
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Mówili na niego „Czarny Lis”. Być może dlatego, że chodził ubrany na czarno, miał czarne włosy i był sprytny jak lis. Chociaż nie. Niby wiele o nim można dobrego powiedzieć: wielki, silny, przystojny, odważny, dobroduszny, waleczny… Ale sprytny to on nie był. Miał szczęście jak mało kto, to prawda, a wiadomo kto ma zawsze szczęście…
Tułał się po wsiach i miastach z tymi swoimi mieczami na plecach. Ludzie się temu dziwowali bardzo, bo nie dość, że miał dwa, to jeden z nich był drewniany. Po co mu drewniany miecz? Nawet ja nie wiem.
Tym razem odwiedził dość sporą wieś, Arkodę. Wjechał dumnie na swej klaczy, zerkając ukradkiem na niewiasty i dzieci, w których to oczach szukał podziwu i zachwytu. Przemknął jednak niemal niezauważony (nie był jeszcze zbytnio doświadczonym wojownikiem). Tylko jedna, stara, zgarbiona, siedząca przy sypiącej się chałupie babka, zagwizdała na niego od niechcenia i mrugnęła otoczonym tysiącami zmarszczek okiem. Bohater uśmiechnął się sztucznie, po czym popędził klacz, szturchając ją lekko piętami.
Zawitał do gospody, a jakże. Całkiem przytulnej zresztą. Podszedł do karczmarza, zamówił kwartę mleka i wypił ją duszkiem. Walnął kuflem o blat jak prawdziwy wojak, a oberżysta, wycierając szmatą półkę, spojrzał na niego spode łba.
– Coś jeszcze, „panie”? – zadrwił, ale Czarny Lis jak zwykle nie wyłapywał tego typu zagrań.
– Dziękuję, dobry człowieku, jeden kufel wystarczy. Dzieje się tu coś ciekawego?
– Jeśli szukasz roboty, to pogadaj z sołtysem. Trapi go pewien problem i nie może znaleźć fra… Ekhe… Nie znalazł się jeszcze nikt wystarczająco odważny, by wypełnić jego zadanie.
– Gdzie go znajdę?
–Trzy domy stąd, na północ.
– Dzięki! – uradował się przybysz i opuścił oberżę.
Gospodarz przewrócił oczami i dalej czyścił swoje półki. Nagle drzwi znowu się otworzyły i wychylił się zza nich głupawo uśmiechnięty, czarnowłosy łeb, przyozdobiony mlecznym wąsem.
– A gdzie to północ? – zapytał.
Oberżysta pacnął się w twarz szmatą, a drugą ręką wskazał kierunek. Czarny Lis skinął głową w podzięce i wyszedł.
***
Bohater zostawił swoją klacz – Szprotkę – w miejscowej stajni.
Zapukał do drzwi, na których wisiała tabliczka „Soutys”. Otworzył mu postawny, ozdobnie ubrany, dumnie noszący swój wielki brzuch jegomość. Spojrzał na gościa to z lewej, to z prawej strony, to na ręce, to na buty, to na mleko pod nosem. Mlasnął cicho i rzekł:
– Czego chcesz, człeku?
– Jestem Renald Turisas, z Kakatonii. Ponoć macie jakiś problem?
– Awanturnik, znaczy się? – sołtys ewidentnie rozpromieniał.
– Nie lubię tego słowa. Jestem poszukiwaczem przygód – odparł Czarny Lis, unosząc do góry głowę i napinając tors.
– Tak, tak. Zapraszam, zapraszam, paniczu – uśmiechnął się grubasek.
Usiedli przy okrągłym stole, który był zastawiony zupełnie jakby czekał na gości. Patrząc jednak na brzuch sołtysa, to pewnie był zawsze zastawiony.
– Częstuj się! – zawołał gospodarz.
– Ach, dziękuję – odrzekł gość i złapał za złocisty udziec indyczy.
– Wybacz moje maniery, Renaldzie. Sołtys Patryk Kolgierd jestem – skłonił się.
– Mhm – kiwnął głową Czarny Lis, próbując chyba powiedzieć „miło mi”, ale poliki miał wypełnione jedzeniem jak chomik, więc gdyby tylko spróbował się odezwać, na pewno część strawy wróciłaby do miski.
