- Opowiadanie: kawkers - Hrabia Hellkrid cz. I: Wioska

Hrabia Hellkrid cz. I: Wioska

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hrabia Hellkrid cz. I: Wioska

Część 1

 

Wioska

 

Przystanęli na szczycie wzniesienia, z którego Razbiest postanowił spojrzeć na cel wyprawy. Pod nimi, u stóp góry, rozłożyła się wioska Hellkrid, o liczbie domostw przekraczających pięćdziesiąt budynków. Spokojnie można to było już uznać za małe miasto. Część obejść zadbana, świeżo pobielona wapnem, część poznaczona śladami czasu. Byli zmuszeni zatrzymać się w wiosce, odpocząć, wypić coś. Podróżowali wiele dni i chociaż Razbiest marzył o powrocie do domu, nie było mu to jeszcze dane. Zamiast skierować się prosto na południe, do miasta Akantu, oddelegowany został z kolejną misją i wyruszył na zachód. Chociaż teraz powinien używać liczby mnogiej, od kiedy towarzyszył mu uparty i rozgadany joszuański kapłan, Michaił.

Nowa misja polegała na wyjaśnieniu zagadkowych zaginięć ludzi w tej okolicy. Szczególną uwagę akta Zakonu zalecały zwrócić na okolice Czarciego Szczytu. Tak nazywano górę wznoszącą się ponad wioską, szczyt wysoki na prawie dwa kilometry według ostatnich pomiarów, mających miejsce ponad pięćset lat temu, jak twierdziły akta zakonne. Wywyższała się ponad wyżynę na tle Gór Starych, czarna, nigdy nie oblepiona śniegiem na wierzchołku, stroma z każdej strony, zdradliwa i śmiertelnie niebezpieczna dla każdego śmiałka, który miał ambicję dosięgnąć jej szczytu.

– A więc to jest Czarci Szczyt – Michaił gwizdnął z podziwu.

– Jest coś pięknego w tak niedostępnym miejscu, nieprawdaż?

Czarci Szczyt, bo w zamierzchłych czasach pojedynczy monument tak został ochrzczony, w pełni zasługiwał na swoją nazwę. Czarny szpikulec zdawał się być wyrwany prosto z krainy bóstw, a ciśnięty na sam środek jałowej krainy sprawiał iście groteskowe wrażenie nienaturalności, gwałtu odciśniętego na naturze.

Od wioski szła dróżka poprowadzona po nasypie ziemnym aż do skraju czarnej góry, skąd wkraczało się na wąski przesmyk i kontynuowało się podróż jej skrajem. Po drugiej stronie miał znajdować się zamek.

– Idealnie na północ od Czarciego Szczytu znajduje się Przełęcz Wasilewa – Michaił zadarł głowę do góry, przyjmując uczony ton głosu. – Tamtędy można się dostać na Pustynię Promieni, bo tylko tam możesz się teraz ukryć przed Konsorcjum.

– Pomyślę nad tym.

Skierował swojego ogiera w dół zbocza; Babieka jak zwykle sprawiał wrażenie spokojnego, może nawet lekko rozleniwionego i znudzonego. Ponad nimi chmury zaczęły przybierać atramentową barwę, gdzieś w oddali rozległ się odgłos gromu. Jeśli mieli zdążyć przed burzą musieli się pospieszyć. Na szczęście muł Michaiła, zwykle jeszcze powolniejszy i wolniejszy od Babieki, obwieszony jukami pełnymi uczonych ksiąg no i samym kapłanem, któremu obce było pojęcie diety, wyczuwając zmianę aury przyspieszył.

Mądre zwierzaki, pomyślał Razbiest, nie chcą zmoknąć, podobnie jak my.

Ulewa dopadła ich, gdy wjeżdżali do wioski. Pioruny momentami rozświetlały ubłocone uliczki, ale nawet one nie mogły przepędzić wszechobecnych cieni. Mrok zdawał się pokrywać wszystko, spadać razem z deszczem, przy akompaniamencie gromów. Nie mogli znaleźć karczmy, ale w końcu jakiś staruszek się nad nimi ulitował i, stojąc w progu chaty, gestami pokazywał swoją stajnię. Gdy koń z mułem były już w suchym pomieszczeniu, gdy zdjęto z nich toboły i manatki, aż prychnęły z radości. A gdy kapłan z welunem weszli do halli chaty, otrzepując się z wilgoci, staruszek przywitał się w dość niecodzienny sposób.

– Zwykle przegoniłbym psami takich jak wy, ale w taką pogodę to grzech tak postępować. Proszę, siadajcie, rozgośćcie się, a ja poleję wam grzańca.

Wino było przednie, przyprawione goździkami, cynamonem i miodem, a oprócz walorów smakowych wspaniale rozgrzewało.

– Czemu miałby nas pan przeganiać – spytał Razbiest, dmuchaniem próbując ostudzić poparzony język.

– Dziwne się tu rzeczy dzieją. Dziwne.

– Ludzie znikają ponoć?

– Ha! To widzę, że świat już słyszał o naszym małym problemie.

– Słyszał, nawet pomoc wysłał – Razbiest podniósł dłoń ukazując sygnet z białego złota na palcu. – Zakon mnie tu przysłał.

– Mamy się dowiedzieć, czemu ludzie znikają – wtrącił niepotrzebnie Michaił, który najwyraźniej nie mógł już wytrzymać w milczeniu. – A polej pan jeszcze trochę trunku, wyborne, tak, do pełna i ciut więcej, he, he.

Kapłan jak zwykle swoim obyczajem przejechał palcem po brzegu szklanicy.

– Dudo Siebiedka, tak się nazywam. A wy mi na zakonników nie wyglądacie. Gdzie białe szaty? Ani infułaci, ani tym bardziej konfratrzy.

