- Opowiadanie: GaPa - Motywator

Motywator

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Motywator

Króciutkie "cyk", mechaniczna zapadka pozwala płynąć elektronom.
Staromodne radio ("to Twoje radio, zobaczysz, ostatnia stacja przestanie nadawać, otworzę wtedy puszkę czarnorynkowych warzyw, będę sobie przegryzała, patrząc jak pustym wzrokiem wpatrujesz się w milczący przedmiot, zastanawiając się, co się stało z tymi wszystkimi głosami w środku, i całym Twoim życiem, dzień mojego triumfu…"), poranna audycja, wstawać czas.
Celowo specjalnie nieprzypadkowo ustawiam budzik za wcześnie, moje najszczęśliwsze, wypełnione niekoszmarkiem chwilki…
Leżę, nie steruję moimi myślami, niech swobodnie przepływają…
Nie mogę się przełamać, żeby wstać, zjeść śniadanie… więc w soboty i niedziele tylko spożywam poranny posiłek.W pozostałe dni wymierzam chyba swojemu organizmowi karę za to, że muszę go zmusić do wstania, służby mojej korporacji, bo czym jesteś bez swej korporacji?

Myśląc, że Ona śpi, cichutko skradam się, okrywam genitalia dotowanym i oficjalnie zalecanym antyseptycznym zestawem nr 4 który, jak reklama twierdzi, sprawi że nie śmierdzi…

Z pozbawionego ciepła, odhumanizowanego ciała żony (fabryka budzi się) uniósł się szept:

– Zarób coś dzisiaj.
Przez chwilę nie wiedziałem, śpi jeszcze? – powiedziała to celowo? – a może niechciany, ale już niemożliwy do opanowania w wyniku wieloletniej, śmiertelnie wyczerpującej wojny odruch zadawania ran…
– Mam poważne szanse na zaszeregowanie mnie do 11 grupy, z opcją dostępu do wychodowanych metodą Grahama narządów, a w przyszłym – zacząłem nagle, sam nie wiem czemu, zupełnie bez przekonania, i przerwałem, aż – chyba przestraszona – popatrzyła na mnie, zupełnie rozbudzona.
– Tak?? – wykrzywiła usta w grymasie nienawiści, maskującym niepokój złamania codziennej rutyny.
– Wiesz dobrze, że śmiertelna infekcja ust, która zmusiła mnie do wstawienia zamiast zębów – rozpocząłem….
– Tak, MUSIAŁEŚ wstawić najlepsze protezy, bo zwykłe, metalowe zęby, które nosi pół miasta nie są dla Ciebie, jaśnie Panicza!
– Już… jestem… zmęczony, a dopiero wstałem, nie warto – powoli powiedziałem, zrezygnowany – albo, wiesz co?
Ustawie radio na znienawidzoną przez Ciebie stację w3, gdzie nadaje się jeszcze wywiady, rozmowy z naukowcami i zatwierdzonymi przez władzę przedstawicielami fanatyków religijnych, podgłośnię i ustawię w łazience, Ty będziesz musiała wstać, by wyłączyć, a sąsiedzi usłyszą, że słuchasz kanału, który władze…
– Idź już, pracuj wole – odwróciła się, zawinęła w kołdrę.

("Kiedy zamykam oczy, i tylko czuję Twoją obecność, wydaje mi się że jesteś tą ciepłą, pełną empatii dziewczyną, którą kochałem za każdą spół jak i całą głoskę, śmiech, chęć życia").

Prawie tak powiedziałem…
Ale otwieram oczy, zamykam drzwi.

Zdeptaliśmy każdą szansę, jaką mieliśmy, a może nawet takiej nie było? Skazani na rozpamiętywanie i wytykanie, uwięzieni w świecie tworów i zdarzeń, których nie rozumiemy, które biegną swoim tokiem, pewnie przez nikogo nie kontrolowane, budząc skutecznie maskowane zaskoczenie, zmuszając do udawania, że wszystko jest dobrze, że wszystko pod kontrolą, to my jesteśmy górą.

