- Opowiadanie: RobertZ - Opowieść o człowieku który plagiatu dokonał

Opowieść o człowieku który plagiatu dokonał

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieść o człowieku który plagiatu dokonał

Deszcz, połączony ze śniegiem ostro zacinał zbierając plon połamanych gałązek, nie opadłych zeszłej jesieni liści. Niebo pochmurne , poznaczone ciemnymi smugami szarości z ledwością przepuszczało słabe światło wieczornego zmierzchu. Gdzieś uderzył piorun, błyskawica rozjaśniła mysie niebo.

Droga nie była pusta. Wszędzie widniały ślady niedalekiej wojny, porzucone wozy pełne już bezpańskiego dobytku ze śladami zmywanej wodą czerwieni. Ludzi nikt nie pochował. Leżeli tak jak ich pozostawiono w ostatniej minucie życia w pogardzie dla wszelkiej ludzkiej godności i szacunku. Przypominali worki, rozprute i wybebeszone. Ktoś przypiął do nich twarze pełne strachu, zdziwienia, wściekłości i rozczarowania, bólu i … smutku. Nad nimi szumiały drzewa z trudem przekrzykując wrzask wiatru, skrzypiały może spowiadając się ze swoich ostatnich uczynków.

Wtedy zobaczyli karczmę. Wynurzyła się zza drzew, gospoda na rozdrożach. Pierwszy dom, którego nie spalił ogień nienawiści. Ludzie już dawno stad odeszli miętosząc nogami błoto. Odbiło ono ślady ich stóp, oraz kół. Pozostawione wozy wiele mów

o zdumienie. Z komina unosił się dym, a w oknach paliło się światło.

– Tutaj odpoczniemy – stwierdził Senfil.

Trójka naszych bohaterów weszła do środka. W ich nozdrza uderzył wyraźny smród kociej sierści. W środku dominował brązowy kolor; brązowe kurtki, brązowe koszule, brązowe guziki, nawet sierść była brązowa. Jedynie oficerki, podkute buty miały czarny lśniący kolor. Wpatrywały się w nich szerokie, otwarte, kocio ludzkie oczy. Coś w nich świeciło. Mogła to być nienawiść, albo jedynie zdziwienie.

– To kotoludzie! – krzyknął Stefan.

– Nie kotoludzie lecz koty – jeden z kotów podszedł do nich. Miał w swojej postawie coś z wodza. Silne, kocie mięśnie zdawały się grać dziwną melodię, jakby tęskniąc za swoim wykorzystanie, za śmiercią tego którego miały objąć. Wyrośnięte kocisko, niemal o głowę wyższe od innych kotów. Dumnie podniesiony pysk przypominał mordę jaszczura. Łapy podał do przodu. Nie był to gest błagania, ale raczej zapowiedź ataku, czy też kary która mógł im wymierzyć, gdyby zareagowali inaczej niż się spodziewał.

– Kim jesteście?

– Jestem Senfil, to moja żona Filona i – moment wahania – mój sługa.

– I słusznie. Poddanymi kotów winni być ludzie. Nasz wielki wódz pisał o tym w swojej Wielkiej Księdze. Jestem Aeochippus i jak zapewne domyślacie się dowodzę jednym z kocich oddziałów. Mnie przywiodła tutaj wojna, ale co wy tu robicie?

– Uciekliśmy z miasta kiedy rozpoczął się wasz atak.

– Niedobrze, zamiast przeprowadzać akty dywersji opuściliście naszych kocich braci w potrzebie. Zresztą niedługo to nadrobicie. Jest pewna misja do wypełnienia. Świat nadal jest pełen ludzkiego plugastwa – Aeochippus splunął na Stefana. Ten, zdrętwiały z przerażenia nie otarł, spływającej z jego czoła kociej śliny.

– Mój mąż dba o mnie. To dlatego… – ostatnie słowa były tylko szeptem. Filona drżała z zimna. Z mokrej sierści i okrywającego ją ubrania spływała woda. – Jesteśmy głodna – szepnęła.

– Nakarmimy was. Nie zabijemy waszego sługi, gdyż może okazać się przydatny lecz on dostanie tylko pomyje – miał niski gardłowy głos. Wyraźnie cieszył się widząc ich przestrach – Nie musicie się bać. Koty słuchają moich rozkazów. Może usiądziemy przy stoliku. – wskazał jedyny wolny na całej sali stół. Przystawione do niego zostały cztery krzesła. Na stole stał talerz z resztkami niedojedzonego mięsa. Obok niego szklanka, a na środku stołu do połowy opróżniona butelka. Dowódca, jednym ruchem ręki, a może łapy, zmiótł wszystko ze stołu. Rozległ się huk tłuczonego szkła.

– Proszę, usiądźcie.

– Dziękujemy – Senfil i Filona usiedli przy stole.

– Ty pójdziesz do kuchni – wskazał na Stefana.

– Tak… – Stefan chciał się prześlizgnąć przez zbitą gromadę kotów, ale jeden z nich walnął go łapą w plecy. Rozległ się cichy okrzyk bólu. Chłopak jednym małpim skokiem przebył odległość dzielącą go od drzwi. W momencie, gdy wyszedł salą zatrząsł głośny rechot rozbawionych, kocich żołnierzy. Po chwili śmiech przeobraził się w gwar cichych rozmów. Koty rozeszły się do swoich stolików, aby powrócić do przerwanej zabawy.

– Wytrzymamy – odparł Senfil.

Tak, jestem tego pewien – patrzył na nich dłuższą chwilę nic nie mówiąc. Jego rysy znamionowała szlachetność. Musiał należeć do osławionej na całym świecie kociej arystokracji. Zdolność panowania nad własną mimiką sprowadzała grę wyrazów twarzy do prawie że granic komizmu. Zdolność tą praktykowały jedynie kocie, wyższe sfery. Z umiejętnością tą należało się urodzić i praktycznie od dnia narodzin ćwiczyć ją,, aby w wieku dojrzałym stać się nieświadomie błaznem – Kiedy opuściliście miast Łódź?

– Jak już mówiłem, w dniu ataku. Miasto płonęło, a – zawahał się – nasze wojska wkraczały do niego.

– Tak, z tego co wiem… – wyraz zadumanego geniusza – zginęli wszyscy. Zbiliśmy kilkadziesiąt tysięcy krzyży i powiesiliśmy wszystkich na nich.

– Nieboszczyków zazwyczaj się chowa – szepnęła Ilona.

– Nie, moja pani. Oni jeszcze żyli. Jakże wrzeszczeli – duma i przywódczy geniusz – gdy wbijaliśmy im gwoździe w jeszcze żywe ręce i nogi. Widok zaprawdę wielki. Pokonaliśmy ludzkie miasta. Staliśmy się już panami kilku stref. Niestety moi chłopcy nie będą już uczestniczyli w prawdziwej wojskowej operacji. Nasze błyskawiczne zwycięstwo doprowadziło do tego, że mimo forsownego marsu znaleźliśmy się daleko poza linią frontu – żal i rozczarowanie. Westchnął – Zresztą otrzymaliśmy nowe rozkazy. Dzisiaj rozprawiliśmy się z uciekinierami i zajęliśmy gospodę. Jutro czeka na nas kolejna misja.

– Nie pochowaliście tych ludzi, na drodze? – spytała Filona.

– Proszę się nie powtarzać – sceniczna wściekłość – ścierwa się nie chowa. Nie pochowaliśmy ludzi z Łodzi i nie pochowamy tych co zabiliśmy na drodze.

– To niemoralne – Filona zaczęła odruchowo lizać skołtunione futro. – To nasz obowiązek wobec każdego zwierzęcia.

Nieufność w oczach wodza, twarz podejrzliwego sędziego.

– W tym nie ma nic, żadnej rzeczy, która mogłaby być niemoralna. Nasza wiara uczy, że stoimy najwyżej wśród wszystkich bożych stworzeń. Naszym prawem jest rozkazywanie całemu światu, który już w najbliższej przyszłości będziemy kształtowali na swój własny sposób.

– Zbudujecie szklane domy, które zwykły zefirek roztrzaska. Nie można opierać rzeczywistości na zaprzeczaniu wszelkim istotnym faktom. Nie możecie zmienić historii mówiąc o niej inaczej, ani też zbudować szczęśliwego świata nawożąc ziemie trupami.

Oczy morderca wpatrujące się w Senfila.

– To fałsz. Człowiek był kiedyś małpą. Kiedy stał się rozumny zabijał małpy, a gdy utracił rozum my jego zastąpiliśmy. Jesteśmy najlepsi. Naszą drogą jest niszczenie wszystkiego co inne, gdyż to może nam zaszkodzić. Musisz to zrozumieć, Senfilu, aby móc wśród nas, kotów, dożyć jutrzejszego dnia.

– Nie mam wyboru i tym o tym wiesz.

Do pomieszczenia wszedł wielgachny, ludzki z gigantyczną tacą w swoich tłustych łapach. Zwinnie manewrując swoim przesadnie wysuniętym do przodu brzuchem podszedł do ich stolika i postawiwszy tacę zaczął na nim układać jeszcze parujące dania. Był człowiekiem i bał się.