– Ja jestem welunem, a on księdzem joszuańskim. Weluni zajmują się…

– Kapłan? – staruszek klasnął w dłonie i podskoczył na krześle. – Toż to prawdziwe błogosławieństwo! Tego nam było potrzeba, modlitwy pobożnego człowieka.

– A widzisz – Michaił nachylił się do Razbiesta. – Ktoś jeszcze wierzy w siłę modlitwy.

Piorun oślepił wszystkich, zostawiając w oczach poblask. Chata, oświetlona jedynie świeczkami, za duża dla samotnego starca, nie była zachęcającym miejscem do noclegu. Pełna cieni, zdawała się być utopiona w nocnej otchłani. Razbiest czuł się tu nieswojo i nie wiedząc czemu, przeczuwał olbrzymie kłopoty.

 

Nad ranem ulewa ustała, ale ciemne chmury nadal kłębiły się na niebie, nie przepuszczając światła słonecznego. Zdezorientowany człowiek nie byłby w stanie określić pory dnia.

Na śniadanie staruszek przyszykował im prostą jajecznicę na cebuli i smalcu, a do tego kubek ciepłej wody. Herbaty nie posiadał, kawy również, a picie wina zaraz po przebudzeniu nie było przez niego tolerowane.

– Ojcze Michaile, sprawa jest dość szczególnej wagi. – Dudo Siebiedka podrapał się po brodzie. – Nie mogę jednak do końca wyjaśnić, co tu się dzieje.

– Synu, potrzeba mi wiedzieć o wszystkim, co jest ci wiadome, jeśli mam pomóc. Nieważne, czy jesteś w stanie słowami wyjaśnić mi wszystko.

Razbiest przysiadł na rozklekotanej ławie pod ścianą i przysłuchiwał się rozmowie. Nie wtrącał się, Siebiedka o wiele bardziej ufał kapłanowi niż przedstawicielowi Zakonu, co było normalne na terenach wiejskich. W mieście sygnet z białego złota otworzyłby przed nim każde drzwi.

Siedząc z tej perspektywy mógł spokojnie przyjrzeć się twarzy staruszka, dziwnie pociągłej, wydłużonej szczęki. Ale może była to tylko gra świateł i cieni.

– Wiemy, że ludzie tu znikają – Michaił przykrył swoją dłonią dłoń staruszka. – Jesteśmy tu, by pomóc.

Dudo Siebiedka mruknął coś niezrozumiale pod nosem.

– Słucham?

– Potwór. Potwór nas nawiedza. W tym możecie nam pomóc.

– Potwór? On to porywa ludzi?

Siebiedka znowu podrapał się po brodzie, spojrzał na sufit, chrząknął i splunął na klepisko.

– Tak, wszystko to jego wina. Potwór, bestia, djabeł jakowyś. Kapłanie, w tobie nasza nadzieja. Nasz miłościwy pan zbyt zajęty jest, by zająć się tak błahą sprawą.

Razbiest mimowolnie podniósł brodę. Ich pan na włościach, lokalny watażka, hrabia Hellkrid. Akta Zakonu były jasne w tej sprawie i to jego wskazywały na prawdopodobnego zbrodniarza. W rodzinie Hellkridów często rodzili się magowie genowi i równie często przychodzili na świat szaleńcy. Ostatni z rodu Hellkridów, hrabia Bette Hellkrid, widziany był ponad pięćdziesiąt lat temu. Od tego czasu nie wysunął nosa ze swego zamku, wykutego w Czarciej Skale, nie przyjmował także gości. Mimo to miłość okolicznych mieszkańców do swego pana była widoczna gołym okiem.

– A cóż takiego pan wasz robi? – spytał Razbiest i od razu został skarcony spojrzeniem przez Michaiła, a Siebiedka ostentacyjnie go zignorował.

– Mamy w wiosce przybysza, umierającego, któremu przydałaby się modlitwa przed zejściem. Ucierpiał on strasznie, a jako jedyny przeżył spotkanie z bestią. Już trzy tygodnie leży i cierpi katusze. Pomożesz, ojcze Michaile? Pomożesz mu?

Michaił położył dłoń na ramieniu staruszka i uśmiechnął się ciepło.

– Pomogę. Zrobię to z radością.

Razbiest podjął wtedy decyzję, że najpierw rozprawi się z domniemaną bestią, a następnie odwiedzi zamek hrabiego, z zaproszeniem lub bez.

 

Ulewa co prawda ustała, ale zabłocone uliczki przypominały o obfitym opadzie. Nikt nie wyszedł na zewnątrz, wszyscy mieszkańcy wioski pozostali w ciepłych chatach. Gdy postawił krok na uliczkę przekonał się, że wychodzenie nie będzie dobrym pomysłem. Prawie cały but zagłębił się w błocku. Dopiero pod wieczór zdecydowali się wyjść, gdy ziemia już trochę stwardniała pod wpływem chłodu.

Zanim jednak opuścił ciepłe wnętrze chaty otworzył saszetkę z kapucynką i wypuścił stworzonko do stajni. Na spodku położył połówkę jabłka i resztki jajecznicy i pozwolił jej na wszelkie harce, na jakie będzie miała ochotę pod jego nieobecność. Babieka z mułem nie ucieszyły się na wizję ciągnięcia ich za ogony przez niesforna kapucynkę, wyraziły to nieprzyjemnymi prychnięciami.

Naga ziemia trzeszczała pod zagłębiającymi się w niej stopami, ale Siebiedka, pomimo podeszłego wieku, poruszał się niczym podlotek. W przeciwieństwie do Razbiesta i Michaiła, którzy co i rusz zagłębiali się w zmarzlinie, ich buty były już do wyrzucenia, a nogawki spodni i spód mnisiego habitu nosiły na sobie ubłocony szlaczek.