Drzwiami oczywiście nie trzasnąłem, i dlatego zejdę na wrzody lub zawał, dzięki czemu pan Miller, właściciel firmy pogrzebowej będzie mógł zaprosić do swojej ekskluzywnej willi, w dzielnicy, do której nigdy się nie dostanę, cycatą nastolatkę, którą (kto wie?), jak będzie profesjonalnie niewinnie jęczeć, może po wszystkim poczęstuje nawet prawdziwym jabłkiem.

Prawdziwym – pomyślałem, owocem z boskiego drzewa, dobry żart, nawet pan Miller, hojnie obdarowywany przez naszą syntetyczną społeczność, nie może sobie pozwolić na taki luksus.

Pomachałem ręką do zgarbionej i zszarzałej sylwetki sąsiada, popatrzył na mnie zrezygnowany, wsiedliśmy do autobusu.

– Śpi twoja postfeministka? – zapytałem.
Wzruszył ramionami.
– Coraz gorzej z nami, myślę, że dąży do tego, byśmy w interdyscyplinarnych testach W'Rocherda osiągneli tak niski wynik, że zostaniemy przymusowo zakwaterowani na 6-miesięczny Kurs Szczęśliwej Reedukacji do nieistniejącej, a zlokalizowanej w niedostępnych górach Szwajcarii kliniki rządowej, w ramach bonusu zaś zabieg na moim mózgu zamieni mnie w Szacownego Obywatela Który Nie Oddaje Nieważnych Głosów. Splótł dłonie, potem zacisnął pięści.
– Wiesz, – rozejrzałem się ukradkiem – podobno krąży taka książeczka, z radami jak udzielać odpowiedzi na teście…
Spojrzał na mnie z rezygnacją.
– Wiem, że chcesz dodać otuchy, ale nikt nie oszuka bezdusznych testów przeprowadzanych w koncesjonowanych Biurach Rządowych, umieszczonych we wszystkich siedzibach korporacji. Prowadzący je to już nie ludzie, nie oszukujmy się…
Uśmiechnął się, skłonił głowę i wyszeptał z miną małego chłopca, który właśnie wpadł na pomysł odwiedzin sadu sąsiada.
– Pójdziemy nalać na trawę do parku?
– Czuję, że kontakt z naturą pozwoli mi odzyskać wigor, i zwiększy efektywność pracy o 16 koma 45% – dokończyłem cytatem z nieistniejącego już kanału komediowego.
– Stare, lepszy jest o tym, jak Dyrektor Korporacji przychodzi do pracy, by dowiedzieć się, iż jego prywatny, kosztujący krocie symulant psa …
– Dobra, nie kończ, też suchar – wszedł mi w słowo.
– Wesołego Allelujah – rzucił znienacka.

Zamilkliśmy, zaś subsydiowany autobus wiózł nas do tych miejsc, które zostały zaplanowane raczej z myślą o zasiedleniu przez owady, a które na rządowych plakatach, które mijaliśmy co rusz, nazywane są Demokratycznymi Oazami Dobrej Pracy, Jedynym Rozwiązaniem, i Bóg wie jak wiele jeszcze przymiotników związano z tym piekłem.

W autobusie oczywiście większość stanowiły kobiety, wyróżniały się na tle nijakich, prawie przezroczystych sylwetek męskich, jakby lepiej były przystosowane do życia w owadzim społeczeństwie. Nie zwykłe robotnice – każda z nich stała się zachłanną królową roju, w zgodzie z naturą hołubiąc swoje atrybuty.
– Ohydne to było, stanął blisko mnie, czułam jego wzwód, i zaczął się onanizować o mnie!
– Błeee – skrzywiła się jej koleżanka-larwa.
– Droga Pani – powiedziałem – nie rozładowując napięcia, które pojawiło się we współobywatelu, naraziła Pani jego, a także osoby z nim się stykające, na dyskomfort. Powinna Pani uklęknąć, ująć jego narząd rozrodczy, i rozładować tą bombę miłości, która w nim się zalęgła.
– Ooo tak? A gdyby ocierał się o Ciebie, też byś mu zrobił loda? – zapytała wściekle.
– A gdyby podbiegło do mnie trzynogie stworzenie, miałbym uciąć sobie kończynę, i oddać jemu?
– Spadaj, niedojdo – powiedziała, i odwróciła się ostentacyjnie.