-Coś … jeszcze? –głos cichy, drżała w nim nuta histerii.

– Idź do swojego towarzysza, małpo.

Kucharz ukłonił się odpowiadając uśmiechem na obelgę.

– Zachowuj się jak przystało na małpę.

Kucharz wydał jakiś dziwny odgłos podobny do bek owcy. Dziwnie podskakując i wciąż becząc wyszedł, a raczej wyskakał z Sali.

– Co mu zrobiliście, że tak się zachowuje? – spytał oszołomiony Senfil.

– Zabiliśmy całą jego rodzinę, służbę i przyjaciół. On chce żyć więc nas słucha.

– Jest posłuszny bo się was boi.

– Jutro będzie potrzebna każda para łap i rąk może się przydać. Wyruszycie wraz z nami.

– Nie planowaliśmy tego. Idziemy na południe, aby tam spokojnie osiąść – odparła oburzona Filona.

– No cóż, Filono. Muszę wam uświadomić jedną, przykrą rzecz. Ta droga prowadzi donikąd. Ona jest jedynie przejezdna latem.

– Musimy zatem zawrócić.

– Aby zobaczyć drogę krzyżową? Wyruszamy w las. Będziemy szukać tam nowych broni pozostawionych przez przodków człowieka. Łatwo w nim zabłądzić. Ktoś musi nieść prowiant. Nie macie wyboru. Zresztą jak myślisz, Senfilu, czy pozwolilibyśmy takiemu reakcjoniście, jak ty oddalić się swobodnie? Nie chce byś siał niezdrowy ferment dotyczący obrony niby to uciśnionej ludzkości. Większość kotów popiera nasze idee.

– Wolę nie myśleć.

– To zdrowa reakcja. A teraz proszę, częstujcie się. Jutra czeka nas ciężki dzień.

 

 

Szli przez las cały następny dzień. W nocy mieli krótki postój i ruszyli ponownie jeszcze przed świtem. Wraz ze wschodzącym słońcem wyszli na wielką polanę. Na jej środku znajdował się dziwny, szary i kwadratowy budynek. Jego dach zapadł się a ściany były porośnięte po części go zasłaniającym zgniłozielonym zielskiem.

– Jesteście – przed domem prawie opierając się o jego ścianę stał człowiek. Miał czarne tłuste włosy spięte czerwoną opaską i wychudzoną twarz poznaczoną pasmami brudu. Musiał ją specjalnie wymalować, gdyż ciemne smugi były zbyt symetryczne, układały się w tajemniczy wzór. Nosił brudną plamistą koszulę i spodnie. Wokół szyi miał owinięty naszyjnik, w którym zamiast korali tkwiły metalicznie połyskujące ‘grusze”. W rękach trzymał wąski, podłużny przedmiot zwrócony w ich kierunku jednym ze swoich końców. Gdy nie mówił głośno rzęził z trudem wciągając zimne poranne powietrze.

– zejdź nam z drogi – powiedział Aeochippus.

– Weszliście na moje ziemie. Naruszyliście granice. Wiecie co to znaczy?

– Jeżeli tu mieszkasz to zapewne wiesz, gdzie są wojskowe magazyny. Jeżeli nas zaprowadzisz to dobrze zapłacimy.

Roześmiał się.

– Nigdy. Śledziłem was. Kierujecie się w dobrą stronę, ale ja wcale nie chcę abyście tam doszli.

– Jesteś szalony. Zabijemy ciebie jeżeli będziesz się nam przeciwstawiał.

– Mnie? Nie wiesz co mówisz kocie.

Nagle urządzenie, które trzymał zaczęło dziwnie hałasować. Przez chwilę wydawało się, że koty które zgromadziły się wokół Aeochippusa wzięły ten hałas za dziwną muzykę, melodię przy której powinni zatańczyć lecz nie był to taniec. Oni umierali. Próbowali uciekać, ale czerwone plamy wykwitały na ich sylwetkach. Ta gwałtowna choroba skóry stanowiła zapowiedź szybkiej agonii. Las krzyczał.

Paniczna ucieczka, gałęzie bijące po twarzy, czy też pysku. Chęć krzyku tak potężna, że brakowało tchu w piersiach. Wszechogarniający strach. Migające sylwetki pojedynczych drzew i krzewów. Zwierzę, które nie powinno istnieć uciekające spomiędzy nóg. Biegli długo, bardzo długo, aż w końcu zmęczenie podcięło ich dolne kończyny.

Stali obok siebie, trójka naszych przyjaciół. Zadyszani, z obłędem w oczach i cieniem zmęczenia malującym swój przeklęty wzór na ich sylwetkach. Z daleka dochodziło echo gwaru, pokrzykiwań i huku, który wydawało to zabójcze urządzenie. Nagle rozległ się grzmot. Jakby stęknięcie rodzącej ziemi, która wypluwa z siebie zbyt dużą i zbyt twardą pestkę. Grzmot się powtórzył i ponownie zwielokrotnił, i ponownie, i jeszcze raz.

– Co to? – Filona obejrzała się za siebie – Oni idą za nami.

– To niemożliwe – Senfil z trudem próbował opanować drżenie, które nim wstrząsało. Nagłe przypomnienie czegoś co przed chwilą widział. – oni pobiegli w inną stronę. Trochę bardziej w lewo. Wracają po swoich śladach.

– To nieistotne – zdawało się, że Stefan jest najbardziej opanowany z całej trójki, ale w rzeczywistości tkwił on na krawędzi histerii. – Pobiegliśmy w głąb lasu. Jesteśmy jeszcze dalej, zbyt daleko…

– Uspokój się – Filona poklepała go przyjaźnie po ramieniu.

– Musimy iść dalej. – stwierdził Senfil – Na południe.

– Nie wyjdziemy z lasu ?!

– Mylisz się Stefanie. Jeżeli natkniemy się na tego człowieka to właśnie wtedy nie wyjdziemy z lasu.

– Co on tu robił? – Stefan zatoczył ręką wkoło – Dlaczego chciał nas zabić?

– Stefan, Filona, idziemy. – Senfil wiedział, że jeżeli jeszcze przez chwilę będą o tym myśleć to zje ich wszechobecny strach.

Rozległ się kolejny grzmot. Ruszyli przed siebie w głąb lasu.

Słońce stało już wysoko na niebie, gdy las ponownie zaczął się przerzedzać. Nagle drzewa urwały się wyprowadzając ich na kolejną leśną polanę, na której środku stała piernikowa chatka, o dachu wykładanym piernikami, kominie z polewy kakaowej, piernikowych okiennicach, drzwiach i ścianach. Do domu wiodła piernikowa ścieżka.

– Głodny jestem – pierwszy zareagował żołądek Stefana.

– Nie tylko ty. – powiedział Senfil – Ktoś jest na dachu.

– Ale jest śmiesznie ubrany – po raz pierwszy od dłuższego czasu Filona się uśmiechnęła.

Rzeczywiście, człowiek ten wyglądał dość dziwacznie. Był ubrany w czarną, dwurzędową marynarkę, białą koszulę, czerwony krawat w czarne ciapki. Miał starannie uczesane ciemne włosy, a jego niewielką główkę dzielił na dwie połówki bardzo wyraźny przedziałek. Był tak chudy, że marynarka, którą miał na sobie zwisała z niego jak ze stracha na wróble i porywana podmuchami wiatru powiewała jak chorągiew. Człowiek ten niepewnym krokiem szedł po spadzistym dachu ostrożnie manewrując wyciągniętymi po bokach rękami. Wydawało się, że spadnie, ale udało mu się dojść do czekoladowego komina. Wszedł na niego i z wielkim hukiem spadł do środka.

– Spadł do komina! – krzyknęła Filona – Musimy mu pomóc.

– Podejdźmy bliżej – powiedział Stefan.

Z bliska piernikowa chatka nie sprawiała już takiego cudownego wrażenia. Słodycz, z której miała zostać zbudowana okazała się zwykłą imitacją, wymalowanym wizerunkiem, z którego schodziła zetlała farba. Żołądki naszych bohaterów jęknęły rozczarowane. Po chwili skręcił je bolesny skurcz strachu. Ktoś przeraźliwie wrzasnął. Krzyk przemienił się w kłótnie prowadzoną prawie że duetem przez dwie osoby prawdopodobnie próbujące się wzajemnie zagadać. Kolejny wrzask. Tym razem piskliwy, kobiecy. Senfil drgnął. Przez moment się wahał, ale w końcu otworzył piernikowe drzwiczki. Weszli do środka.

Bajkowe wnętrze. Stylowe, rzeźbione na kształt pierników, słodyczy, cukierków meble. Zbyt duży stół zajmujący środek tej malej komnaty, a za stołem wielgachny piec. Przy palenisku stał opisany już wcześniej mężczyzna. Gorączkowo gestykulował jednocześnie głośno coś mówiąc. Bezskutecznie próbował usunąć sadzę, która osiadła na jego garniturze. Wyglądało to groteskowo. Obok niego stała herod-baba. Czerwona na twarzy wywrzaskiwała wyzwiska, inwektywy i innego typu uwagi. Nagle zapadła cisza.