– Jest niedaleko, w chacie tuż przed nami – Siebiedka kroczył dziarsko, z kolanami lekko ugiętymi pod ciężarem wieku. – Wam, młodym, lepiej się idzie. Starość nie radość, ona jedna się nie udała bogu, bóstwom, bogom czy kruca wie, co nas tam stworzyło. Starość i hemoroidy, o! I w ogóle choróbska wszelakie. I wojny – zamyślił się na moment. – A w ogóle to cały ten świat jakiś takiś spartaczony jest.

– Tak dziadku, macie rację – Razbiest przybrał minę uważnie słuchającego młodzika, w zamian obrzucony został nieco mniej niż zwykle pogardliwym spojrzeniem.

Przy domostwach kręcili się ludzie. Mężczyźni naprawiali szkody po burzy i ulewie, kobiety zdrapywały błoto ze ścian, pobieżnie przemywały okna, pilnowały kur. Nie było sensu na pieczołowitość i perfekcję, deszcz mógł wrócić w każdej chwili, najważniejsze było, by coś robić, załatać najgorsze, naprawić najbardziej zniszczone. Reszta poczeka na lepsze dni.

– Zauważyłeś – Michaił nachylił się do Razbiesta. Obydwaj z trudnością i widocznym brakiem wprawy poruszali się po na wpół zamarzniętym błocie. Dyszeli i sapali, szybko się męcząc. – Zauważyłeś, że to wioska starców? Nie użyczysz młodej twarzy. Żadnych dzieci, tylko… starcy.

Zauważył to i nie skomentował. Faktycznie nie było widać nikogo młodego, nikogo poniżej sześćdziesiątego roku życia. Przy równych i zadbanych płotkach, ustawionych tuż przy ścianach domostw, by zrobić więcej miejsca na drogi, uwijali się chyżo dziadkowie.

– Już niedaleko – krzyknął Dudo Siebiedka, wysforowawszy się już parę metrów do przodu.

Staruszkowie spoglądali nieufnie na nowoprzybyłych, niektórzy czmychali do chat i obserwowali zza okiennic.

– I popatrz na ich twarze, ciekawy dobór genów, lekko wydłużone szczęki, a do tego cholera jasna! – kapłan podniósł nogę i przypatrywał się cholewie buta. – Chyba wdepnąłem w coś, co nie jest błotem.

– Panowie uważajta – stojąca w pobliżu staruszka odezwała się kpiąco. – Nie każdy ma czas wykopać wychodek, to ekskementa na ulicę wyrzuca. Środkiem drogi wam iść panowie, środkiem.

– Po co im to, głupia, mówisz – Razbiest dosłyszał szept klęczącego przy płocie staruszka. – I tak długo tu nie zabawią.

Babuszka rozchyliła usta i rozkrakała się nieprzyjemnym śmiechem, ukazując szereg zadbanych, lekko pożółkniętych zębów.

– Ekskrementy – szepnął Michaił, z obrzydzeniem robiąc kroki zapaskudzoną stopą. – Pięknie, po prostu kurwa pięknie.

– Kapłanowi nie wypada kląć – welun z ledwością powstrzymywał śmiech.

– Tutaj, mości kapłanie, tutaj. Do środeczka zapraszam, do środeczka – Dudo Siebiedka wpakował się do środka izby, ale Michaił i Razbiest musieli iść jeszcze parę minut, zanim przebili się przez bagnistą breję.

 

– Niech będzie pokój i szczęście temu domowi! – wykrzyknął Michaił gdy tylko wpadł do izby, dyskretnie wycierając zapaskudzony but o drewniane klepisko.

Dudo Siebiedka klasnął, staruszek siedzący na ławie przy ścianie nieśmiało skinął głową, babuszka upadła na klęczki i jęła całować kapłana po dłoni.

– A szczęście niepojęte, oświecony nas odwiedził, błogosławiony dzień. Ja stara, już takiego szczęścia nie dożyję, zaszczyt, ojcze kapłanie, zaszczyt.

– Wstań, córko, wstań, ja człek zwyczajny, klękać przede mną nie trzeba.

Babuszka, mimo pokaźnych gabarytów i podeszłego wieku, bez problemu wystrzeliła w górę, uśmiechnięta i rumiana jak podlotka, która pierwszy raz się z ukochanym obłapiała pod płotem. Staruszek pod ścianą znowu nieśmiało skinął głową, Dudo klasnął w dłonie.

– Przedstawiam wam Botora Havel i Botorę Havel, gospodarzy tej skromnej chaty.

Botor po raz trzeci kiwnął głową, nie wiedząc najwyraźniej, co innego wypada mu zrobić, Botora natomiast roześmiała się radośnie. Razbiesta każdy ignorował, nawet gdy u boku kapłana przysiadł przy wąskiej kozetce wijącego się rannego.

– Nie mówiliście, że to nie człowiek – Michaił nie ukrywał zaskoczenia.

– A różnica to? Ranny to ranny, czy humanida czy człek, pomóc trzeba w potrzebie, opatrzyć.

Rannym był liosalfar, na co wskazywały lekko spiczaste uszy, idealnie białe zęby bez kłów, nadludzka niemalże uroda, dziewczęco gładka skóra. Szerokie żuchwy oznaczały, że leżący jest mężczyzną.

– Żadna to różnica, tylko nie spodziewałem się tu kogoś takiego.

Michaił odkrył pled i spojrzał na obandażowany brzuch wijącego się w spazmach bólu liosalfara. Nawet po tak długim okresie czasu rana jeszcze zdawała się krwawić, a drobne czerwone plamy wykwitały na improwizowanych bandażach z prześcieradeł. Razbiest szturchnął dyskretnie kapłana i nieznacznym skinieniem głowy wskazał na staruszków, tłoczących się za ich plecami. Michaił w lot pojął, o co chodzi, pokiwał głową, odwrócił się i odprowadził staruszków od leżanki z chorym.