Spojrzałem przez szybę, niebo, zasnute chmurami szare odbicie świata.

– Ello, przyjacielu, dotarłeś za daleko – sąsiad szturchnął mnie w ramie.

Faktycznie, przy moim miejscu zapaliło się czerwone światełko, rozejrzałem się.
– Tylko jeden przystanek przegapiłem?
– Taak, zaraz się zatrzyma maszyna, wyskakuj wtedy…
– Cześć – rzuciłem, poczekałem aż auto dojedzie do przystanku, i ignorując czerwoną diodę wyskoczyłem z brzucha olbrzyma na chodnik.

Taki jestem odważny.

Pamiętam, że z tej strony było wejście do firmy, nie korzystałem z niego od lat, ale chyba można było tamtędy przejść do mojego skrzydła.

Stanąłem przed gmachem, w karykaturalnie powyginane futurystyczne kształty imperium pana Yamoto obleczono, pomyślałem, tylko dziwnie nie pasują ono do naszych ciał i potrzeb, aż się zawyć chce – Ojcze samotni, samotni…

Jako że wejście z tej strony było raczej nie używane, oczywiście, OCZYWIŚCIE przed nim stał mój azjatycki przełożony z ludźmi w charakterystycznych, obleczonych opatentowanym fioletem strojach korporacji Rosena. Zaskoczyło mnie to, bo oficjalnie przecież nie mogą działać na terenie ZUE ze swymi andkami.

Tym swoim nie-do-podrobienia, jadowitym głosem zagaił – Spóźnienia zapewne powód ważny?

Na pewno znać było po mnie panikę, wyczuwałem tę niechęć do białej rasy, której oficjalnie nie mógł okazywać tutaj. Wystarczyło dać pretekst, by mógł radośnie wyrecytować odpowiedni paragraf regulaminu pozbawiający, narzucający, nakazujący. Z najwyższą oczywiście przykrością, którą legitymował ten jawnie nienawistny wyraz twarzy, no i dla mojego dobra – też oczywiście. Ludzie Rosena spojrzeli na mnie z pogardą, szybko i trafnie określili moją rzeczywistą wartość – lub raczej jej brak w ekosystemie korporacji. Do zastąpienia bez żadnego problemu – recycling nieopłacalny.

Widziałem jak otwiera te znienawidzone usta, w pamięci próbowałem uprzedzić mojego prześladowcę, czwarte albo piąte spóźnienie, On rzecz jasna pamięta dobrze, więc – gdy nagle zamarł, spojrzał na mnie, na rosenowców, i uśmiechnął się w najbardziej podły sposób, jaki widziałem u niego do tej pory, pojąłem że oto – dla samego siebie nieoczekiwanie – trafił dziesiątkę na planszy złych postępków.

Teraz toś mnie wystraszył, pomyślałem. Ból z lewej strony, chłód w sercu, pojedzie z grubej rury, dziad, totalny kataklizm i zniszczenie, puszczają bariery… zwierz wyruszył na polowanie…

– Przemyślnie – przerwał, zaczął szukać czegoś w kieszeniach. Widziałem że jeden z jego kompanów drgnął i wykonał ruch jakby chciał go powstrzymać, ale się rozmyślił i z jeszcze więksżą pogardą popatrzył na mnie.