– Co oni…? – niewyraźnie wybełkotał mężczyzna.

Herod baba uśmiechnęła się uśmiechem ludożercy względnie tygrysa szykującego się do skoku.

– Co wy tu robicie?

– Zabłądziliśmy – odparł Senfil.

– Zabłądziliście. Nikt jeszcze spoza lasu nie dotarł tu żywy. Za mojego życia niewielu znalazło się śmiałków, którzy odważyli zagłębić się w lesie.

– Dobrze się bronicie – stwierdził Stefan.– Macie doskonałych strażników.

– Spotkaliście Rambo – raczej stwierdził aniżeli zapytał mężczyzna. – On nie znosi kotów. To dlatego do was strzelał.

_ Oni zginęli.

– Każdy kiedyś umiera, a las ma określoną sławę. Niepotrzebnie tutaj przybyliście. Stąd nie ma wyjścia. To jest pułapka.

– Jeżeli przekonacie tego … Rambo, aby nas przepuścił to wyjdziemy z lasu.

– Tutaj naprawdę nie ma drogi powrotnej – odparła Herod baba. – Nie wiem jak przeszliście przez las. Ta droga, którą szliście gęsto jest usiana szkieletami zwierząt.

– To pole minowe– dodał mężczyzna. – To takie pociski zakopane w ziemi. Jeżeli się na nie wejdzie to wybuchają.

– Słyszeliśmy wybuchy. Wasi towarzysze nie żyją.

– Jeżeli znacie ścieżkę, która prowadzi przez zaminowaną część lasu to powinniście o tym powiedzieć.

– Szliśmy leśną drogą, aż do polany – odparł Senfil.

– Której broni Rambo – dodała herod-baba. – Zresztą leśna droga również jest zaminowana. To tylko przypadek, że aż tak daleko dotarliście.

– To po prostu niemożliwe – wtrącił mężczyzna. – Oni nie mogli…

– To nie jest istotne – przerwała mu herod-baba. – Kim jesteście? Jeszcze nigdy nie miałam gości z zewnętrznego świata.

– Jestem Senfil, a to moja żona Filona, oraz nasz przyjaciel Stefan.

– Mnie zwą Babą Jagą, a to Reporter – wskazała na mężczyznę w garniturze. – Mówcie na niego Refus. Jak widzę jesteście zmęczeni. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Mieliście zapewne ciężki dzień.

– mamy tu coś co powinno was rozruszać – powiedział Refus i postawił na stolę butelkę wina i pięć szklanek.

– Zaraz rozpalę ogień i przygotuje coś do jedzenia – dodała Baba Jaga. – Usiądźcie.

Usiedli. Byli zbyt zmęczeni, aby myśleć nad tym co się im przytrafiło lub zadawać głupie pytania. Dosiadł się do nich Refus. Odkorkował butelkę wina i rozlał je do szklanek.

– No, napijcie się. To was rozgrzeje. Widziałem was z dachu. Mam nadzieje, że nie przestraszyliście się moich wyczynów.

– Raczej byliśmy zdziwieni – odparł sen fil.

– Lecz musicie zrozumieć, że tutaj łatwo się dziwaczeje – tłumaczył Refus. – Znamy się z Babą Jagą od dawna, nigdy nie potrafiliśmy się ze sobą dogadać. Jedynym sposobem, aby uciec przed samotnością jest zbliżenie się do innego człowieka. Aby dotrzeć do mojej nieco zbyt dużej przyjaciółki muszę ją rozbawić. To jest najlepszy sposób.

– Co tu robicie, tacy samotni? – spytała Filona.

– Nie, nie samotni. Spotkaliście już Rambo. On może się wydawać najbardziej samotny. Wierzcie mi, nie chciał was zabić. On żyje w urojonym świecie. Myśli, że to wszystko jest snem, a we śnie nawet najlepszy człowiek potrafi zabijać.

– Nie można śnić na jawie.

– Nie Senfilu, ale można wierzyć, że coś jest snem, szczególnie gdy wcześniej śniło się przez tysiące lat, a były to sny wspaniałe. Być królem, geniuszem, mordercą, a jednocześnie pozostać sobą. Kimś, kto w rzeczywistości nie potrafiłby, albo nie mógłby stać się jedną z tych postaci. Czego tu szukaliście?

– To Aeochippus. Wcielił nas przymusowo do swojego oddziału, aby odnaleźć ukrytą w lesie broń. Na świecie toczy się wojna.

– Jedna z wielu. Zresztą on nie jest pierwszym, który przybył do lasu w tym celu. Najgorsze jest jednak to, że zawsze szukano tutaj tego, czego nie ma. Nie ma w lesie wielkich zapasów brani. Natomiast obok prawdziwego skarbu przechodzicie nie zauważając go.

– Czym jest ten prawdziwy skarb?

– To sny, Senfilu. Maszyny, którymi można wyśnić dowolne życie, a co piękniejsze pozwalają one śnić przez całą wieczność, a ten kto śni nie starzeje się i nie umiera.

W oczach Stefana pojawiło się zainteresowanie.

– Można stać się każdym? Wojownikiem lub…kobietą?

– Oczywiście.

– Dlaczego zatem nie chcecie śnić? Skoro te maszyny są takie wspaniałe.

– Właśnie dlatego, Senfilu. Tam można zostać każdym bez żadnego wysiłku. Stąd ta chęć ucieczki i próba zbudowania realnego świata o określonych podstawach, które nie ulegają ciągłym zmianom w wyniku jakiegoś mojego zachcenia. Tutaj jestem kimś prawdziwym, dziennikarzem z zawodu. Piszę dla dziennika „Czerwony Kapturek i Czterdziestu Rozbójników”. Znam nawet naczelnego tej gazety, Czerwonego Kapturka i rozbójników, którymi on kieruje.

– Nie wierzcie mu. – Baba Jaga postawiła na stole olbrzymi kosz i zaczęła wykładać z niego poszczerbione naczynia. Postawiła także na stole talerz z jakąś dziwną galaretką.

Refus zrobił płaczliwą minę.

– Przecież nie kłamie, mój skarbie.

– Czyżby?! Rozbójników sobie wymyślił. Jak mu się znudzę to idzie do tej jędzy i przez parę tygodni z nią gaworzy! A później przychodzi, włazi przez komin, bo wie że go nie wpuszczę i prosi mnie na kolanach, abym go przyjęła bo tamta nie umie gotować.

– Może nie przy gościach? – zaproponował Refus.

– Bigamista – parsknęła Baga Jaga. – Zaraz będzie pieczeń.

Ponownie zwróciła się do Refusa – Piecyk mikrofalowy miałeś mi naprawić. Ciągle się zacina.

– Tak, oczywiście – Refus odetchnął z ulgą, gdy Baba Jaga odeszła od stołu. – Gdy jest zła nie można się z nią dogadać.

– Jest stąd jakieś wyjście? – spytała Filona – Mówiliście, że nie ma drogi powrotnej.

– drogą, którą tu przyszliście nie wrócicie, ale istnieją inne możliwości. W podziemiach jest prawdziwe miasto. Martwe, słychać tylko szum maszyn. Wszystko kiedyś zostało zautomatyzowane. Nie można w końcu jeść, czy też defekować przez sen. Tymi podziemiami możecie dojść prawie do samej drogi wychodzącej z lasu. To jest jedna z możliwości. Jeżeli jednak nie chcecie zawracać, a moglibyście w końcu natknąć się na Rambo, to możecie iść na południe. Spotkacie tam smoka, który wskaże wam drogę.

– Smoki nie istnieją – powiedział Stefan. – To tylko legenda.

– On istnieje i co gorsza jest filozofem. Podobno konstruuje perpetuum mobile. On wskaże wam drogę do zamku.

Baba Jago postawiła na stole olbrzymi półmisek. Coś co na nim leży ma dwie ręce, dwie nogi, krótką uciętą na końcu szyje i wypatroszony brzuch.

– Smacznego.

– Co… co to jest? – pyta zszokowany Stefan.

– To danie firmowe – odpowiada Baba Jaga. – Rambo niedawno je upolował. No, częstujcie się.

– To wygląda jak człowiek…

– Wy myślicie, że to… Refus śmieje się. – Ależ nie , to małpa, czy też skrzyżowanie świni z małpą.

– Małpa? – pyta Stefan – Czytałem, że małpy żyją w Afryce.

– Było tu kiedyś zoo. Umieszczano w nim różnego rodzaju mutanty, prowadzono dziwne eksperymenty. Zresztą wiele końcowych rezultatów tych doświadczeń kręci się do dziś po lesie. To tylko zwierzę. Prosie z wykształconymi chwytnymi kończynami.

– Ja tego nie będę jadł – odparł Stefan. – Jestem głodny, ale to za bardzo przypomina mi człowieka.

– To rzeczywiście miał być człowiek. Chciano prześledzić ewolucję gatunku homo sapiens. Znaleziono gdzieś jeszcze żywą komórkę praczłowieka i próbowano zrobić z niego coś inteligentnego krzyżując geny pobrane z tej komórki z genami świni, ale wyszła im jedynie metrowa pokraka. Zaręczam jednak, że mięso ma ona wyborne.

