutku upadł na bok. Dwaj policjanci zobaczyli jak oczy wywracają mu się białkami do góry a z ust wysypują larwy much, gdy uderzył w klepisko.

Nie dane im było odetchnąć. Usłyszeli krzyki, ktoś wymierzył w nich broń, kazał rzucić własną i paść na ziemię. Bez oporów, będąc w zupełnie innym, mrocznym i wirującym świecie, dali się skuć i wyprowadzić z willi Adama Fatygi – Polskiego przestępcy, który wprowadził zupełnie nowe metody rozprawiania się ze swoimi przeciwnikami.

***

Karczut chrząknął i usiadł naprzeciwko szklanej bariery. Podniósł z widełek słuchawkę i przyłożył do ucha. Siedzący po drugiej strony Marczak zrobił to samo.

-Jak się czujesz, Waldek?

-Cudownie. Mów co masz.

-Oficjalnie w wyniku zasadzki policyjnej przy hangarach Fatygi wybuchła strzelanina, a następnie wasz samosąd na Fatydze, z wtargnięciem i postrzeleniem ochroniarza. Sukinsyn już przymierza się do pozwu i zadośćuczynienia, wynajął najlepszych adwokatów i rżnie głupa. A nieoficjalnie…

Karczut westchnął i zaczął bawić się długopisem.

-Waldek, ciała przy hangarze zbadali nasi chłopcy i przecierali oczy ze zdumienia…

-Wiem. Sam też przecierałem gdy zaczęły nas masakrować. Co z tym cholernym czarownikiem?

-Ustalono że ściągnął go Fatyga. Prawdopodobnie z Polinezji Francuskiej. Nie uwzględniono go w śledztwie.

-Nie dziwię się. To nie „Noc Żywych Trupów”, a zwykła policyjna sprawa – ironicznie odparł Marczak, przekładając słuchawkę do drugiego ucha. Na chwilę nastała cisza.

-Nie wierzę w takie rzeczy – oznajmił Karczut – Sprawę trzeba jeszcze wyjaśnić. Nie wiem jak racjonalnie można to zrobić, ale góra postanowiła całkowicie udupić Fatygę i jego chłopaków. Wiesz co się nieoficjalnie szepcze?

-Oświeć mnie.

-Tylko się nie śmiej. Ludzie mówią że…Tylko się nie śmiej, mówiłem…Że drań razem z tym jebanym Tahitańczykiem czy kimś tam wysyłali zombie na przeciwników. Kogut, Szczęsny. To jakieś pieprzone science-fiction! Waldek, o co chodzi!? Co się tam naprawdę stało?

Były już funkcjonariusz Policji nie odpowiedział. Odłożył słuchawkę na widełki i pod eskortą wrócił do celi.

***

Miasto zmieniło się przez lata. Wiele starych, szarych budynków ustąpiło miejsca nowoczesnym biurowcom, wyraźnie poprawiła się infrastruktura. Z okna nowoczesnego tramwaju staruszek zauważył w oddali charakterystyczny kształt stadionu piłkarskiego. Uśmiechnął się.

Wysiadł przy ulicy Moskiewskiej, która teraz nazywała się Unii Europejskiej. Przesłonił oczy ręką i spojrzał na rozbudowany cmentarz. Liście, starannie odgarnięte, wieńczyły brukowaną alejkę do bramy. Ruszył w jej kierunku.

Był pierwszy listopada, po nekropolii kręciło się mnóstwo ludzi. Podpierając się laseczką, starszy mężczyzna ruszył ku troszkę zdziczałej, mniej ludnej części cmentarza. Lewirował chwilę wśród wyrastających nierówno krzyży, po czym przystanął przed jednym z nich. Potarł zgrabiałe ręce i wyciągnął zza pazuchy czerwony znicz. Potarł zapałkę o draskę, podpalił knot i schował paczuszkę do kieszeni płaszcza. Nosił ją z przyzwyczajenia. Postawił szklany bibelot na płycie nagrobka po czym stanął naprzeciwko.

-Dawno mnie nie było – zaczął nieśmiale. Rozglądnął się. Był sam. W oddali widział jedynie starszą kobietę siedzącą na ławeczce naprzeciwko ładnej, choć nieco już popękanej tablicy. Skierował swój wzrok z powrotem na kamienny sarkofag.

-Nie palę od osiemnastu lat.

Nie wiedział co powiedzieć, podreptał chwilę w miejscu co zmęczyło go niemożebnie. Chwycił w naznaczoną brązowymi plamkami dłoń uchwyt laski.

-Pa mamo – wyszeptał, po czym odwrócił się i odszedł.