– Przemyślnie oto wręczam panu bilet wstępu do dumy korporacji naszej, społeczności podarek najlepszego ogrodu tego skupiska urbanistyczego, gest mój specjalny, odstępstwo od regulaminu, w celu osiągnięcia celu wyższego i nadrzędnego, któremu służywszy najlepiej. Spostrzegłwszy pańskie ostanie osiągnięcie spadku entuzjazmu, wręczam ten oto bilet wstępu do ParKorporacji – w tym momencie drugi rosenowiec drgnął, ale też nic nie powiedział.
– No niech bierze – w dłoni trzymał bilet wstępu.– Niech bierze, dziś nie musi się już stawiać w pracy, tylko koniecznie niech odwiedzi park, jutro liczę na przestrzeganie punktualności.

Powiedział to tak słodkim tonem, że aż się cofnąłem o krok. Co za bombę tam chowa?

Ręka moja jednak automatycznym, poddańczo wyćwiczonym gestem – jak najeźdca daje, bierz – przechwyciła bilet.

– Dziękuje, nieoczekiwany prezent, wielka niespodzianka. Nikt mi nie odpowiedział, rosenowcy zaczęli się wiercić i widać było, że chcą się mnie już pozbyć.

Skłoniłem się więc, wykonałem stuosiemdziesięciostopniowy obrót i ruszyłem najbardziej rześkim, sprężystym krokiem na jaki mnie było stać. Gdy odwróciłem się po chwili, dyskutowali zawzięcie, coś sobie pokazywali, któryś nawet wskazał na mnie, wyraźnie zły. Na szczęście straciłem ich z oczu, wsparłem o mur, uspokoiłem oddech. Co do licha się dzieje? Bilet wyglądał na prawdziwą, jednosobową przepustkę do największych ogrodów w mieście.

A może źle oceniłem sytuację, może nie chciał pozwolić, bym przeszedł akurat tamtym przejściem, wręczył mi więc ten wartościowy prezent? Zaimprowizowana łapówka? Pewnie szykują tu jedną ze swoich nielegalnych niespodzianek, właśnie pracowicie podmieniają pracowników korporacji na zdalnie sterowane sobowtóry? Plotka jednak głosi, że nie tak do końca sterowane, ponoć całkiem autonomiczne, choć czuć że maszyna. Ha, mruknąłem do siebie, może to dla mnie zmiana na lepsze.

Rozmyślając tak radośnie oto stanąłem przed wielką bramą ogrodów. Uzbrojony strażnik, widać przeświadczony, iż przepustki takiej mieć nie powinienem, zerkał na mnie z zawiścią, i sumiennie obracał bilet w dłoni. Nad nami przez szare chmury gdzieniegdzie bezskutecznie próbowały się przebić promienie słoneczne. Słońce, widać jak ja zrezygnowane wyraźnie przegrywało z szarą zaporą, jaka nas dzieliła. Teraz pewnie zerwie się wiatr, ostatnia na Ziemi wiewiórka sprawna jak egzoszkieletowy wojownik z rządowych reklam przemknie nad nami jak zjawa, a jedyną namacalną oznaką jej pobytu będzie bilet, który pochwyci i z którym zniknie. Jeszcze tylko z muru zaśmieje się szyderczo… jeśli potrafi. Ze mnie pewnie by potrafiła… Wtedy milczący strażnik odda jeden strzał w moim kierunku, przecież gdyby miał trafić tego sprytnego ssaka… Upadając, zapewne trafiony tak niefartownie, że w męczarniach, nie do odratowania z moim podstawowym pakietem ubezpieczenia zdrowotnego, ale żywy – poczuję pierwsze krople deszczu, tak że nie w pył, a w błoto upadnę.

Milcząc oddał przepustkę i niechętnie usunął się na bok, wciąż patrząc zawistnie jak przekraczam bramę jego Ogrodu Zakazanego, którego to pewnie odwiedzić mu się jeszcze nie udało.

Za murem, cóż, przeżycie jest olbrzymie. Naprawdę żywe rośliny, otoczone troską ale nie kształtowane, naturalne… Krzewy, trawa, kwiaty, niektóre kwitnące, drżące na wietrze, szeleszczące liście… Zmieniające się cienie, pochylone łodygi, z rzadka wytyczone ścieżki, i ta cała zieleń, nieskrępowana, bujna, taka żywotna. Poczułem się odprężony, rozluźniłem mięśnie brzucha, cały czas podświadomie napięte, nie pozwalające zaczerpnąć w pełni powietrza do płuc.