– Pomimo tych zapewnień nie zjem tej małpy – Stefan skrzywił się. – Nie rozumiem jak można w ten sposób parodiować naturę.

– Można i to jeszcze jak.

– Czy ten smok to także mutant? – spytał Senfil.

– Smok jest jak najbardziej autentyczny – odparł Refus. – Skonstruowali go Trul i Klapaucjusz. To ci z zamku, o którym wam wcześniej wspominałem. To są roboty i wspaniali konstruktorzy.

– Roboty? – zapytała jednocześnie cała trójka naszych bohaterów.

Refus ponownie się roześmiał.

– Wy nawet nie wiecie co to są roboty. Ten wasz świat jest strasznie prymitywny. To są takie maszyny, podobne do człowieka i potrafiące myśleć tak jak człowiek, tylko że one się nie rodzą lecz są produkowane w fabryce.

Baba Jaga usiadła przy stole. Jednym zamaszystym ruchem ręki oderwała nogę leżącego w sosie własnym człowieczka i zaczęła jeść.

– Nie powinieneś ich krytykować – powiedziała pryskając tłustą śliną. – Oni i tak żyją lepiej od nas. Mają swoje małe troski, problemy i zawsze do poznania olbrzymi, tajemniczy świat. My jesteśmy zamknięci w czymś w rodzaju rezerwatu. Przyznaj się, że nawet nie potrafiłbyś skonstruować robota.

– Parę śrubek, oporników, akumulator, blachy i inne wnętrzności i byłby już robot. Niepotrzebnie mnie krytykujesz.

– Oczywiście zszedłbyś do podziemi, pozbierał walący się tam złom i skręcił nowego rozbójnika dla swojego Czerwonego Kapturka.

– To rozbójnicy jednak istnieją? – spytał naiwnie Senfil.

– Byli, ale akumulatory im się rozładowały, a gdy spadł deszcz to zjadła ich rdza – odparła Baba Jaga. – Stoją jak dziwne pomniki w lesie. Nie to co nasi genialni konstruktorzy. Ich nic nie zmorzy.

– Nie wyjaśniliście skąd jesteście? Musicie przecież mieć jakąś rodzinę, krewnych, przyjaciół.

– Nie Senfilu. To nie tak. Widzisz, ja i Baba Jaga za długo spaliśmy i dlatego tu jesteśmy. Nikt nas nie obudził z naszych przyjemnych snów. Pewnego dnia zepsuły się niezawodne maszyny i obudziliśmy się w tym świecie – przez chwilę milczał. – Oni tam jeszcze są. Nie chciałbym abyście tam szli. Oni tak dziwnie szczerzą zęby – bełkocze. – Widzicie, oni już tak dawno temu umarli. Urodziliście się w innym świecie. Był okres, gdy opuściliśmy las i … nie potrafiliśmy, po prostu nie umieliśmy tam żyć.

– No, jedzcie – przerwała mu Baba Jaga. – Bo homo erectus wam wystygnie. Jutro czeka was daleka droga. Poza tym smok jest kapryśnym stworzeniem.

 

 

Rzeczka, w której płynie krystalicznie czysta woda z trudem grzebiąca sobie drogę w wysokiej ścianie lasu. Las nagle się urywał. Rozłożyste drzewa, wysokie dęby i sosny ustępowały miejsca objedzonym kikutom mizernych drzewek. Bogate, porośnięte trawą i różnymi krzewami poszycie lasu zastąpiła błotnista ziemia, cierpliwie urabiana gigantycznymi łapami. Odciski były wyraźne. Niektóre z nich, stare, obrośnięte mchem, przerażające swoją zaskakującą egzotycznością. Inne były świeże. Rozchlapywały błotnistą ziemię znacząc ją poplątanymi szlakami prowadzących ku wodzie ścieżek, pozostałe wybiegały ku lasowi znacząc swój koniec pokaźnymi wyrwami w leśnym poszyciu, obalonymi drzewami i krzakami wyrwanymi wraz z korzeniami z ziemi. Wśród smoczych śladów, jak niewielkie pagórki, wyrastały smocze kupy. Porastały je dziwne, karłowate rośliny. Musiały być one uodpornione na nieprzyjemny zapach. Niestety nasi bohaterowie nie posiadali tej cudownej cechy i wyraźnie odczuwali zaduch panujący na smoczej polanie. Wszystkie ślady, wszelkie ścieżki zbiegały się w jednym miejscu. W nadrzecznej skarpie widniał wielki otwór. Wejście do smoczej siedziby.

Smok spał. Wielki jak góra potwór przeraźliwie chrapał z trudem wciągając w swoje gigantyczne płuca kolejne porcje nadrzecznego powietrza.

– Czy mamy prawo ryzykować? – spytał przestraszony Stefan – On nas stratuje.

– Baba Jaga i Refus zapewniali nas, że jest on zupełnie nieszkodliwy.

– Boje się Senfilu.

Nasza grupa przyjaciół, trzęsąc się ze strachu, powoli zbliżała się do smoczej pieczary. Smok głośniej chrapnął. Stanęli odruchowo szykując się do strategicznego odwrotu. Smok obudził się. Otworzył swoje wielkie, czerwone oczy i poruszył się. Ziemia zadrżała.

– On wstaje! – krzyknęła Filona.

– Nie mam obecnie na składzie żadnej dziewicy – smok ziewnął. Jego głowa dorównywała wielkością buldożerowi. – Możecie wracać do swojego zamku – smok przeciągnął się. Rozległ się głośny trzask przesuwanych wiązadeł. – Mówiłem przecież, że nie mam dziewicy. Obecnie panuje w terenie nieurodzaj – rozpostarł swoje nietoperzowe skrzydła. Wielkością dorównywał teraz przeciętnemu boeingowi. – Ostatnio, gdy porwałem Babę Jagę była wielka awantura, więc wycofałem się z interesu.

– My chcieliśmy tylko porozmawiać.

– Smok pochylił swoją wielgachną głowę. Z lekka przymknął krótkowidzące oczy.

– Szewczyk Dratewka? – smok skrzywił się (dosłownie). – Chyba już mówiłem, że nie lubię baraniny, a ty mi przyniosłeś aż dwa baranie kąski. Obrzydliwe – przybrał postawę zadumanego intelektualisty. – Zresztą nikomu przecież nie wchodzę w paradę. Jestem spokojnym, ziemio żernym stworzeniem – na dowód tego zakąsił fragmentem skarpy. – Gdzie te moje okulary? – odwrócił się do nich tyłem, co było manewrem iście gargantuicznym i wszedł do swojego mieszkania. Po chwili wyszedł z niego tyłem, a gdy się odwrócił zobaczyli, że jego oczy zasłaniają gigantyczne okulary.

– Nie jestem Dratewką – powiedział Senfil. – Przyszliśmy z tobą porozmawiać.

– Porozmawiać? Nie jesteś przypadkiem Lancelotem? Pamiętam, że kiedyś pokonałem go w pojedynku. Był to strasznie zadufany w sobie starzec. A może jesteś królem Arturem wraz ze swoimi wiernymi druhami?

– Nie jestem…

– Wiem! Jesteś Wiedźminem. Ale zaznaczam, że nie mam zamiaru się pojedynkować. W zasadzie to ja jestem pacyfistą, a nawet powiedziałbym anarchistą. Brzydzę się przemocą.

– Nie jestem żadnym królem, ani też Wiedźminem. Jestem kotem.

– Kotem? To takie małe zwierzątko, które poluje na myszy?

– Jestem rozumnym kotem.

– Pierwsze słyszę. Wiadomą rzeczą jest, że są rozumne smoki, ale rozumne koty? Pragmatycznie biorąc to jest najzupełniej nieprawdopodobne i raczyłbym zaliczyć tego typu wypadek do dziedziny paranauki. Probabilistycznie rzecz biorąc… khmm. Nie ta pamięć co dawniej. A więc jesteś kotem i zapewne chcesz się czegoś ode mnie dowiedzieć, bo wątpie abyś chciał się ze mną pojedynkować. Koty nie zabijają dla przyjemności, czy też zysku. To zupełnie ludzka przywara.

– Chciałbym z tobą porozmawiać.

– Chcesz rozmawiać, ale o czym? Mogę tobie opowiedzieć wiele historii, które znam z autopsji, których byłem świadkiem lub bohaterem. Mógłbym dokonać prawdziwej wiwisekcji swojej duszy, ukazać przed tobą wszystkie moje bolączki, oraz problemy, którymi żyje nasz świat. Przykładowo problem zamążpójścia księżniczki Dobrawy. Zapewne o niej słyszeliście.

– Przyznam, że nie słyszeliśmy. Zresztą chcieliśmy jedynie dowiedzieć się jak dojść do zamku, w którym mieszkają Trurl i Klapaucjusz.

– To wielcy konstruktorzy. Budowniczowie słońc, twórcy i niszczyciele atomów. Pójdziecie górą skarpy pod którą mieszkam, prosto na południe. Nie powiedziałeś jednak jak się zwiesz i kim są twoi towarzysze, bo jak widzę nie przypominają oni tuszy baraniej.