Welun dotknął dłonią czoła rannego, rozpalone, tak jak podejrzewał. Do tego możliwa infekcja, gangrena, obumarcie tkanek, wewnętrzne krwawienie. Aż dziw, że tak długo pozostał żywy, pomimo bólu, który wykręcał mu ciało i kazał jęczeć i syczeć.

Ze specjalnych kieszonek na pasie wyciągnął eliksir z zachwastnikiem i podał go leżącemu. Ból ustanie tylko na dziesięć, góra piętnaście minut, ale jest to wystarczająco dużo czasu by wydobyć z rannego parę cennych informacji. Następny eliksir, jaki podał, był z dodatkiem szczebiotki błotnej, który zbije gorączkę i załagodzi malignie. A trzeci, ostatni, poda na końcu. Teraz czekał cierpliwie, aż zachwastnik zadziała.

Za plecami słyszał Michaiła, Siebiedkę i Havlów, modlących się gorliwie do nieznanej ludzkości siły stwórczej, albo do Joszuana. Chociaż welun nie widział sensu w bierności opartej na modłach, to doceniał fakt, że dzięki nim może pobyć na osobności z rannym, któremu powieki poczęły drgać, usta równomierniej łapały oddech, a targane spazmami ciało widocznie się uspokoiło. W końcu liosalfar otworzył oczy i po raz pierwszy od zdaje się trzech tygodni przytomnie rozejrzał się po otoczeniu.

– Spokojnie, jesteś wśród przyjaciół – ujął liosalfara za nadgarstek mierząc puls, drugą dłonią dotknął czoła. Gorączka już lekko opadła, puls się wyrównał. Eliksiry były o wiele skuteczniejsze od inkantacji i obrzędów. – Powiedz mi, kto ci to zrobił.

Ranny zerknął na modlących się staruszków, spojrzał Razbiestowi w oczy.

– Uciekaj stąd. Jeśli ci życie miłe, jeśli masz, po co żyć na tym świecie, uciekaj. Dziwne się tu rzeczy dzieją, zmowa jakaś, spisek. I bestia z psim łbem! Mutant, degenerat jakiego jeszcze na oczy nie widziałem. Pazury, kły i morda. Morda!

Zachłysnął się, zerknął na bandaże, pokręcił głową z rezygnacją.

– Jestem taki zmęczony. Taki… zmęczony.

Welun wyciągnął ostatni eliksir i podał go do wypicia rannemu. Z dodatkiem sproszkowanego końskiego prącia pomoże mu zapaść w zdrowy, ożywczy sen, pozbawiony koszmarów i bólu.

– A cóż takiego z nim jest? – Siebiedka zapuścił żurawia nad ramieniem Razbiesta.

– Śpi. Przez kolejną dobę będzie leżał nieruchomo. Przez ten czas proszę go karmić i zmieniać regularnie opatrunek.

– Karmić? Przez sen? – Botora Havel spojrzała pytająco na Michaiła.

– Tak. Jak najczęstsze posiłki i niech dużo pije. Myć, jeśli się zapaskudzi.

– Eksementa mu spod rzyci podmywać?

Skinął głową. Siebiedko pokręcił głową z rezygnacją.

– Chodziło nam bardziej o ostatnią posługę, pomoc w odejściu, ale dobrze. Cudowny to sen! I niechybnie zasługa modlitwy.

– Świątobliwy ojcze, dziękujemy – Havlova znowu padła na kolana, cmokając Michaiła po dłoni.

 

Po wyjściu z izby odczekali chwilę, aż Siebiedka wysforuje się do przodu z tym swoim starczym, niby-niedołężnym krokiem i jęli szeptać.

– Modlitwa pomogła, oczywiście, a o moich eliksirach ktoś wspomni?

– Pragnienie pochwały to grzech, skromnością w życiu się kieruj. Poza tym czyż to nie dzięki mojej modlitwie miałeś czas porozmawiać z rannym? No właśnie. I czy powiedział coś dla nas istotnego?

– Niewiele. Uciekajcie stąd, ratujcie swoje życia i takie tam. I potwierdził, że jakiś mutant krąży po okolicy.

– Czyli to nie wioskowi porywają przejezdnych.

– Nie. Choć wydają się być…

– …osobliwi?

Staruszkowie przerywali swoje prace widząc kapłana i weluna idących niepewnie środkiem grząskiej drogi i odprowadzali ich wzrokiem aż do drzwi chaty Siebiedki.

 

Gdy tylko weszli do chaty za oknem rozbłysło, po czym rozległa się kanonada gromów, groźna symfonia mateczki natury. Siebiedka prędko zaczął kłaść na rozgrzanej blasze pieca okrągłe placki z ciasta.

– Wiesz, co to za placki?

– Tak, wiem.

– Podpłomykami są zwane powszechnie. Zapewne Dudo poda nam je z miodem i tym wybornym winem, którym nas tak chętnie częstuje. A jeśli chodzi o liosalfara, czy myślisz, że z tego wyjdzie? Że się wykuruje?

– Możliwe. Ma silny organizm, młody jest. Skoro tak długo wytrzymał, to kto wie. Poza tym moje eliksiry mu dopomogą.

– Dobrze, żeś je przed wyjściem upichcił. Z pewnością pomogą. Tak… z pewnością – dodał mniej pewnie.