 

Wdychałem teraz te wszystkie zapachy, znienacka kichnąłem, aż się roześmiałem. O tej porze park był oczywiście pusty, tak że nie krępowałem się, śmiałem z całych sił, wzbierająca przez długie lata fala przerwała tamę. Za krzewami mignął mi kolejny kształt, zaciekawiony fioletową barwą ruszyłem ścieżką w tamtym kierunku.

Na ławce siedziała młoda dziewczyna, długie jasne włosy, sympatyczna. Wyprostowana i prześliczna. Rozbawiona pomachała mi dłonią.

– Witaj, marynarzu – uśmiechnęła się zachęcająco. Ubrana była w spodnie.
– Naturalnie czeka Pani na mnie? – odparłem. Oprócz spodni miała na sobie bluzkę na ramiączkach. Kontemplowałem jawnie kolorową dzianinę – przeważał fiolet i pomarańcz – zupełnie pewien, że jest bez stanika. A to przecież może być istotna, wręcz strategiczna informacja.
– No, mocno się spóźniłeś, rycerzu – powiedziała rześko. Bose stopy znikały w trawie. Na pewno miała wesołe, wdzięcznie przyjmujące pieszczoty, jędrne piersi. Bez żadnych warunków i handlu wymiennego.
– Czekam, aż umieści Pani niesforny kosmyk za uchem – powiedziałem więc.
Umieściła niesforny kosmyk za uchem. Kiwnąłem głową z aprobatą.
– Teraz czas na komplement, zaryzykujesz czy powiesz coś bezpiecznego? – uniosła brwi.
– Hmmm, – zamruczałem, siadając tak, by prawie jej dotknąć. Patrzyłem na wprost, czując że siedzi obok pełna radosnej niewinności, spragniona świata, ludzi, doznań i wrażeń. Wszystko, co dawno ze mnie gdzieś uleciało, wyblakłe echo. Milczałem, uśmiechnąłem się jednak, zupełnie mimowolnie. Czułem się taki podekscytowany, nawet może – jest takie stare słowo – narwany. Nie myśleć o konsekwencjach, luksus na który dawno sobie nie pozwalałem.
– Proszę liczyć spadające liście, gdy spadnie trzeci komplement zostanie podany.
– Podany oraz poddany – dodała. Ocenie.

Miała miły, przyjemny głos.

Pierwszy liść strącony wiatru szeptem zakołysał się w powietrzu, i – jednak – skuszony kwietnym dywanem opadł.

Popatrzyłem w jej oczy, nie odwróciła wzroku. Miała ufne, jasne spojrzenie. Cały czas się uśmiechała, nic jednak nie mówiła.

– Jednak ubrała Pani zupełnie niemodną w tym sezonie, nieprześwitującą górną część garderoby – rzekłem z naganą w głosie.

– Całkowicie przecież ufam Pana wyobraźni – odrzekła powoli i poważnie, ale oczy ją zdradziły, wesołe ogniki, zdecydowanie piękne oczy.

Drugi liść opuścił najgrubszą gałęź krzewu, odbył krótki, lecz pełen gracji lot ku swemu poprzednikowi.

Siedzieliśmy otuleni ciszą, czułem się wspaniale, jakbym był tym liściem, ale który odbył drogę odwrotną, do swej gałęzi, znowu zasilany życiodajnymi sokami, objęty czułą opieką. Jak część, która po długiej rozłące powróciła na swoje miejsce.

Liść numer trzy, z sąsiedniego krzewu trasę miał najciekawszą, porwany podmuchem wiatru poszybował w górę, zaczął opadać, otarł się o mnie i wylądował na kolanach mojej parkowej towarzyszki.

– Perfekcyjne widowisko – zauważyłem.

– Taaak – rozciągnęła ten wyraz w zadumie – trzeci spadał najpiękniej.