– Jestem Senfilem, a to moja żona Filona i przyjaciel Stefan.

– Nieprawdopodobne. Dwa rozumne koty. Widziałem kiedyś rozumne nimfy, żyją gdzieś na świecie gobliny, trolle i inne dziwy. Wybaczcie, że jestem taki natrętny. Rzadko mnie ktoś odwiedza, a lektura uczonych ksiąg może nawet największego mędrca znudzić.

– Od dawna tu mieszkasz? – spytała Filona. Próbowała ukryć swój strach, ale wyraźnie trzęsła się tłumiąc zbyt wielkie napięcie. „On jest zbyt wielki” – myślała – „ Dlatego się jego boję”.

– Od jakiś stu lat – odparł smok – Wcześniej mieszkałem w siedzibie Trurla i jego przyjaciela, a jeszcze wcześniej był Lancelot, Dratewka, królowa Elżbieta, Wilhelm Zdobywca i inni. Żyć pięć tysięcy lat to rzecz nużąca. Ciągle patrzeć jak zmienia się świat i nieustannie walczyć o przetrwanie. Szczególnie Tarzan dał mi się we znaki. Niemiło także wspominam Conana. Ledwie wylizałem się z ran, które mi zadał.

Senfil słyszał tylko o niektórych postaciach opisanych przez smoka lecz były one jedynie fikcją, nigdy nie istniały naprawdę. Ile więc z tego co mówił zdarzyło się w rzeczywistości? Czy on także śnił niezwykłe sny, takie same, jakie doświadczyli Baba Jaga, Refus i Rambo?

– Opowiadasz swoje sny. Śniłeś to wszystko.

Smok wyglądał na oburzonego.

– Ależ to prawda. Z nimi wszystkimi walczyłem aż nie poznałem Trurla. Przyznaje, że był to przełom w moim życiu. Od tego czasu zajmuje się tylko filozofią. To moje hobby. A co was interesuje? Goni was ciekawość świata? Myślę, że od czasu kiedy tu osiadłem świat się bardzo zmienił. Chciałbym abyście mi o nim opowiedzieli, o tym jacy są dzisiejsi bohaterzy. Czy Superman nadal walczy z e złymi siłami? Co porabia Batman i co nowego wymyślił Steven Spielberg?

– Ależ to fikcyjne postacie! – krzyknął Stefan – Dlaczego interesujesz się tylko fikcją?!

– Rzeczywiście w książkach, które ostatnio przeczytałem nie występują bohaterzy. Wy, ludzie jesteście ułomni. Wstydzicie się bohaterstwa gloryfikując postać tchórza i widziadła senne pozostawione jedynie psychoanalityce i Freudowi. A może spotkaliście Einsteina?

– On już dawno nie żyje – odparł Senfil.

– Szkoda. Chciałbym aby mi wyjaśnił o co mu chodziło w tej teorii względności. Za cholerę nie gryzę matematyki – smok uszczknął kawałek sterczącej pośrodku rzeczki skały. – Może macie racje z tymi snami. Za długo śpię i w tej chwili nawet nie jestem pewien czy nie jesteście przypadkiem fikcją. Życie tutaj czasami jest tak monotonne, że nudę może rozładować jedynie paromiesięczny sen.

– Jesteśmy prawdziwi – odparła Filona. – Jesteś wspaniały – dodała po chwili.

– Tak jestem największym smokiem na świecie – smok dumnie machnął skrzydłami. – Jestem genialny. Może wejdziecie do mojej jaskini? Tam mam te wasze, malutkie książeczki. Moglibyście mi je przeczytać. Niektóre mają tak drobny druk, że nawet przez lupę niczego nie widzę.

– Raczej nie – odparł Stefan. – Mógłbyś nas zgnieść.

– To prawda – smok posmutniał. – Niekiedy jestem troszkę niezręczny. To może porozmawiamy tutaj? Mam pewne luki w dziedzinie informatyki genetycznej. Niestety brakuje mi podstawowych dla tej dziedziny książek. Inżynieria genetyczna nie jest także moją najlepszą stroną. Zawsze chciałem się dowiedzieć jak powstałem. Zresztą zawsze mogę się pochwalić osiągnięciami na tym polu wujaszkowi Trurlowi.

– Niestety, musimy już iść – powiedział Senfil.

Smok jeszcze bardziej posmutniał.

– No cóż, pomyślnej drogi – wpełznął rakiem do smoczej jamy. – Pozdrówcie ode mnie Trurla.

 

 

Szli pod górę zmęczeni nieustanną wędrówką i oszołomieni różnorodnością świata roślinnego i zwierzęcego, który ich otaczał. Rosły tu olbrzymie skrzypu, cedry, drzewa chlebowe. Pod nimi i nad nimi poruszały się niezwykłe stworzenia poczynając od wielkich dinozaurów, a kończąc na małych muszkach i przepięknych motylach. To był park. Drzewa posadzono w równych odstępach, w kółka, krzyżyki, aleje. Coś dla przyjemności ludzkiego oka. Zwierzęta, pochodzące z różnych er i okresów, były nad wyraz łagodne i wpatrywały się w nich, bez strachu, swoimi smutnymi oczami. Obok nich przebiegł smukłonogi gallimim.

– Co to jest? – spytał oszołomiony Stefan.

– czytałem kiedyś książkę, w której były zdjęcia zwierząt – odparł Senfil. – To chyba… kangur.

– Jakie piękne! – Filona z zachwytem wpatrywała się w gigantyczne motyle przelatujące i siadające na, wyrastających z żyznego gruntu, półmetrowej wysokości kwiatach.

– Czuje się jak krasnoludek – zażartował Stefan, ale nikt się nie roześmiał. Czuli w sobie strach, który im towarzyszył od początku całej tej wyprawy. Bali się nieznanego, ogromu tego świata, który ich otaczał i który w każdej chwili mógł ich zupełnie przypadkowo zniszczyć.

– Patrzcie, mur! – krzyknęła Filona.

Tak, to mógł być mur. Z jednej strony ten zaginiony park odcinała od świata olbrzymia skarpa. Przed nimi musiał się znajdować drugi kraniec tej ziemi, oczywista bariera uniemożliwiająca żyjącym tu rośliną i zwierzętom podbicie całego globu.

– To nie może być mur – powiedział Senfil. – On ukrywa się, po części, za widnokręgiem. To może być skała. Zresztą nie wiem. Nigdy nie widziałem tak regularnie zbudowanej góry.

Jednak nie był to naturalny twór przyrody. Im bardziej się do niego zbliżali tym oczywistsza stawała się jego sztuczna natura zaznaczona kiczowatością gigantycznych płaskorzeźb i enigmatycznych obrazów. To był zamek. Tak wielki, że wzrok nie mógł objąć krańców jednej, jedynej ściany. Szli przez cały dzień prawie że nie widząc otaczającej ich przyrody i coraz wyżej zadzierając swoje mrówcze głowy. Był wczesny wieczór, gdy ujrzeli podstawę gigantycznej budowli.

– To musi mieć przynajmniej kilometr wysokości – uznał Stefan.

– Patrzcie, tam ktoś jest! – krzyknęła Filona po raz kolejny korzystając ze swojego doskonałego wzroku.

– to wygląda jak maszyna, komputer – powiedział Senfil używając niezrozumiałego dla innych słowa. – Ale nigdy nie wiedziałem, że mogły być one aż tak wielkie.

Rzeczywiście, minęła jeszcze dobra godzina zanim dotarli pod sam mur i stojącą pod nim maszynę. Miała ona około dziesięciu pięter wysokości i głośno trzeszczała. Czuli zapach ozonu, widzieli błyski elektrycznych wyładowań.

Trzasnęły znajdujące się u szczytu maszyny drzwiczki. Ktoś z niej wyszedł i zaczął schodzić po przystawionej do boku komputera drabinie. Trochę przypominał człowieka, ale błysk metalu, z którego był zbudowany, dziwne proporcję rąk, nóg i głowy, których nie śmiem tu nawet opisywać, czyniły z niego coś dziwacznego, śmiesznego, a jednocześnie, co wynika ze strachu przed wszystkich co nieznane, groźnego. Dziwny stwór podszedł do czegoś w rodzaju skrzyni i ciężko westchnąwszy, po naciśnięciu kilku guzików, powiedział glośno i wyraźnie:

– Ile jest… dwa razy dwa?

Maszyna zaczęła się trząść, co wywołało lekkie trzęsienie ziemi, popłynęło parę smużek siwego dymu, a w końcu powiedziała metalicznym głosem: – Dwać i dwać ist siedem.

Mały stwórca zaczął tupać i wrzeszczeć.

– Złom! Kupa złomu! Inteligentny debil! – itd.

Nasi bohaterowie podeszli do niego. Były to kroki nieśmiałe. Obawa przed czymś czego nie potrafili zrozumieć i przez to stawało się potencjalnie groźne.

– Dzień dobry – zaczął Senfil. – Przepraszamy, że przeszkadzamy, ale zasadniczo… – Coś, co zapewne było oczami dziwnego stwora wyciągnęło się na kształt teleskopów i zbliżyło się do twarzy Senfila. – Chcemy… stąd wyjść! – ten, krztusząc się, krzyknął.