Tak, dobrze, że je upichcił, ale wyczerpał na nie całe swoje zapasy zmagazynowanej krwi. Bez niej nie utworzy nowego zacieru esencjalnego a bez niego nie utworzy eliksiru. Krew osób starszych kompletnie się do tego celu nie nadaje, więc mieszkańcy wioski okazują się być nieprzydatni. W wiosce starców jest więc zdany na swoje naturalne zdolności. Chociaż, gdyby poprosił Michaiła… Również mało użyteczne. Krew kapłana będącego na ciągłym rauszu nie nadawała się jakościowo do stworzenia zacieru, z krwi welunów natomiast eliksiry są niestabilne. Zużył więc cały swój zapas na umierającego humanida, chociaż pierwszy raz widział go na oczy. Mimo to czuł, że to przecież tak się powinno postępować, że to jest ludzkie.

Siebiedka podał stertę podpłomyków na głębokim talerzu. Michaił miał rację, podał do tego spodek z miodem i drugi z marmoladą. I kolejną butelkę wina.

 

Przy spożywaniu tej skromnej, ale pysznej kolacji Razbiest dowiedział się jednej, bardzo istotnej rzeczy o tajemniczej bestii.

– Przybywa wraz z pełnią – wyjaśnił Siebiedka. – Gdy Księżyc oświeca swym blaskiem ścieżki, ten psubrat przypełza tu i czai się na nowoprzybyłych.

– Lokalnych nie rusza? Nie robi wam krzywdy?

Staruszek zamruczał, podrapał się po brodzie.

– Dziwne to, ale nie wyrządza nam żadnej krzywdy.

– A młodzi? Gdzie dzieci, gdzie ich rodzice. Gdzie są wasze dziatki? – Razbiest uderzył dłońmi w stół i został od razu skarcony surowym spojrzeniem staruszka.

– Nie tym tonem smarkaczu. Podrywałem dziewki kiedy ty się w kołysce przewracałeś, a na swoje ekskementa mówiłeś „kaka". Młodzi gdzie są, się pyta… Przecież to oczywiste, że u hrabiego! Hrabia Hellkrid to miłościwy pan…

– A po cóż oni mu potrzebni? Nie przydaliby się bardziej w wiosce, pomagając wam, starszyźnie?

Michaił starał się poskromić go spojrzeniem, ale Razbiest nie zwracał na niego uwagi. Musiał się tego dowiedzieć.

– Pomagają mu w pewnej ważnej sprawie. Poza tym, gówniarzu, nie wymądrzaj się. Tutejszych zwyczajów nie znasz, to nochala nie wpychaj między futryny, bo ci go ktoś może przywrzeć, o!

Pełnia miała nadejść za trzy dni.

 

– Obudź się, Razbiest.

– Hm… co?

– Jęczałeś przez sen. Coś o myszce.

– Myszce? O czym ty… Śpijże, kapłanie, coś ci się przyśniło.

 

Oczekując na pełnię większość czasu spędzali na piciu wina. Ponadto Razbiest często wychodził i starał się zaczerpnąć informacji od tutejszych, na próżno. Staruszkowie uciekali przed nim, omijali szerokim łukiem niczym trędowatego, ale bezustannie śledzili wzrokiem. Zza płotów, zza okien wysuszone starcze twarze spoglądały na brodzącego w błocie weluna.

Często odwiedzał także rannego liosalfara. Humanida czuł się coraz lepiej, eliksiry okazały się być naprawdę skuteczne. Początkowo wątpił, czy podziałają na nieco odmienny organizm, ponadto taki, który został porządnie pokiereszowany, a jednak. Niczego nowego się nie dowiedział, zresztą Havlowie nie dawali im nawet odrobiny czasu na osobności, usprawiedliwiając się musem opieki. Zdarzało się, że Michaił ich odciągał kiedy był dostatecznie trzeźwy, ale liosalfar zdawał się mieć tajemnicę, której nikomu nie zamierzał zdradzać. Przedstawił się jako Taer, syn Labana i na okrągło powtarzał, żeby stąd uciekać, że muszą go stąd zabrać i wszyscy, we trójkę, muszą stąd zniknąć przed kolejną pełnią.

Trudno się było dziwić liosalfarowi. Będąc tak ciężko rannym musiał się śmiertelnie bać każdej kolejnej pełni.

Pytany o szczegóły dotyczące bestii nie mógł wiele powiedzieć.

– Było ciemno. Wiem tylko, że ma psu-podobny pysk. Jest silny, szybki i szalony jak pies czujący sukę w rui.

Michaił miał teorię dotyczącą pełni Księżyca i nie omieszkał się nią podzielić podczas kolejnej degustacji wybornego wina z importu.

– Wpływ Księżyca na żywe stworzenia na ziemi jest powszechnie znany. Przypływy i odpływy regulują nasze istnienie. Nie sposób temu zaprzeczyć. Ale więcej, pełnia ma także bezpośredni wpływ na człowieka. Podczas pełni bowiem, jak to zostało zauważone przez straże miejskie w każdym niemalże miejscu, dochodzi do drastycznie większej ilości zabójstw, kradzieży i ataków szału.

– Twierdzisz, że Księżyc powoduje u ludzi eskalację zła?

– Chodzi bardziej o efekt biologiczny niż psychologiczny. Skoro potrafi podnieść do góry cały ocean, to jaki może mieć wpływ na płyny w ludzkiej głowie!

– Brednie, panowie – Siebiedka otarł rękawem mokre od wina i śliny usta. – Bestia przychodzi w czas pełni, bo noc wtedy jasna i lepiej widzi swe ofiary.

– To czemu nie poluje w dzień?

– Durni wy! Przecie to każden dzieciak wie. Bestia szpetna jest jak grzech śmiertelny i nie chce się pokazywać w dzień, co by ludzie jej nie wyśmiali.

Z mądrością ludu nie warto było się sprzeczać.

– A wy pewniście, że chceta z bestią wojować?

