
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Myśląc, że Ona śpi, cichutko skradam się, okrywam genitalia dotowanym i oficjalnie zalecanym antyseptycznym zestawem nr 4 który, jak reklama twierdzi, sprawi że nie śmierdzi…
Z pozbawionego ciepła, odhumanizowanego ciała żony (fabryka budzi się) uniósł się szept:
("Kiedy zamykam oczy, i tylko czuję Twoją obecność, wydaje mi się że jesteś tą ciepłą, pełną empatii dziewczyną, którą kochałem za każdą spół jak i całą głoskę, śmiech, chęć życia").
Zdeptaliśmy każdą szansę, jaką mieliśmy, a może nawet takiej nie było? Skazani na rozpamiętywanie i wytykanie, uwięzieni w świecie tworów i zdarzeń, których nie rozumiemy, które biegną swoim tokiem, pewnie przez nikogo nie kontrolowane, budząc skutecznie maskowane zaskoczenie, zmuszając do udawania, że wszystko jest dobrze, że wszystko pod kontrolą, to my jesteśmy górą.
Drzwiami oczywiście nie trzasnąłem, i dlatego zejdę na wrzody lub zawał, dzięki czemu pan Miller, właściciel firmy pogrzebowej będzie mógł zaprosić do swojej ekskluzywnej willi, w dzielnicy, do której nigdy się nie dostanę, cycatą nastolatkę, którą (kto wie?), jak będzie profesjonalnie niewinnie jęczeć, może po wszystkim poczęstuje nawet prawdziwym jabłkiem.
Pomachałem ręką do zgarbionej i zszarzałej sylwetki sąsiada, popatrzył na mnie zrezygnowany, wsiedliśmy do autobusu.
Zamilkliśmy, zaś subsydiowany autobus wiózł nas do tych miejsc, które zostały zaplanowane raczej z myślą o zasiedleniu przez owady, a które na rządowych plakatach, które mijaliśmy co rusz, nazywane są Demokratycznymi Oazami Dobrej Pracy, Jedynym Rozwiązaniem, i Bóg wie jak wiele jeszcze przymiotników związano z tym piekłem.
Spojrzałem przez szybę, niebo, zasnute chmurami szare odbicie świata.
– Ello, przyjacielu, dotarłeś za daleko – sąsiad szturchnął mnie w ramie.
Taki jestem odważny.
Pamiętam, że z tej strony było wejście do firmy, nie korzystałem z niego od lat, ale chyba można było tamtędy przejść do mojego skrzydła.
Stanąłem przed gmachem, w karykaturalnie powyginane futurystyczne kształty imperium pana Yamoto obleczono, pomyślałem, tylko dziwnie nie pasują ono do naszych ciał i potrzeb, aż się zawyć chce – Ojcze samotni, samotni…
Jako że wejście z tej strony było raczej nie używane, oczywiście, OCZYWIŚCIE przed nim stał mój azjatycki przełożony z ludźmi w charakterystycznych, obleczonych opatentowanym fioletem strojach korporacji Rosena. Zaskoczyło mnie to, bo oficjalnie przecież nie mogą działać na terenie ZUE ze swymi andkami.
Tym swoim nie-do-podrobienia, jadowitym głosem zagaił – Spóźnienia zapewne powód ważny?
Na pewno znać było po mnie panikę, wyczuwałem tę niechęć do białej rasy, której oficjalnie nie mógł okazywać tutaj. Wystarczyło dać pretekst, by mógł radośnie wyrecytować odpowiedni paragraf regulaminu pozbawiający, narzucający, nakazujący. Z najwyższą oczywiście przykrością, którą legitymował ten jawnie nienawistny wyraz twarzy, no i dla mojego dobra – też oczywiście. Ludzie Rosena spojrzeli na mnie z pogardą, szybko i trafnie określili moją rzeczywistą wartość – lub raczej jej brak w ekosystemie korporacji. Do zastąpienia bez żadnego problemu – recycling nieopłacalny.
Widziałem jak otwiera te znienawidzone usta, w pamięci próbowałem uprzedzić mojego prześladowcę, czwarte albo piąte spóźnienie, On rzecz jasna pamięta dobrze, więc – gdy nagle zamarł, spojrzał na mnie, na rosenowców, i uśmiechnął się w najbardziej podły sposób, jaki widziałem u niego do tej pory, pojąłem że oto – dla samego siebie nieoczekiwanie – trafił dziesiątkę na planszy złych postępków.