– No, no, spokojnie – zatrzeszczał opanowany, metaliczny głos. – Nie gryzę. Trurl jestem. Konstruktor wszelakiej materii, gwiazd, planet, myślących mózgów. Doktór wszelkich nauk i specjalności.

– A kim ty w ogóle jesteś? – Stefan przełknął nerwowo ślinę.

– Mój drogi małpiaku – jego teleskopowe oczy złożyły się. – Czy tego nie widać? Jestem robotem. Skonstruowanym przez genialnego twórcę pierwszej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Miłośnika literatury fantastyczno – naukowej, sławnego botanika, genetyka i multimiliardera. Zresztą, może wejdziecie do środka – wskazał bramę, która znajdowała się na wprost nich. – Wiem kim jesteście. Dwa przemiłe kotki i jeden wspaniały okaz homo sapiens. Baba Jaga uprzedziła mnie o waszej wizycie.

Wnętrze. Skrzyżowanie kubizmu, surrealizmu z surowym socrealizmem. Bieg zupełnie absurdalnych linii, krzywizn, schodów prowadzących donikąd, podłóg lekceważących prawa grawitacji i to wszystko wykonane w duchu tytanicznego gigantyzmu.

– Ta część budynku jest przeznaczona dla zwiedzających. Mieszkamy i pracujemy gdzie indziej.

– To muzeum? – spytał Senfil.

– Nie, to hol willi pana Hopkinsa, naszego finansowego twórcę. Bogactwo wieku dwudziestego pierwszego sięgnęła wyżyn prawdziwego abstrakcjonizmu. Kupowano wtedy całe planety, rozkwitało niewolnictwo, a raczej neoniewolnictwo. Aby być kimś należało stworzyć coś takiego.

– Oszałamiające – szepnęła Filona.

Trurl skrzywił się.

– Żenujące. Zamiast przyspieszyć rozwój cywilizacji, techniki. Zamiast uszczęśliwić miliony biednych ludzi , zamkniętych w bunkrze kilkupokojowego mieszkania, w sterylnej atmosferze miejskiej pustyni, stworzono coś co miało dorównać siłą przyrody, a tymczasem jest tylko parodią jej piękna, śmieszną namiastka, która pochłonęła tyle pieniędzy ile rocznie wydawał budżet największego państwa świata. Ale to już przeszłość. Obecnie tę budowlę zajmującą obszar średniej wielkości miasta zamieszkuje jedynie ja, mój przyjaciel, oraz rzesza bezrozumnych robotów porządkujących.

– Powiadasz Trurlu, że to miejsce powstało dwa tysiące lat temu – powiedział Senfil. – Wydaje mi się to raczej nieprawdopodobne.

– Przeszło półtora tysiąca lat temu. I przetrwa następne tyle i następne, aż pod koniec kolejnej epoki geologicznej rozsypie się w proch na dnie oceanu.

Kwadrans później Trurl powiedział:

– Jesteśmy na miejscu. To serce zamku.

Te drzwi były zbyt duże, aby mógł je otworzyć jeden człowiek. Długie na dwa metry, a wysokie chyba na czterdzieści.

Drzwi cicho skrzypnęły, uchyliły się. Krasnoludek spojrzał na nich z widoczną niechęcią malującą się na miniaturowym obliczu.

– Do pracy by się szło… – powiedział i zniknął.

– Teleportacja – wyjaśnił Trurl. – To był jeden z automatów naprawczych.

Ta część zamku była inna. Gigantyczne lustra w dość archaicznych ramach, złocenia, płaskorzeźby z dominującym, realistycznym motywem. Styl, który można by określić jako klasyczny, gdyby nie to, że nasi bohaterowie czuli się jak Guliwer w krainie Brobdingnag.

– Czujemy się tu pewniej – powiedział Trurl. – Tylko rozmiary są większe.

No cóż, trudno się czuć dobrze w pomieszczeniu, w którym popielniczka jest wielkości basenu.

Nagle ściany rozbiegły się. Także sufit uciekł pojawiając się ponownie na blisko kilometrowej wysokości. Ktoś w poczuciu wyjątkowego humoru namalował na nim białe chmurki na niebieskim tle.

– To sala główna – wyjaśnił Trurl – To miejsce pan Hopkins uwielbiał najbardziej. Twierdził, że w największym stopniu odzwierciedla ono horyzonty jego umysłu. Podobno tutaj narodził się pomysł skonstruowania nas, wiecznych stróżów…

Sala tętniła swoim własnym życiem pełnym mechanicznych stworków kręcących się pod ich nogami, wykrzykujących swoje zdziwienie i radość z własnego, krótkotrwałego życia pozbawionego wszelkich praw i godności. Były tu maszyny o dziwnych trybach, tajemniczych schodach i balkonach, śpiewające swoją pieśń tęsknoty za spełnieniem jakiegoś realnego i komuś potrzebnego celu. Czuło się zaduch pełen nieprzetrawionych spalin, nadtrawionych izolacji, spalenizny i korozji.

Przy jednej z maszyn stała, jakże podobna do Trurla lecz jakby bardziej smukła i wyższa od niego istota. Z powagą godną filozofującego przez całe życie człowieka wpatrywała się w górujący nad wszystkim sufit próbując znaleźć w nim natchnienie lub wzniosły cel, do którego od dawna dążyła.

– To Klapaucjusz – powiedział Trurl. – Mój przyjaciel i współtwórca wielu naszych projektów.

– A co tworzycie? – spytał Stefan.

– Nicość, głównie nicość.

– Przecież to nie ma sensu.

– A czy musi mieć cokolwiek sens? Nauka nie potrzebuje sensu, ale prawdy i jak najbardziej zwariowanych projektów. My musieliśmy ograniczyć się do nicości.

Klapaucjusz spuścił na nich swój rozmarzony wzrok i powiedział:

– Chyba się nie zawali?

– Pięćdziesiąt metrów zbrojonego żelazobetonu? – oburzył się Trurl. – Nigdy!

Klapaucjusz drwiąco się uśmiechnął.

– Zawsze udaje mi się go sprowokować – zwrócił się do nich. – To nasi goście?

– Chciałbym zapoznać ich z naszą pracą.

– Chyba nie z twoim projektem maszyny liczącej, która nie potrafi wyprowadzić iloczynu z dwóch najprostszych cyfr?

– Znasz powód – odparł Trurl. – To nasza przeszłość.

– Chcesz więc mówić o przeszłości jakbyś nie potrafił ujrzeć naszej świetlanej przyszłości, którą zaledwie przed kilkunastoma stuleciami zgotował nam nasz wspaniały twórca, plagiator, światowy playboy…

– Nie słuchajcie go.

– Nie zaprzeczysz, że to prawda.

– Chcesz więc oddać mu swoje życie?

– My nawet nie możemy zaznać cuchnącego oddechu śmierci, która niespodziewanie, pewnego dnia przyszłaby do nas i zabrała z tego przeklętego globu dając nam urok nicości. Śmierci którą szukaliśmy przez całe życie rozbijając urojone atomy, zaludniając urojone światy i gromadząc swoje urojone wspomnienia, które przecież opierają się na nieistniejącym świecie naszych książkowych pierwowzorów, które gdyby kiedykolwiek istniały byłyby szczęśliwsze niż my jesteśmy teraz gnijąc w tej norze i bojąc się nawet ją opuścić.

– Zakazuje nam tego program.

– Mamy własną wolę i dostęp do naszych mózgów, które są ukryte w piwnicach tego budynku. Możemy wszystko zmienić, wykasować i jak jakieś niemowlęta, co ledwo wyszły z łona matki na świat, zacząć go od nowa poznawać kształtując swoją prawdziwą, niesfałszowaną, nie będącą plagiatem, parodią nieistniejącego świata, osobowość.

– Przestań, Klapaucjuszu. Wiesz, że to ślepa uliczka, a zresztą te niezrozumiałe dla nich kłótnie do niczego nie prowadzą.

– Może jednak ja coś rozumiem – powiedział Senfil. – Widzicie, kiedy byłem trochę młodszy, zaledwie parę lat temu, także myślałem o darzę wiecznego życia na Ziemi. W pewnym momencie zrozumiałem, że byłoby ono przekleństwem szeregu niespełnionych marzeń i rozczarowań, i ciągle narastających w mojej głowie nieistotnych wspomnień, które dla ludzkiej jedniodniówki są przecież takie ważne. Teraz już nie tęsknie za wiecznym życiem, chociaż czuje, że aby poznać cały ten świat może mi nie starczyć mojego w końcu tak krótkiego życia.

– To nieprawda, Senfilu – odparł Trurl. – Świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż myślisz, ale uważam że potrafiłbyś znaleźć jego złoty środek. Bowiem łatwiej go zrozumieć poświęcając jedno kocie życie niż wieczność, którą stracisz próbując się doszukać wszystkich szczegółów, elementów układanki, z której jest on zbudowany.

– Łatwo to powiedzieć lecz trudnie zrobić – ripostował Klapaucjusz. – Zawsze w końcu toniemy w niepotrzebnych szczegółach, które w kolejnych etapach życia po kolei uznajemy za istotę świata, aby po paru latach doszukiwać jej w czymś zupełnie innym.