– Widzisz, mamy tu od kilku dni problem z pewnym stworem.
– Sfolem?! – zaseplenił zdziwiony Turisas, wypluwając drobne kawałki mięsa na stół. Z wielkimi oczami przemielił resztę tego co miał w buzi i przełknął całość z trudem. – Stworem?! – powtórzył.
– Tak. W jaskini, kila dobrych mil na wschód, mieszka dziwny stwór. Włochate łapska, wielkie kły, łeb jak ten stół, a ogonem to trzy krowy zmiata. Mało tego, że bydła wyprowadzać tam nie można, a łąki tam najlepsze; to ani na ryby się udać ni jak idzie, a jeziorko przy jaskini jak ta lala; ani drewna nie idzie narąbać, a las tam najgęstszy i dęby samiuśkie…
– A gdzie ten wschód?
– Tam – wskazał ręką zdziwiony Kolgierd.
– Nie martwcie się, sołtysie, ubiję ja stwora. Tylko, jakby tu rzec… – błądził oczami po podłodze Renald.
– Pięćset sztuk złota i zniżka u kupca.
– Zgoda! – Czarny Lis walnął pięścią w stół aż miska podskoczyła. Sołtys uśmiechnął się chytrze.
***
Gdy skończyli jeść, Turisas zaczął szykować się do wędrówki. Zapakował jedną fiolkę z eliksirem wytrzymałości oraz dwie z eliksirem zdrowia. Miejscowy znachor rzucił na niego zaklęcie błogosławieństwa, przez co bohater nabrał nieco więcej odwagi.
Renald poprawił szele, do których przymocowane były pochwy na miecze. Spojrzał jeszcze na ekipę pożegnalną, czyli na starą, mrugającą babę, dwoje dzieci sołtysa (przyprowadzone siłą), samego sołtysa, znachora oraz dwóch chłopów bliźniaków, szepcących coś do siebie.
– Ja biere kunia – szeptał jeden.
– Ja biere, pirwsy byłem – odparł drugi.
– No to siodło moje.
– Ciekawe na cym bydzies jeździł, głumbie. Na macioze chyba.
– A zebyś wiedzioł, ze na macioze. I wuja ci do tego.
Wtem, z chałupy na skraju wsi, wybiegła – ubrana w białą suknię z głębokim dekoltem – piękna, młoda, hojnie obdarzona tym i owym blondyneczka. I gdy tak biegła, to lubujący się w mleku Czarny Lis, widział tylko dwa, cudowne, falujące, wielkością pasujące w sam raz do jego wielkich dłoni galony (czym skorupka za młodu nasiąknie…). Pannica zatrzymała się przy nim, a on ciągle się gapił nie tam gdzie powinien.
– Och, zdążyłam – powiedziała zdyszanym, cieniutkim głosem.
– Cóż mogę dla ciebie zrobić, pani? – ukłonił się Renald, zbliżając twarz do obiektów pożądania.
– Jeśli spotkasz kogoś mażącego po kamieniach i drzewach różne dyrdymały, to czy mógłbyś się nim dla mnie zająć? Jestem nauczycielką, a dzieci czytają te głupoty i potem ciężko z nich to wyplewić. Jakieś „Buahahaaaaahahaaaaaaaaa, Uhahahhaaaaaaaa, tyjdundongi boleszczące”. Nie wiadomo o co chodzi. Herezje jakieś. Zajmiesz się tym, bohaterze? Nagroda cię nie minie – nauczycielka złożyła usta w dzióbek, a jej gęste rzęsy zatrzepotały w zwolnionym tempie.
– Jasne, pani! – odpowiedział Czarny Lis i zapisał zadanie w dzienniku. Wiedział jak sobie radzić z trollami.
***
Bohater przeszedł już kilka mil i zatracił swą czujność. Nagle zza krzaków wyskoczył wilk. Wielki, ale nie jakiś tam nadzwyczajny znowu, po prostu bardzo duży. Rzucił się na Renalda, a ten ze stoickim spokojem zrobił unik jak torreador. Sięgnął jednocześnie za plecy po stalowy miecz i ciach! Wilczy łeb odleciał z jęzorem na wierzchu. Turisas podszedł do truchła i wyciągnął z niego garść złota oraz pierścień. Schował je do torby i udał się dalej.