– On tak – Michaił wskazał pustym glinianym dzbanuszkiem Razbiesta. – On by tylko mieczami siekał bez zastanowienia. Ja się modlić będę, długo i żarliwie.

– I za to ci kapłanie wioska Hellkrid wdzięczną będzie.

W ciągu tych trzech dni Michaił przesiadywał z Siebiedką, pijąc podawane przez staruszka wino i nie wypowiedział już ani jednej modlitwy. W czasie jednego takiego posiedzenia Razbiesta coś tknęło. Przysiadł na ławie pod ścianą, położył tekę z aktami na kolanach i czytał.

Jedynymi, którzy nigdy nie zginęli bez śladu w tych okolicach, byli dziesiętnicy monarchy Terecji, rezydującego w Lok-Lar, którego lennikami i wiernymi poddanymi była od dawien dawna rodzina Hellkridów. Dziesiętnicy ci, rzecz jasna, niczego podejrzanego nie widzieli, a przy ich zeznaniach na marginesach dopisywane były notatki, w większości przypadków było to jedno zdanie: „Przekupiony i/lub zastraszony". Poza tym wyjątkiem bez śladu ginęli już wszyscy, kupcy, handlarze, grupy całe wagabundów, pielgrzymi, kurierzy, zwykli przejezdni, grupki ludzkich emigrantów z Federacji Ras, uciekających przed represjami rasowymi. A pośród tego wszystkiego Razbiest w aktach odnalazł poszukiwany fragment głoszący o zaginięciu całego taboru wraz z ochroną, wiozącego beczki i skrzynki wypełnione po brzegi butelczynami z winem.

Zamknął akta i spojrzał na kolejną butelkę lądującą na stole, a przypatrując się starał sobie przypomnieć, czy w okolicy widział jakąś winnicę.

 

Lekki wietrzyk zerwał się jednego wieczoru i rozproszył chmury, spychając je dalej na północ, w pobliże Przełęczy Wasilewa. Tam też co i rusz rozlegały się gromy i łyskały błyskawice, ale nad samą wioską Hellkrid względnie się rozpogodziło. Dzięki temu Razbiest mógł się teraz przyglądać gwiazdom, błyszczącym na spokojnym nocnym niebie, leżąc na dachu jednego z domów. Podziwiał gwiazdy. I Księżyc w pełni.

Wypuszczone miecze chwycił za nagie trzpienie głowni, poprawił łańcuchy łączące głowice ze stawami łokciowymi i po raz kolejny pomyślał, jakie to wszystko mało praktyczne. Nic dziwnego, że był jednym z niewielu z pierwszego rozrodu, który nie dość, że przeżył mutacje, to jeszcze przetrwał w szerokim świecie. A przeżył bynajmniej nie dzięki mieczom, które nieraz zdawały się być utrapieniem.

Jednak tej nocy z pewnością się przydadzą. Gdzieś w pobliżu wioski dał się słyszeć skowyt wilka.

Księżyc dawał dostatecznie dużo światła, by się obejść bez eliksirów esencjalnych, chociaż parę z nich z pewnością by mu się przydało.

Skowyt samotnego wilka odezwał się bliżej, gdzieś w wiosce, ale to nie był już zwykły skowyt. Razbiest wytarł spocone dłonie o koszulę, poprawił uścisk na głowicach mieczy. Przypomniał sobie, co mówił Taer syn Labana o psim łbie mutanta.

Gdzieś w dole przebiegł cień, welun powstał i ruszył po głównej krokwi chaty, śledząc ruchy przybysza. Od razu musiał przyspieszyć kroku, bo bestia nie zwalniała pomimo grząskiego jeszcze gruntu, biegając przy tym bez ładu i składu od budynku do budynku, obwąchując w biegu płoty.

Szuka ofiary, pomyślał. A w wiosce są tylko dwaj ewentualni kandydaci do tego tytułu: ranny liosalfar i Michaił. No i welun na dachu. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek tej nocy został skrzywdzony, nie kiedy on pełnił tu straż. Przeskoczył na kolejny dach wodząc wzrokiem za cieniem biegającym pośród bladej nocy. W oddali rozległo się echo kolejnego gromu i dopiero wtedy bestia się zatrzymała, przycupnąwszy na tylnych kończynach, wzniosła łeb ku niebu i zawyła trwożliwie, wywołując lekkie wahnięcie strachu w trzewiach śledzącego ją weluna. Musiał porzucić wszelkie uczucia, bo wiedział już dokąd bestia zmierza.

Jeszcze dwa kolejne dachy i zatrzymają się u wejścia do domu Dudy Siebiedki i rezydującego u niego joszuańskiego kapłana. Musiał zatrzymać jakoś pędzące przed siebie w szale monstrum. I szybko wpadł na pomysł, jak tego dokonać.

– Hej! Ty! – wrzasnął, nadal biegnąc po dachu.

Prosty plan okazał się skuteczny, jak to zwykle bywa. Mutant zatrzymał się i rozejrzał na boki. Zdezorientowany, źle zaprojektowany najwidoczniej tracił rozeznanie w kierunkach horyzontalnych i wertykalnych. Strzygł uszami i węszył psim pyskiem, przycupnął na zadzie i Razbiest postanowił wykorzystać tę doskonałą okazję do ataku. Zjechał po śliskich dachówkach na kraniec dachu, odbił się od krawędzi wzniósłszy w górę oba miecze i runął w dół, oświetlony w locie przez jasny okrąg Księżyca. Dwie sekundy przed zadaniem ciosu został zauważony, bestia spojrzała dzikimi od szału ślepiami. Na sekundę przed otrzymaniem śmiertelnego ciosu odbiła się przednimi łapami od stwardniałej ziemi, unikając pewnej śmierci. Jedynie końcówka sztycha jednego z mieczy musnęła po łbie.