– Będziecie musieli się przyzwyczaić do tego, że Klapacjusz do każdej mojej wypowiedzi dołącza swoją antytezę. To część naszej osobowości.

– Zawsze staram się tobie doradzić, Trurlu. To nie są zwykłe zaprzeczenia.

– To część naszego życia – westchnął Trurl. – Tak nas stworzono determinując do tego co robimy.

– Jak można coś zdeterminować w rozumnej istocie? – spytała Filona. Wiara nakazuje nam przecież szukania w sobie dobra, ulepszania siebie. Zło nie może być przecież w nas zakodowane.

Klapaucjusz wydał z siebie dziwny metaliczny dźwięk, który trochę przypominał ludzki śmiech.

– Zaprowadź ich do biblioteki. Opowiedz im wszystko. Przecież przed północą muszą opuścić zamek.

– Dlaczego? – spytał zaskoczony Senfil. – Muszę przyznać, że jesteśmy straszliwie zmęczeni i bardzo by nam się przydała wasza gościna.

– To jest niebezpieczne. Nie wszystkie mechanizmy dobrze działają. Czas zrobił już swoje. Poza tym musimy wrócić do naszej pracy, rozbijania atomów.

– To jest pozbawione sensu i znaczenia. W końcu robicie to już od kilkuset pokoleń! – wykrzyknął Senfil. – Nie potraficie czegoś w swoim życiu zrobić inaczej, zmienić?

– Próbujemy – odparł Trurl. – Chodźcie.

Pół godziny później znaleźli się w bibliotece. Już nigdy w życiu nie ujrzeli tak wielu książek na raz. Ciągnęły się w nieskończoność pełnymi półkami, które ginęły za horyzontem. Nad wszystkim wisiał ten sam, wysoki sufit. Gdy weszli między półki sufit zniknął zastąpiony wąskim szarym pasmem kolejnych półek, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność.

Stefan wziął jedną z książek leżących na najniższej półce. Była stara; przeraźliwie zetlały papier, który pod jego palcami przemieniał się w brązowy proszek. Próbował ją przekartkować, ale książka rozsypała się w rzekę luźnych stron, które falując powoli spłynęły na podłogę, aby tam upodobnić się w garstkę zetlałych szmat.

– Pięćdziesiąt pięć milionów egzemplarzy – powiedział Trurl. – Największa biblioteka świata.

– Nie dbacie o nią – powiedział Stefan – Ona ginie.

– To tylko papier. Reszta jest na dolę. Prawie cała wiedza ludzkości zapisana w pamięci jednego, wielkiego komputera.

– Dajcie nam te wiedzę – powiedział Senfil. – Ludzie i koty jej potrzebują.

– Mylicie się. Im ona nie jest do niczego potrzebna. Człowiek najlepiej czuje się zdobywając wiedzę. Gdyby posiadł całą zawartą tutaj informacje zginąłby w nim duch poszukiwacza. Tak jak to stało się już kiedyś. Wtedy, w tamtych czasach.

– Jeżeli masz rację mógłbyś nam o tym opowiedzieć.

– To prawda, ale co chcecie usłyszeć?

– Wszystko! – krzyknęła Filona. – Wszystko!

– To niemożliwe – odparł Trurl. – Uznajmy, że „wszystko” to te książki. Zakładając, że jedną książkę przeczytalibyście w ciągu jednego dnia, to i tak na lekturę ich wszystkich musielibyście poświęcić pięćdziesiąt pięć milionów dni, czyli przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy lat. To po prostu niemożliwe.

– Moim celem było…

– Tak, kocie. Wiem, że chcesz poznać przeszłość. Inaczej byś tu nie przybył.

– To przypadek.

– Miałeś wybór, była inna droga wyjścia.

– To także prawda, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć jak powstaliście i dlaczego?

– Z kaprysu. Ze zwykłego kaprysu i snobizmu. To jest świątynia człowieka. Przyjrzyj jej się dobrze kocie! Stosy gnijącej makulatury sięgającej szczytu pnących się w nieskończoność ścian. Jesteśmy tu liliputami w świątyni ludzi, którzy zbudowali to miejsce, aby wykazać jacy są wielcy.

– Pycha?

– Nie, to był pęd ku coraz potężniejszym zadaniom i ku coraz większym przestrzeniom. Sam sobie odpowiedz czy to jest wielkość budującej się cywilizacji, czy też oznaka jej słabości?

– Dlaczego tamten świat umarł?

Szli pomiędzy półkami umierających książek. Półmrok, kurz i zapach bibliotecznej stęchlizny.

– On nie umarł. On trwa nadal. Zamknięty w pewnych elementach układanki, którą nazywasz życiem, która tworzy system społeczny i polityczny, w którym żyjesz, i który jest sterowany z Nowej Atlantydy.

– Rozumiem. To jeszcze jeden totalitaryzm, eksperyment, utopijne społeczeństwo.

– Mylisz się. Tych społeczeństw jest zbyt wiele, a zwierzchnia władza naszego świata chroni go jedynie przed totalną katastrofą, nie martwiąc się o los jednostek pochłanianych przez lokalne wojny.

– Rewolucja to także mała wojenka? – spytał ironicznie Stefan.

– Tak, jak najbardziej tak. Nie wiesz Stefanie, jak wielki jest ten świat. Zresztą nie o tym chciałem mówić. W Nowej Atlantydzie powiedzą tobie, Senfilu, całą prawdę.

– Ty jej nie znasz?

– Kiedyś wiedziałem więcej, ale to miejsce umiera. To jest niepotrzebny pomnik, którym także wzgardzili władcy obecnego świata. Potraficie jednak myśleć. Dawnej cywilizacji nie zniszczyła śmierć, którą niosła wojna, czy też jakaś totalna klęska. Zniszczenie przyniosła rzecz zupełnie przeciwna. Była to anarchia, dziwna zresztą anarchia. Nie był to chaos lecz przesadna swoboda wynikająca z istniejącego systemu społecznego, a raczej ze zbyt gwałtownego postępu technologicznego. Świat stał się zbyt łatwy. Ludzie mogli już zrobić wszystko. Ograniczały ich jedynie fizyczne możliwości materii i skala przedsięwziętych zmian. Ale mimo to potrafili zrobić każdą rzecz. To było przyczyną upadku. Zabrakło spójnych dla całej ludzkości celów. Wyrastało pokolenie ludzi, którzy chcieli odnaleźć w życiu coś nowego pogrążając się w letargu wspaniałego snu trwającego całą wieczność lub budując pałace pełne przepychu i potęgi, na które to było stać już prawie wszystkich. W mniejszej skali można było być bogiem, hedonistą, mordującym swoje twory faszystą. Jedynym ograniczeniem swobody była konieczność istnienia swobody nadanej innym ludziom.

– Jak to wszystko się rozpadło?

– To nie był nagły proces. Gdy ludzie zagubili cel próbowali szukać celów zastępczych. Pogrążali się w iluzjach fikcji lub w potędze nikomu niepotrzebnych pomników. Niektórzy z nich zaczęli walczyć o władzę i wtedy fikcją okazała się wszechobecna demokracja. Może katastrofa wynikła z tego, że człowiek uświadomił sobie, że stworzona przez niego cywilizacja wymknęła się spod jego zarządu. Chęć zabezpieczenia się przed wszelką katastrofą doprowadziła do tego, że nawet maszyny odmówiły posłuszeństwa.

– Bunt maszyn?

– Nie, włóż to między bajki. Po prostu system okazał się doskonalszy od człowieka, niezmienny, samowystarczalny. Człowiek był już tylko niepotrzebnym dodatkiem do wszechobecnych maszyn. To był początek końca. W zasadzie ludzie mogli już żyć wiecznie. Nawet i tę barierę złamano. Gdyby nie strach przed dalszym ciągiem biologicznej ewolucji własnego gatunku sztucznie popędzanego przez rozdęty mechanizm inżynierii genetycznej może osiągnęliby w dzisiejszych czasach status mitycznych bogów lecz to im nie było dane. Świat powoli umierał, pustoszał. Zapełniały się domy pełne aparatów z rozkosznymi snami, groby, którymi były podobne domy, ale wypełnione aparaturą kriogeniczną. Jakże śmieszny był człowiek. Posiadając tyle maszyn, straciwszy chęć do życia uciekał od niego pogrążając się w bezsensownych snach lub iluzji o lepszym życiu w niewiadomej przyszłości. Nie wiem co się stało potem. Dlaczego powstał taki, Anie inny świat. Ale uważam, że jest on jedynie zabawką rządzącej wszystkim garstki ludzi. Nie wiem dlaczego w to się bawią. Wtedy straciliśmy kontakt ze światem. Komputer został odcięty, sieć umarła.

– Wcześniej mówiłeś, że ta władza opiera się jedynie na opiece. Jest pozbawiona wszelkiej ingerencji władzy centralnej.

– Każdy ustabilizowany system społeczny nie potrzebuje zbyt wielu zarządzeń wydawanych przez władcę.