– Czytałem niedawno, chyba w Nature – zacząłem więc niespiesznie obiecany komplement – o badaniach nad ludzkim genomem, których celem było znalezienie miejsca początku ludzkości. Po kilku latach znaleziono to miejsce w Afryce, zebrało się więc gremium naukowców wyposażonych w granty, śmigłowce, komputery a nawet starożytne przybory piśmiennicze, piękne, niezapisane kartki papieru – mówiąc patrzyłem na nią – i rozpoczęto podróż. W wyznaczonym obszarze zamieszkiwało prastare plemię afrykańskie, na skutek jednak pomyłki tłumacza zamiast pytania o kosmogonię, pierwsze pytanie miejscowa szamanka zrozumiała jako prośbę o przedstawienie ulubionego mitu. Rozpoczęłą więc opowieść o bogu No, czy też Po, który odpowiedzialny był za pory roku – a były wtedy tylko trzy, zima z nagła przechodziła w lato, potem nastawał czas umierania, jesień zaś ustępowała miejsca zimie. Bóg ten oprócz pór roku odpowiedzialny był za gwałtowne zjawiska pogodowe, a także sterował czasem. Otóż kiedyś wybrał się w podróż do współczesnego nam świata białego człowieka, ujrzał Ciebie i tak zaczęła się pierwsza wiosna. Piękna, żywa, kolorowa, pachnąca i nieokiełznana.

Uniosła brwi, zamarła, popatrzyła chyba z żalem? Nagle jakby powzięła jakieś postanowienie, powiedziała:

– Natchnęłam Ciebie wolą życia? – Przegoniłam troski?
– A także wypełniłaś moje oczy kolorami…
– Wiedz więc, że to wszystko nieprawda, to Ty jesteś istotą doskonalszą, a ja jedynie kopią. Podwinęłą nogawkę, nad kostką widać było logo Rosena.

Przytknąłem dłonie do czoła, potrząsnąłem głową.

– Nieprawda, jesteś jedyną osobą, u której poczułem empatię…

– Nie osobą – poprawiła mnie.
– Osobą… dla mnie osobą, stanowczo… czekałaś tu na mnie? Masz jakąś misję, zadanie?

– Czekałam, ale nie na Ciebie. Nastąpiła jakaś pomyłka, otrzymałam pełny profil osobowości, ale nie Twój. Co teraz sądzisz… o mnie? – Zapytała powoli, niepewnie, przetrącona i zepchnięta w otchłań.

– Analizuje moje uczucia, i chociaż, być może, podświadomie nie jestem pewnie w stanie przyjąć zupełnie tej informacji, to raczej nie zmienił się mój sposób postrzegania Ciebie. Jeśteś dla mnie żywą istotą, różnimy się może materiałem, z którego jesteśmy stworzeni, ale uważam że zostałaś – starannie ważyłem słowa – oszukana. Ufam Tobie i sympatyzuję z Tobą, nie Twymi twórcami…
– Wydajesz się zaniepokojony, poruszony? To zupełnie naturalne, tutaj nie masz do czynania z … nami… ale czy czujesz też obrzydzenie?
– Nie – pokręciłem głową. Nie odbiorą mi tego, co zyskałem tak nagle. – Nie wiem co mówi prawo, czy wolno czuć empatię do androida, dla mnie jesteś bardziej ludzka niż wszyscy, których dziś spotkałem, w tym tygodniu, pewnie roku.

Przytuliła się do mnie, ruchem małego, wystraszonego dzikiego i czujnego stworzenia, potem przybliżyła dłonie do mojej twarzy, pocałowała mnie ciepłymi, tak ludzkimi wargami. Trwaliśmy jakiś czas, objęci.