Wylądowawszy na ziemi przyjął pozycję obronną, zwracając głownię jednego z mieczy w dół, a drugiego w górę. Bestia nie zaatakowała jednak od razu, patrzyła rozszerzonymi oczyma, płatki jej nozdrzy latały jak szalone. W końcu, przy blasku Księżyca, mógł się przyjrzeć maszkarze.

Posiadał na sobie jeszcze szczątki potarganych ubrań, szmaty skrywały część koszmarnie przemienionego ciała. Pysk był raczej wilczy niż psi, podłużny z ostrymi kłami, niektórymi nieznacznie już spiłowanymi przez zużycie, żółte ślepia z rozszerzonymi źrenicami, uszy postawione na sztorc, całe ciało obrośnięte długimi włosami, chociaż bardziej już sierścią. Brak ogona, ale kończyny tylne bardziej zwierzęce, noszące niewiele już cech ludzkich.

A do tego zniekształcenia wskazujące na to, że mutant był efektem nieudanego eksperymentu albo tego, że ktoś z premedytacją dokonał takich okaleczeń, by uzyskać groteskowy wygląd.

Lewe ramię było znacznie obsunięte w dół tak, że łapa sięgała o wiele niżej niż jej asymetryczna wersja. Pysk, dawniej ludzka twarz, zdawała się być efektem lepienia w żywicy przez dziecko, z karykaturalnym grymasem, obwisłymi policzkami(szlaczek krwi, dowód zetknięcia ze sztychem, znaczył jedno z nich), gałkami ocznymi przypadkowo rozrzuconymi na tkance. Rzadkie łyse placki znaczyły fragmenty cielska, szaro-różowa skóra plamiła przestrzenie między sierścią. Jedna stopa bardziej ludzka, druga bardziej zwierzęca, żebra wystające nieregularnie spod skóry, jakby były krzywo zrośnięte po wielokrotnym łamaniu.

Razbiest po raz drugi w swoim życiu spotkał deformanta.

Deformant natomiast po raz pierwszy w swoim fantasmagorycznym życiu zetknął się z welunem. Nie bardzo zastanawiając się nad swoimi czynami zaryczał z furią i ruszył do ataku.

Zwarli się pod nocnym niebem na zmarzniętej ziemi, oświetlani bladym światłem Księżyca, przykrywanym powracającymi z północy chmurami. Deformant był szybki i zwinny, ale zniekształcone ciało wywoływało dysharmonię ruchów. Ci, którzy odważyli się spojrzeć przez okna ujrzeli samotnego człowieka krok za krokiem spychającego monstrum o wilczym ciele do tyłu, raz za razem smagającego krótkimi mieczami, które co i rusz nadszarpywały skórę deformanta. Najodważniejsi i najbardziej wytrzymali na takie widoki, którzy patrzyli się ze zgrozą na dwa cienie, wykonujące taniec ku czci śmierci, niczym dwa demony okryte całunem nocy, nawet oni prędzej czy później chowali się w swoich chatach, nie mogąc zdzierżyć tego obłąkańczego widoku.

A Razbiest siekł, zawijał mieczami, raz bliżej bestii, raz dalej, ale systematycznie zdobywał coraz większą przewagę. Już widział wyczerpanie w krzywo osadzonych oczach, gęsto poznaczone śladami po mieczach cielsko krwawiło, nie obficie, ale dostatecznie, by furia mutanta opadła. W końcu, rozumiejąc niechybną przegraną, deformant odskoczył daleko w tył, podbiegł do najbliższej chaty a wdrapawszy się po jej ścianie na dach próbował zemknąć.

– Psia sabaka! – zaklął welun, biegnąc wzdłuż budynków, śledząc wilczego ducha biegnącego po dachach.

Role nieznacznie się odwróciły, prawie się uśmiechnął, chociaż nie powinno mu być do śmiechu. Zaczynał się już porządnie męczyć, spokojny dotąd oddech przechodzić zacząć w sapanie.

I wtedy, gdy siły zaczęły go już opuszczać, a odległość między nim a wilczym demonem coraz bardziej się powiększała, wtedy to we znaki dała się deformacja ciała mutanta, gdy jedną łapą źle stanął, próbując utrzymać równowagę na wąskim szczycie dachu, niżej osadzonym ramieniem nie zdołał zahaczyć o śliskie dachówki. Razbiest wstrzymał oddech widząc, jak nocny demon spada na drewniane, ostro zakończone sztachety płotu. Bestia zawyła, nie ze złości, a z bólu, gdy pale przebijały jej ciało. Nie wiedział jak długo deformant może konać, ale nieludzkim byłoby pozwolić, by jakakolwiek istota cierpiała w ten sposób.

Zbliżył się do bestii, jeden z mieczy wzniósł ku nocnemu niebu i uciął łeb zdychającemu deformantowi.

Koniec

Komentarze

To jakiś żart?

Przeczytałem, może nie rzuca na kolana, ale czytało się przyzwoicie. Jedna uwaga:

- Psia sabaka! - zaklął welun, (...) - sabaka po rosyjsku to pies. W tym zdaniu to brzmi jak psia pies czy psi pies.

Pozdrawiam

Mastiff

przeczytałem tylko fragment, do dalszej części, zraziło mnie brak napięcia, mało tajemniczości,

początek powinien zaczynać się od jakiejś akcji (coś się dzieje, a nie koniecznie specjalnego), potem zrobić na opis (dopiero na to wpadłem i sam zamierzam tak pozmieniać swoje prace, które ciągle poprawiam)

zbyt dużo ś,ć,sz,cz w jednym zdaniu (tego poproastu nie cierpie), za mało rymów xD, znaczy takich zdań które płynnie się czyta no i takich które się rymują (ale nie chodzi mi o rymy częstochowskie xD).