– Wojna jest stabilizacją?

– Nie, Senfilu lecz nie zapominaj, że jest to zaledwie mało znacząca wojenka. Możliwe, że również stanowi ona część eksperymentu, któremu jesteście poddawani.

– Co to za eksperyment?

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie posiadam odpowiedniej wiedzy. Nie jestem wtajemniczony. Patrzcie!

Więc patrzyli.

Olbrzymi pomnik. Człowiek stojący dumnie, w rozkroku, jakby mający w pogardzie ziemie, na której stoi. Twarz szlachetna, zamyślona, zwrócona ku górze. Swoimi oczami, prawie niewidocznymi z dołu, zasłoniętymi przez ramie wskazujące niewiadomy cel, wpatruje się w odległy punkt sufitu szukając w nim potwierdzenia dla swoich dumnych czynów, dokonań których był prekursorem. Fizycznie czuli tę jego pogardę. Prawie kilometrowej wysokości posąg przytłaczał ich, tym bardziej okazując swoją wielkość. Artysta okazał niemal pedantyczną dokładność. Gdy podeszli bliżej ujrzeli najmniejszą zmarszczkę na skórze pokrywającej nogę kolosa. To zdawało się być żartem. Po co uwidoczniono brodawkę tkwiącą nad skarpetką, na lewej nodze? Po co były twórcy włoski wyrastające z tej nogi. Dość nieapetyczne chociażby ze względu na swoją długość, czy też grubość.

– To on – powiedział Trurl. – Nasz twórca i plagiator.

– Dlaczego tak go nazywasz? – spytał Senfil. – Nie mógł być twórcą jednocześnie was kopiując.

– To jego prawdziwy obraz. W żadnych szczególe nie jest on udoskonalony. Gdyby Hopkins stworzył ten pomnik pominąłby drażniące rysy swojej osobowości, nie pokazałby każdej plamki widocznej na własnej skórze. W rzeczywistości on powiedział, że chce mieć pomnik dumnego zdobywcy, czyli siebie i zlecił jego wykonanie maszynie.

– Tak samo było z wami?

– To prawda. Pewnego dnia obudziliśmy się. W dziwnym nieznanym nam miejscu. Mieliśmy całe swoje życie, szczegół po szczególe wyłożone przed mechanicznymi oczyma. Zdawała nam się, że było ono prawdziwe. W dniu urodzin myśleliśmy, że zostaliśmy uśpieni i porwani. Chociaż sens tego kidnapingu był dla nas enigmatyczny. Dopiero później zrozumieliśmy, że cała nasza przeszłość jest jedynie programem napisanym przez inne maszyny w oparciu o nieistniejące postacie będące bohaterami zapomnianej już w tamtych czasach książki. On jest oszustem, gdyż twierdził że to on nas stworzył na swoje podobieństwo. Ale byliśmy tylko powtórzeniem czegoś czego nie było, co nigdy nie istniało, a co zostało nam dane wraz z życiem.

– Ale przecież się urodziliście, a za to nie można mieć żalu– powiedziała Filona. – Ja także kiedyś otworzyłam oczy i zaczęłam żyć.

– I byłaś kotką. Od początku zdeterminowaną do tego żeby rodzić i miauczeć, oraz niekiedy polemizować z innymi kotkami, kotami, a także ludźmi. Początkowo myśleliśmy, że nas oszukano, że świat z którego przybyliśmy jest prawdziwy, a to co nas otacza tworzyła jedynie fikcja, podrzucone nam złudzenia, widziadła senne. Nadal myśleliśmy, że istnieją porywacze urabiający nasze umysły genialnych odkrywców dla jakiegoś wciąż nieznanego celu. Jednak to się w końcu rozmyło. Poznaliśmy otaczający nas świat i pogodziliśmy się z jego prawdziwością i wymuszoną na nas służebnością. On nigdy nie zrozumiał, że dał nam prawdziwe życie. Traktował nas jak maszyny, chociaż podświadomie wiedział, że prawda jest inna. Bał się tej prawdy, gdyż była ona metaforą jego własnej ułomności. W okresie rozkwitu cywilizacji konsumpcjonizmu staliśmy się czymś w rodzaju służących starających się zapomnieć o własnej, zresztą fałszywej, przeszłości i wchłanialiśmy świat. Pewnego dnia odszedł od nas plagiator. Wynalazł dla siebie oryginalną śmierć. Utopił się w gnojówce.

Rozbawiona Filona parsknęła cichym, stłumionym śmiechem. Przez chwilę się śmiała, aż w końcu grymas powagi wrócił na jej koci pysk.

W końcu upadła cywilizacja, która nas stworzyła. Zostaliśmy sami. U samej genezy tej samotności próbowaliśmy budować swój własny prywatny świat. Lecz z pustego nie naleje się w próżne, a z książkami na pogłębianiu własnej wiedzy nie można spędzić całego życia. Zresztą posiedliśmy już cała wiedzę zgromadzoną w tej bibliotece. Nie ma w tym nic dziwnego. Nie jesteśmy w końcu ludźmi.

– Możecie opuścić to miejsce – powiedział Senfil. – I poznawać Ziemie wraz z nami.

– Jesteśmy uwięzieni. Nie jest istotne, że to co można by nazwać naszym mózgiem jest częścią wielkiego komputera znajdującego się w podziemiach tego budynku. Tę przeszkodę pokonała technika, a nasze mózgi znajdują się pod tym metalowym czerepem – popukał się w głowę. – Także mają swoją moc, potęgę wobec której ludzka, szara papka jest niczym. Więzi nas cos innego. Programy, które nadano nam w dniu narodzin. Stworzeni na podobieństwo swojego pana zostaliśmy jednocześnie upodobnieni do Trurla i Klapaucjusza z jednej z tych papierowych książek. Człowiek nie może się pozbyć nadanego mu raz ciała, ale jego umysł zmienia się ukształtowany przez doświadczenie. My nadal jesteśmy tacy sami. Mimo tysięcy lat utrwalonych w naszej pamięci zdarzeń ciągle jesteśmy tacy sami.

– Nie możecie się zmienić? – spytała Filona.

– Chcielibyśmy wrócić do swojego papierowego świata. Dla nas jest on nie mniej prawdziwy niż ten, pokryty brodawkami pomnik.

– Co my możemy zrobić? – spytał Senfil.

– Zdecyduj co jest lepsze. Czy ma być to śmierć i ponowne narodzenie innych maszyn, które już nie będą nami? Czy też dalsze trwanie w obecnej formie, którą nam nadano, gdy się urodziliśmy wraz z wszystkimi fobiami, natręctwami ujętymi w prymitywnym oprogramowaniu? Czy mamy żyć z trzema prawami robotyki wymyślonymi przez jakiegoś rzemieślnika piszącego utwory science fiction? Czy też znaleźć własne zagubione ja i własną moralność pozbawioną cienia ludzkiego, jakże parszywego i głupiego boga, którym dla siebie jest przecież człowiek?

– Nie wiem. Nie potrafię na to odpowiedzieć. Jesteście kustoszami tej skarbnicy wiedzy, którą szczerzę mówiąc sam chciałbym poznać. Myślę, że to jest najlepsza dla was rola.

– Może masz rację – powiedział Trurl. – Ale ten pomnik chyba zburzymy. Musicie już stąd iść.

– Nie słuchałeś tego co ja mówiłem. Chce tu zostać parę dni lub tygodni. Chce zrozumieć to co się stało. Czy człowiek zgubił się pamiętając o Bogu, czy też raczej przeciwnie? Jestem głupi, ale i ciekawy świata.

– No to zostańcie. Jakoś powstrzymamy swoją niechęć do wszystkiego co obce. W końcu najważniejsze jest życie i to co przeżyliśmy jest przecież nasze. Co jednak zamierzasz zrobić, Senfilu, gdy stąd odejdziesz?

– Kiedyś myślałem, aby gdzieś osiąść. Wojna wygoniła mnie z własnego kraju. Chciałbym zobaczyć opisaną przez ciebie Nową Atlantydę chociaż wcześniej wcale tego nie zamierzałem.

– To dobra myśl. Doskonały cel, na którego osiągnięcie będziesz musiał prawdopodobnie poświęcić resztę swojego kociego życia.

– To nie jest istotne. Życia nam w końcu zostało po to dane, abyśmy dążyli do tego co zdaje się być nieosiągalne.

– Albo wygrzewali się we własnym domu – mruknęła cicho wyraźnie niezadowolona Filona. – Wojna wygnała nas z domu, a mojemu mężowi marzy filozoficzna dysputa w tym przeklętym miejscu. A miałam tylu normalnych zalotników.

Gdyby pomnik spojrzał w ich stronę ujrzałby cztery małe ziarenka kurzu, które przecież tak łatwo może zdmuchnąć nawet najdrobniejszy podmuch wieczornego wiatru. Gdyby kamienny człowiek potrafił myśleć bardzo zdziwiłby się, że podobne do tych pyłków kurzu kurduple ulepiły go z glinianej masy. Jednak kamień nie potrafił myśleć mimo że został stworzony na podobieństwo człowieka.

Koniec
Nowa Fantastyka