– Mam obowiązek Ciebie zadenuncjować, wiedz że na podstawie specjalnego zarządzania mój pobyt tu jest legalny, stanowię własność korporacji, w myśl prawa empatia w stosunku do mnie to poważna aberracja umysłowa, jednak… zawahała się… mój model jest obarczony pewną wadą, dzięki której nikt się nie dowie o przebiegu tego spotkania. Proszę Ciebie jednak o szczerą odpowiedź, wiedz, że niezależnie od niej skasuję pamięć ostatnich dziesięciu minut. Czy – zawahała się – czy sądzisz, że mógłbyś darzyć mnie szczerym i ciepłym uczuciem, wiedząc że jestem MASZYNĄ? Ostatni wyraz powiedziała dobitnie, chociaż cicho.
– Oczywiście – odparłem bez zastanowienia.

Uśmiechnęła się – jakże smutno, poprosiła mnie bym odszedł na chwilę i nie patrzył na nią, ruszyłem więc, ale nie dotrzymałem danego słowa. Zerkałem na nią poprzez krzewy, zielone rośliny. Siedziała na ławce, zrozpaczona, cierpiąca, ale pełna godności, nagle zaczęła drżeć, z coraz większą amplitudą, aż całe ciało ogarnęły konwulsje. Dopiero wtedy spostrzegłem, że w jakiś sposób jej stopy przytwierdzone były do podłoża. Wydawało mi się, że minęła nieskończoność, po niej kolejna, nim atak ustał.

Poczekałem, aż serce przejdzie z galopady na niższy bieg, i wtedy ruszyłem w jej kierunku.

– Witaj, marynarzu – uśmiechała się zachęcająco. Poczułem ukłucie chłodu w sercu, nie zdobyłem się na powtórzenie moich wcześniejszych kwestii. Jak marionetki, pomyślałem, zmuszane bez końca odtwarzać absurdalnie niepotrzebne sceny, odwróciłem się i zacząłem iść, biec prawie, po chwili jednak zawróciłem, podszedłem do niej kolejny raz, jakbym był jej coś winny. Patrzyła na mnie zdziwiona.

– Cudownie Pani wygląda na tej ławce, przesympatycznie, i z chęcią bym z Panią nawiązał znajomość, jednak przypomniałem sobie z nagła o pilnej sprawie, którą muszę się zająć, i to niezwłocznie.
– Nie pomoże mi Pan zmagać się z nudą? – powiedziała zalotnie. Ten całkowity brak rozpoznania, ta chłonność świata zdała mi się groteskowa teraz, wiedziałem jednak, że skaza tkwi we mnie, nie w niej. Podświadomie to ją chciałem ukarać za coś, czemu nie była winna, powiedzieć coś przykrego, zranić jak najmocniej. Stłumiłem w sobie ten odruch, przecież w krótkim olśnieniu pierwszego spotkania rozpoznałem ją trafnie jako ciepłą i życzliwą dziewczynę – nie maszynę, którą próbowano ją stworzyć. Nie skomplikowane narzędzie, lecz cząstka boskiego tchnienia, uwięziona w sztucznej powłoce.
– Wiem, że będę żałować, – powiedziałem więc – i ranga owych spraw maleje z każdą chwilą, jeszcze trochę i wszystkie moje zobowiązania przestaną mieć – subiektywnie – znaczenie. Ruszam więc niezwłocznie, byś mnie Pani nie zgubiła. Przez cały czas próbowałem nadać mojemu głosowi jak najbardziej naturalną barwę.

Uśmiechnęła się. Jedyny, wspaniały uśmiech, ufny i szczery. Może to tylko złudzenie, moje życzenie, ale wydawała się także bardziej pełną… kompletną… osobą? Pomimo tego jest niewinna jak dziecko, pomyślałem. Takie czasy, że trzeba być maszyną, by pozostać niewinnym…

– Sama powalczę więc z nudą, chociaż mam żal, że wybiera Pan jakieś tam sprawy zamiast mnie – dodała wesoło. – Pewnie te "sprawy" mają szatynowe włosy i figurę modelki, co najmniej…

– Wiem, że będę żałował, wyruszam jednak. Do następnego spotkania, o Pani – ukłoniłem się sztywno jak bohater kostiumowego romansidła.
– W takim razie pozwalam Panu odejść – rozłożyła ręce i uśmiechnęła się raz jeszcze.