Teraz toś mnie wystraszył, pomyślałem. Ból z lewej strony, chłód w sercu, pojedzie z grubej rury, dziad, totalny kataklizm i zniszczenie, puszczają bariery… zwierz wyruszył na polowanie…
– Przemyślnie – przerwał, zaczął szukać czegoś w kieszeniach. Widziałem że jeden z jego kompanów drgnął i wykonał ruch jakby chciał go powstrzymać, ale się rozmyślił i z jeszcze więksżą pogardą popatrzył na mnie.
Powiedział to tak słodkim tonem, że aż się cofnąłem o krok. Co za bombę tam chowa?
Ręka moja jednak automatycznym, poddańczo wyćwiczonym gestem – jak najeźdca daje, bierz – przechwyciła bilet.
Skłoniłem się więc, wykonałem stuosiemdziesięciostopniowy obrót i ruszyłem najbardziej rześkim, sprężystym krokiem na jaki mnie było stać. Gdy odwróciłem się po chwili, dyskutowali zawzięcie, coś sobie pokazywali, któryś nawet wskazał na mnie, wyraźnie zły. Na szczęście straciłem ich z oczu, wsparłem o mur, uspokoiłem oddech. Co do licha się dzieje? Bilet wyglądał na prawdziwą, jednosobową przepustkę do największych ogrodów w mieście.
A może źle oceniłem sytuację, może nie chciał pozwolić, bym przeszedł akurat tamtym przejściem, wręczył mi więc ten wartościowy prezent? Zaimprowizowana łapówka? Pewnie szykują tu jedną ze swoich nielegalnych niespodzianek, właśnie pracowicie podmieniają pracowników korporacji na zdalnie sterowane sobowtóry? Plotka jednak głosi, że nie tak do końca sterowane, ponoć całkiem autonomiczne, choć czuć że maszyna. Ha, mruknąłem do siebie, może to dla mnie zmiana na lepsze.
Rozmyślając tak radośnie oto stanąłem przed wielką bramą ogrodów. Uzbrojony strażnik, widać przeświadczony, iż przepustki takiej mieć nie powinienem, zerkał na mnie z zawiścią, i sumiennie obracał bilet w dłoni. Nad nami przez szare chmury gdzieniegdzie bezskutecznie próbowały się przebić promienie słoneczne. Słońce, widać jak ja zrezygnowane wyraźnie przegrywało z szarą zaporą, jaka nas dzieliła. Teraz pewnie zerwie się wiatr, ostatnia na Ziemi wiewiórka sprawna jak egzoszkieletowy wojownik z rządowych reklam przemknie nad nami jak zjawa, a jedyną namacalną oznaką jej pobytu będzie bilet, który pochwyci i z którym zniknie. Jeszcze tylko z muru zaśmieje się szyderczo… jeśli potrafi. Ze mnie pewnie by potrafiła… Wtedy milczący strażnik odda jeden strzał w moim kierunku, przecież gdyby miał trafić tego sprytnego ssaka… Upadając, zapewne trafiony tak niefartownie, że w męczarniach, nie do odratowania z moim podstawowym pakietem ubezpieczenia zdrowotnego, ale żywy – poczuję pierwsze krople deszczu, tak że nie w pył, a w błoto upadnę.
Milcząc oddał przepustkę i niechętnie usunął się na bok, wciąż patrząc zawistnie jak przekraczam bramę jego Ogrodu Zakazanego, którego to pewnie odwiedzić mu się jeszcze nie udało.
Za murem, cóż, przeżycie jest olbrzymie. Naprawdę żywe rośliny, otoczone troską ale nie kształtowane, naturalne… Krzewy, trawa, kwiaty, niektóre kwitnące, drżące na wietrze, szeleszczące liście… Zmieniające się cienie, pochylone łodygi, z rzadka wytyczone ścieżki, i ta cała zieleń, nieskrępowana, bujna, taka żywotna. Poczułem się odprężony, rozluźniłem mięśnie brzucha, cały czas podświadomie napięte, nie pozwalające zaczerpnąć w pełni powietrza do płuc.
Wdychałem teraz te wszystkie zapachy, znienacka kichnąłem, aż się roześmiałem. O tej porze park był oczywiście pusty, tak że nie krępowałem się, śmiałem z całych sił, wzbierająca przez długie lata fala przerwała tamę. Za krzewami mignął mi kolejny kształt, zaciekawiony fioletową barwą ruszyłem ścieżką w tamtym kierunku.
Na ławce siedziała młoda dziewczyna, długie jasne włosy, sympatyczna. Wyprostowana i prześliczna. Rozbawiona pomachała mi dłonią.
Miała miły, przyjemny głos.