Nagrobek, naturalnie, nie odpowiedział.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobrze napisane opowiadanie. Wciągnęło mnie od pierwszej strony i na jednym tchu doczytałem do końca.

Przyznam jednak, że końcówka trochę mnie rozczarowała i sprawie wrażenie nie do końca dopracowanej. Oto dlaczego:

- "Było to całkowicie wbrew przepisom, ale była to też jedyna słuszna rzecz, jaka przyszła im w danym momencie do głowy." - to mnie zupełnie nie przekonuje. Uważam, że motywacja działalnia policjantów powinna być szerzej opisana i umotywowana, bo w obecnej postaci, tj. tylko z przytoczeniem zacytowanego frazesu, spalenie magazynu z wszelkimi dowodami jest skrajnie głupie i takiego zachowania szok wcale nie tłumaczy.

- Po drugie - decyzja o "dorwaniu odpowiedzialnego skurwysyna". Goście ledwo co przeżyli atak dziwnych stworów, została ich zaledwie garstka i postanawiają w ciemno zaatakować siedzibę odpowiedzialnego za to bandziora, nie zastanawiając się nawet przez moment, że stworów może być więcej, a wtedy zostałaby z nich tylko miazga i żadnej zemsty i wymierzania sprawiedliwości by nie było. Trochę nieprzemyslane mi się to wydaje.

- Po trzecie - skąd wziął się przy tym magazynie oddział antyterrorystów? Przecież na obecnym etapie sledztwa (no, chyba że umknął mi jakiś szczegół) nie bylo najmniejszych dowodów, poza domysłami, na udział Fatygi w sprawie.

- Po czwarte - nie rozumiem, dlaczego gliniarze po bezprawnym wdarciu się na posesję Fatygi, zamordowaniu niewinnego ochroniarza, zakatrupieniu nekromanty, oszczędzili Fatygę, a więc faceta za wszystko odpowiedzialnego???  Zwłaszcza, że (tu zacytuję pomocniczo: "Sukinsyn już przymierza się do pozwu i zadośćuczynienia, wynajął najlepszych adwokatów i rżnie głupa.") ci właśnie gliniarze po takiej akcji, gdzie na dodatek zostawili świadków, sami poszliby za kraty (co zresztą opisałeś) a nie Fatyga - zero dowodów na tego gościa plus ogromne odszkodowanie dla niego od Skarbu Państwa.

- Piąta sprawa - nie rozumiem, o co chodzi z ostatnim fragmentem.

Podsumowując, uważam, że jest to bardzo fajne opowiadanie, ale niedopracowana końcówka psuje niestety finalny efekt. Warsztat masz bez wątpienia niezły.

Dance macabre - tu masz błąd. Poprawnie pisze się danse macabre.

Pozdrawiam.


Bohater stereotypowy do bólu. Co wcale nie przeszkadza. Momentami dodawało to nawet kolorytu i nutki humoru, do tego mrocznego kryminału. Ogólnie rzecz biorąc, podobało mi się. Polecam do przeczytania (Myślę, że więcej nie muszę dodawać do komentarza Eferelina Randa) :D
Pozdrawiam 

Dziękuję za komentarze. Parę odowiedzi:

Eferelin Rand

ad.1 i 2

Masz rację, ich zachowanie było skrajnie nieprofesjonalnie i głupie. Czyli takie jakie, jak mi się wydaje, może wystąpić u profesjonalisty który nagle spotyka na swojej drodze coś czego spotkać nie miał dotychczas prawa. Miałem nadzieję że finał pokaże że ci antyterroryści po zabawie jakiej dostarczył im magazyn ukazani zostaną jako banda totalnych, zagubionych ludzi działających pod wpływem emocji i paniki.

ad.3

Oddział wziął się stąd że po prostu Jańczak chciał przyskrzynić Szczęsnego na gorącym uczynku, pomimo rzekomej "sympatii" ukazanej w klubie. Nie chciałem opisywać toku ówczesnego śledztwa, przesłuchań jego ludzi itd. Powiedzmy po prostu że toczyło się na długo przed tą akcją i że samo aresztowanie miało być rutynowym przypadkiem.

ad.4

Antyterroryści nie zamordowali ochroniarza, co najwyżej obezwładnili. Fatygę złapał na górze jeden z nich gdyż była tam jego rodzina. Po prostu na wierzch wydarł się strzęp racjonalizmu - schwytać przestępcę i zająć się nim w sposób przepisowy.

ad.5

Ostatni fragment to powrót na znany z pierwszych stron cmentarz głównego bohatera i w końcu "postawienie znicza matce'.

Pozdrawiam serdecznie.

Nowa Fantastyka