Pomachałem jej ręką, i ruszyłem do wyjścia. Jednak przegrają, pomyślałem sobie. Ja kto szło – co by złego Szatan nie zrobił, w końcu i tak się to w dobro obraca. Załatwią sie własną bronią. Stracą kontrolę, i rebelia rozpocznie się z najmniej spodziewanej strony. Uśmiechnąłem się życzliwie do strażnika w bramie, oddałem mu bilet. Dostrzegłem znużenie, które nim owładnęło, jest tak samo przygnieciony życiem, jak i ja byłem przed wejściem do parku. Wybrakowany, z defektem. We mnie jednak nastąpiła przemiana, zupełnie nieoczekiwanie zyskałem nadzieję, oto przypomniałem sobie, że można przebaczać, błądzić. Może się nie powiedzie, ale warto spróbować, i raz jeszcze… Przecież żonę kochałem kiedyś szczerze, może uda się w niej przywołać stare uczucia do mnie, w pracy znaleźć jakiś sens, zrobić coś konstruktywnego, nawet rzecz najmniejszą.

Spojrzałem w niebo – pośród szarego dywanu chmur ujrzałem wesołe, niebieskie plamy błękitu. Byłem pewien, że dzielne słońce wkrótce pokona ciemną zasłonę, wszystko było jaśniejsze, wyraźniejsze. Przyszłość znów mogła coś zaoferować, będzie po co się budzić.

Starałem się nie myśleć o samotnej sylwetce uwięzionej na parkowej ławce.

Koniec

Komentarze

Przyznam szczerze, że pomimo dobrych chęci nie dałem rady tego przeczytać. Tekst jest okropnie napisany. Bardziej po polskiemu niż po polsku, w sposób strasznie bełkotliwy, a tysiąckrotnie złożone (zupełnie niepotrzebnie) zdania sprawiają, że treść się po prostu rozmywa.

Może komuś innemu ten styl się spodoba, ale dla mnie jest ciężki i niestrawny.

Pozdrawiam.

Mnie tekst wręcz zauroczył swoim klimatem. Nie mam nic do zarzucenia , ciekawy język , styl może faktycznie  jest trochę nieżyciowy  ale po przebrnięciu przez pierwsze dziesięć linijek przestaje przeszkadzać (nie wiem czy to ja się dostrajam czy autor zaczyna pisać lepiej) No i przede wszystkim sama idea świata przedstawionego , naprawdę chętnie poczytałbym więcej historii z niego pochodzących. Z subiektywnego punktu widzenia jest dobrze a nawet świetnie , perełka wśród całej masy pokracznych tworów.

Pozdrawiam.

Miałbym sporo --- niestety --- uwag na temat języka, popełnionych błędów i przeoczeń (na przykład brak zamknięcia wypowiedzenia w dialogu dezorientuje i zmusza do ponownego przeczytania fragmentu, żeby pozbyć się wrażenia nagłego przeskoku, dziwnej nieciągłości tekstu), ale za to, dla równowagi niejako, z przyjemnością mogę pochwalić pomysł i jego realizację. Chociaż pomysł nienowy (androidy zajmują miejsce ludzi, świat coraz bardziej odhumanizowany etc.), przedstawienie interesujące: z punktu widzenia człowieka, systematycznie przegrywającego życie i nagle dostrzegającego jego wartość, nowe szanse --- za sprawą, ciekawy kontrast, androidki...
Dopracowanie tego tekstu mogłoby zaowocować powstaniem dłuższego (byle nie przegadanego!) opowiadania.
Oczywiście to moje subiektywne zdanie.

>AdamKB
Wiem, że "technicznie" jest do bani, i nie ma się tu co usprawiedliwiać, tym bardziej dzięki za recenzję. Jako autor dodam tylko, że nie jestem do końca pewny, czy gość nie został "wkręcony", było nie było będzie teraz pracował chyba lepiej... Ech, żeby to napisał PK Dick... ;)
Raz jeszcze dzięki za wszystkie recenzję, Salute!

Nowa Fantastyka