Pierwszy liść strącony wiatru szeptem zakołysał się w powietrzu, i – jednak – skuszony kwietnym dywanem opadł.
Popatrzyłem w jej oczy, nie odwróciła wzroku. Miała ufne, jasne spojrzenie. Cały czas się uśmiechała, nic jednak nie mówiła.
– Jednak ubrała Pani zupełnie niemodną w tym sezonie, nieprześwitującą górną część garderoby – rzekłem z naganą w głosie.
Drugi liść opuścił najgrubszą gałęź krzewu, odbył krótki, lecz pełen gracji lot ku swemu poprzednikowi.
Siedzieliśmy otuleni ciszą, czułem się wspaniale, jakbym był tym liściem, ale który odbył drogę odwrotną, do swej gałęzi, znowu zasilany życiodajnymi sokami, objęty czułą opieką. Jak część, która po długiej rozłące powróciła na swoje miejsce.
Liść numer trzy, z sąsiedniego krzewu trasę miał najciekawszą, porwany podmuchem wiatru poszybował w górę, zaczął opadać, otarł się o mnie i wylądował na kolanach mojej parkowej towarzyszki.
– Perfekcyjne widowisko – zauważyłem.
– Czytałem niedawno, chyba w Nature – zacząłem więc niespiesznie obiecany komplement – o badaniach nad ludzkim genomem, których celem było znalezienie miejsca początku ludzkości. Po kilku latach znaleziono to miejsce w Afryce, zebrało się więc gremium naukowców wyposażonych w granty, śmigłowce, komputery a nawet starożytne przybory piśmiennicze, piękne, niezapisane kartki papieru – mówiąc patrzyłem na nią – i rozpoczęto podróż. W wyznaczonym obszarze zamieszkiwało prastare plemię afrykańskie, na skutek jednak pomyłki tłumacza zamiast pytania o kosmogonię, pierwsze pytanie miejscowa szamanka zrozumiała jako prośbę o przedstawienie ulubionego mitu. Rozpoczęłą więc opowieść o bogu No, czy też Po, który odpowiedzialny był za pory roku – a były wtedy tylko trzy, zima z nagła przechodziła w lato, potem nastawał czas umierania, jesień zaś ustępowała miejsca zimie. Bóg ten oprócz pór roku odpowiedzialny był za gwałtowne zjawiska pogodowe, a także sterował czasem. Otóż kiedyś wybrał się w podróż do współczesnego nam świata białego człowieka, ujrzał Ciebie i tak zaczęła się pierwsza wiosna. Piękna, żywa, kolorowa, pachnąca i nieokiełznana.
Uniosła brwi, zamarła, popatrzyła chyba z żalem? Nagle jakby powzięła jakieś postanowienie, powiedziała:
Przytknąłem dłonie do czoła, potrząsnąłem głową.
– Nieprawda, jesteś jedyną osobą, u której poczułem empatię…
– Czekałam, ale nie na Ciebie. Nastąpiła jakaś pomyłka, otrzymałam pełny profil osobowości, ale nie Twój. Co teraz sądzisz… o mnie? – Zapytała powoli, niepewnie, przetrącona i zepchnięta w otchłań.
Przytuliła się do mnie, ruchem małego, wystraszonego dzikiego i czujnego stworzenia, potem przybliżyła dłonie do mojej twarzy, pocałowała mnie ciepłymi, tak ludzkimi wargami. Trwaliśmy jakiś czas, objęci.
Uśmiechnęła się – jakże smutno, poprosiła mnie bym odszedł na chwilę i nie patrzył na nią, ruszyłem więc, ale nie dotrzymałem danego słowa. Zerkałem na nią poprzez krzewy, zielone rośliny. Siedziała na ławce, zrozpaczona, cierpiąca, ale pełna godności, nagle zaczęła drżeć, z coraz większą amplitudą, aż całe ciało ogarnęły konwulsje. Dopiero wtedy spostrzegłem, że w jakiś sposób jej stopy przytwierdzone były do podłoża. Wydawało mi się, że minęła nieskończoność, po niej kolejna, nim atak ustał.
Poczekałem, aż serce przejdzie z galopady na niższy bieg, i wtedy ruszyłem w jej kierunku.
– Witaj, marynarzu – uśmiechała się zachęcająco. Poczułem ukłucie chłodu w sercu, nie zdobyłem się na powtórzenie moich wcześniejszych kwestii. Jak marionetki, pomyślałem, zmuszane bez końca odtwarzać absurdalnie niepotrzebne sceny, odwróciłem się i zacząłem iść, biec prawie, po chwili jednak zawróciłem, podszedłem do niej kolejny raz, jakbym był jej coś winny. Patrzyła na mnie zdziwiona.