Zdania powinny być krótkie, a czętsze od tych długich. Długie tylko do opisu, a te żadkie. Zdania mogły by być krótkie, nawet bardzo aby coś podkreślić. To że zdania to nie może być jedno słowo, to poczucie informatyków i programistów, zapewne, ale w tym aspekcie moge sie mylić.

przypadkowo cytowałem to to oto

"Od wioski szła dróżka poprowadzona po nasypie ziemnym aż do skraju czarnej góry, skąd wkraczało się na wąski przesmyk i kontynuowało się podróż jej skrajem. Po drugiej stronie miał znajdować się zamek..."

to drugie się nie potrzebne. Zamek, dobrze by było zmienić na forteca i ułożyć na

Forteca miała stać po drugiej stronie grzbietu. Albo dobrsze jest też

Zamek miał znajdować się po drugiej stronie grani.

by wyglądało to tak

Dróżka poprowadzona po nasypie ziemnym szła od wioski aż do skraju czarnej góry, skąd wkraczało się na wąski przesmyk i jej skrajem kontynuowało podróż. Forteca miała stać po drugiej stronie grzbietu.

ale to tylko moje odczucia.

polecam słuchanie tego co się czyta w syntezatorze mowy ivona

Forteca miała stać po drugiej stronie grzbietu.
to może być też o tak
Forteca miała czekać po drugiej stronie grzbietu.
 

Ja polecam samemu czytać na głos, szczególnie dialogi. Wtedy łatwiej może niekoniecznie o rymy, ale o rytm wypowiedzi, czyli na przykład pauzy na oddech lub rozkład akcentów.
pozdrawiam

I po co to było?

qwidon
Dziękuję za komentarz, otworzył mi oczy na tak wiele fascynujących zagadnień.

Bohdan
To prawda, ten rusycyzm to zamierzona gra słowna, przecież z czasem słowa zmieniają znaczenie. A tu ciekawostka: poprawna wersja powinna brzmieć sObaka.

rqr16
Twój komentarz ciężko się czyta, głównie przez błędy ortograficzne, nadmiar przecinków i emoty(nie jesteśmy na naszej-klasie!). Zacząłem już tłumaczyć na język angielski, żeby nikt nie musiał cierpieć przez styczność z tymi prymitywnymi, polskimi literkami.
Poza tym widzę że jesteś zwolennikiem stylu Alfreda Hitchcocka - zacząć fabułę od wybuchu wulkanu, by potem napięcie stopniowo wzrastało. Ja jednak wolę styl E. A. Poe czy też H. P. Lovecrafta -  rozwiązanie akcji pozostawić na koniec.

syf.
Zastosuję się do porady, dziękuję. 

Widziałeś miasto, które miało około 50 budynków? Ja, nie. Widziałeś człowieka bezszelestnie biegnącego po dachach domów? Ja, nie. Na dodatek po krokwi. Sprawdź w wikipedii, co to jest krokiew. Poza tym musiałby miec skrzydła, bo raczej nie zdarza się, by domy na wsiach stały jeden przy drugim.Przejedź sie na wieś,jakąkolwiek. Do tego łańcuchy, ktore nie brzęczą.Wyrzucanie ekskremetów na ulicę na wsi? Nigdy. Spytaj rodziców co budując dom stawia się pierwsze na placu budowy. Potwór, który pośliznął sie na dachu i nadział na drewniany płot? Z jakiej wysokości? Płoty zazwyczaj mają około dwóch metrów wysokości, a dolna krawędź w dachu dwuspadowym, kończy sie gdzieś ze trzy metry nad ziemią. Czyli potwór leciał jakiś metr? Jeszcze jedno - zobacz walki kendo. Dwa miecze zawsze mają mniejszą siłę uderzenia.

Cały czas jest to nazywane wioską, tylko raz małym miastem, zalążkiem nieledwie. Widziałeś człowieka biegnącego po dachach? Ja nie, ale uważam że można to zrobić bezszelestnie(wiem, wiem za dużo filmów o ninja). Co do krokwi to prawda, prawdopodobnie popełniłem błąd, nie ejstem budowlańcem niestety. W dzisiejszym świecie dom nie stoi przy domie ale hej! To jest fantastyka, świat nierealny, zmyślony, i podobała mi się właśnie taka wizja, więc tak to przedstawiłem. Łańcuchy, które nie brzęczą? Faktycznie, pominąłem to. Wylewanie ekskrementówi na ulice - czemu tak natrętnie porównujesz świat fantastyczny do współczesnego? A czyż w średniowieczu takie pozbywanie się nieczystosci nie było na porządku dziennym? Płoty były niskie, sztachety ostro zakończone, potwór podczas spadania już nabierał szybkości. Tak, dwa miecze są gorsze niż jeden i dlatego bohater na nie narzeka.
Szkoda, że musiałem od ciebie wyciągać na siłę te wszystkie informacje. Nie mogłeś tego napisać od razu, zamiast zachowywać się jak skończony impertynent? Niektórzy do krytykowania mają olbrzymi talent, mam nadzieję, że jako kolejny niespełniony artysta nie skończę tak samo jak ty, qwidon.

Żalosne.

I właśnie o to mi chodzi, nie potrafisz okazać choćby minimum szacunku do innych ludzi. Czy ty wiesz ile ja pracowałem nad tym? Ile serca w to włozyłem? Nie potrafisz uszanować wysiłkjów drugiego człowieka? A ty potrafisz jedynie napisać, czy to nie jest żart. Koniec, koniec z konwersacją z trollami, koniec z dysputą z internetowymi cwaniaczkami. Od teraz odpisuję tylko na komentarze poważnych ludzi.

Nowa Fantastyka