Uśmiechnęła się. Jedyny, wspaniały uśmiech, ufny i szczery. Może to tylko złudzenie, moje życzenie, ale wydawała się także bardziej pełną… kompletną… osobą? Pomimo tego jest niewinna jak dziecko, pomyślałem. Takie czasy, że trzeba być maszyną, by pozostać niewinnym…
– Sama powalczę więc z nudą, chociaż mam żal, że wybiera Pan jakieś tam sprawy zamiast mnie – dodała wesoło. – Pewnie te "sprawy" mają szatynowe włosy i figurę modelki, co najmniej…
Pomachałem jej ręką, i ruszyłem do wyjścia. Jednak przegrają, pomyślałem sobie. Ja kto szło – co by złego Szatan nie zrobił, w końcu i tak się to w dobro obraca. Załatwią sie własną bronią. Stracą kontrolę, i rebelia rozpocznie się z najmniej spodziewanej strony. Uśmiechnąłem się życzliwie do strażnika w bramie, oddałem mu bilet. Dostrzegłem znużenie, które nim owładnęło, jest tak samo przygnieciony życiem, jak i ja byłem przed wejściem do parku. Wybrakowany, z defektem. We mnie jednak nastąpiła przemiana, zupełnie nieoczekiwanie zyskałem nadzieję, oto przypomniałem sobie, że można przebaczać, błądzić. Może się nie powiedzie, ale warto spróbować, i raz jeszcze… Przecież żonę kochałem kiedyś szczerze, może uda się w niej przywołać stare uczucia do mnie, w pracy znaleźć jakiś sens, zrobić coś konstruktywnego, nawet rzecz najmniejszą.
Spojrzałem w niebo – pośród szarego dywanu chmur ujrzałem wesołe, niebieskie plamy błękitu. Byłem pewien, że dzielne słońce wkrótce pokona ciemną zasłonę, wszystko było jaśniejsze, wyraźniejsze. Przyszłość znów mogła coś zaoferować, będzie po co się budzić.
Starałem się nie myśleć o samotnej sylwetce uwięzionej na parkowej ławce.
Przyznam szczerze, że pomimo dobrych chęci nie dałem rady tego przeczytać. Tekst jest okropnie napisany. Bardziej po polskiemu niż po polsku, w sposób strasznie bełkotliwy, a tysiąckrotnie złożone (zupełnie niepotrzebnie) zdania sprawiają, że treść się po prostu rozmywa.
Może komuś innemu ten styl się spodoba, ale dla mnie jest ciężki i niestrawny.
Pozdrawiam.
Mnie tekst wręcz zauroczył swoim klimatem. Nie mam nic do zarzucenia , ciekawy język , styl może faktycznie jest trochę nieżyciowy ale po przebrnięciu przez pierwsze dziesięć linijek przestaje przeszkadzać (nie wiem czy to ja się dostrajam czy autor zaczyna pisać lepiej) No i przede wszystkim sama idea świata przedstawionego , naprawdę chętnie poczytałbym więcej historii z niego pochodzących. Z subiektywnego punktu widzenia jest dobrze a nawet świetnie , perełka wśród całej masy pokracznych tworów.
Pozdrawiam.
Miałbym sporo --- niestety --- uwag na temat języka, popełnionych błędów i przeoczeń (na przykład brak zamknięcia wypowiedzenia w dialogu dezorientuje i zmusza do ponownego przeczytania fragmentu, żeby pozbyć się wrażenia nagłego przeskoku, dziwnej nieciągłości tekstu), ale za to, dla równowagi niejako, z przyjemnością mogę pochwalić pomysł i jego realizację. Chociaż pomysł nienowy (androidy zajmują miejsce ludzi, świat coraz bardziej odhumanizowany etc.), przedstawienie interesujące: z punktu widzenia człowieka, systematycznie przegrywającego życie i nagle dostrzegającego jego wartość, nowe szanse --- za sprawą, ciekawy kontrast, androidki...
Dopracowanie tego tekstu mogłoby zaowocować powstaniem dłuższego (byle nie przegadanego!) opowiadania.
Oczywiście to moje subiektywne zdanie.
>AdamKB
Wiem, że "technicznie" jest do bani, i nie ma się tu co usprawiedliwiać, tym bardziej dzięki za recenzję. Jako autor dodam tylko, że nie jestem do końca pewny, czy gość nie został "wkręcony", było nie było będzie teraz pracował chyba lepiej... Ech, żeby to napisał PK Dick... ;)
Raz jeszcze dzięki za wszystkie recenzję, Salute!