Dalej nie było już tak lekko. Napotkał bowiem zgraję goblinów dreptających w jego kierunku na tych swoich śmiesznych, małych, zielonych stópkach. Chociaż stópki śmieszne, to kolczaste pały w ich łapskach już nie koniecznie. Czarny Lis wolał zachować eliksir wytrzymałości na później, więc po prostu wyjął stalowy miecz i czekał cierpliwie. Majtał nim zwodniczo, jakby trzymał węża. Świst! Pierwszy goblin padł!
– Ha! – wykrzyknął Renald.
Szust! Powracająca ręka powaliła drugiego.
Nagle w głowę dostał strzałą z drewnianym, zaokrąglonym grotem, która odbiła się od jego czoła i spadła na ziemię. Wytrąciło go to trochę z równowagi, bo trzeci goblin zdołał zasunąć mu w piszczel pałą.
– Au!!! – wrzasnął wojownik i zabrał maczugę napastnikowi.
Zielony kurdupel zrobił głupią minę i zaczął się powoli wycofywać. Jeb! Pała wbiła się w zielony łeb. Trzeci goblin padł. Zostało dwóch, jeden z pałą, drugi z łukiem, co chyba tylko kaczkę może zabić (i to chorą na serce). Nieulękniony bohater sięgnął po lagę (tę wbitą w gobliński łeb). Przytrzymał nogą ciało zielonego potworka i chcąc oderwać maczugę, szarpnął mocno, ale ta urwała się razem z głową nieszczęśnika. Nie zważając na takie drobiazgi, Renald cisnął goblińskim ryjkiem na kiju w zielonego łucznika. Pocałunek musiał być bardzo namiętny, bo strzelec aż zemdlał. Ostatni z goblinów sam się pałą zdzielił i padł na kolana, po czym osunął się na ziemię. Turisas podszedł na koniec do nieprzytomnego łucznika i poderżnął mu gardło.
Po goblinach, jak to po goblinach, nie ma co zbierać. Same beznadziejne pałki i kilka sztuk złota. Czarny Lis poszedł dalej.
– Och, skrzynia! – klasnął w dłonie. Uwielbiał skrzynie niespodzianki.
Podszedł do niej i otworzył. Ze skrzyni wyskoczyło na ziemię pięć sztuk złota, jakiś niezrozumiały dla woja zwój oraz Sztylet Ostatniego Tchu. Z tego ostatniego Renald był bardzo zadowolony, schował go za pas i udał się dalej.
Ponieważ przeszedł już wspomniane przez sołtysa „kilka dobrych mil”, postanowił zwiększyć swą czujność. Zszedł z drogi i zaczął iść obok niej, kuląc się w zaroślach. W sumie i tak go było widać, bo wielki był że hej, ale jakieś tam pozory trzeba zachować. Idzie tak i idzie, patrzy, a tu na rozstaju, troll coś bazgrze po kamieniu. Wspominając atrybuty nauczycielki, Czarny Lis zaczaił się cichutko do zielonego wyrostka, wyskoczył nagle z zarośli, sięgając w locie po drewniany miecz i pac! Zdzielił nim po łapskach zielonego wandala.
– Auuuuuuuuuuuuuuuu! – zawył i złapał się za dłonie troll. Spojrzał bykiem na Renalda i dalej zaczął mazać.
Pac! Drewniany miecz znowu go zdzielił po łapskach, aż mu węgiel wypadł.
– Nie wolno! – zawołał Czarny Lis.
Trollowi łzy stanęły w oczach, ale twardo wciągnął smarki i sięgnął po węgiel. Spojrzał z wyrzutem na karciciela i przyłożył czarną bryłkę do głazu. Trzymał ją tak i patrzył w oczy Turisasa. Trzymał. Patrzył. Trzymał. Patrzył. Szurnął węglem. Pac!
– Auuuuuuuuuuuuuu!
– Nie wolno!
Zrezygnowany troll kopnął czarny kamyk i odszedł obrażony. Renald schował miecz, sięgnął po węgiel i zamazał dziwne bohomazy.
***
Czając się jak lwica, Czarny Lis wszedł do ciemnej jaskini, dzierżąc w dłoni stalowy miecz. Gdy już znikł w ciemnościach, obejrzał się za siebie, zlustrował okolicę i wyprostował się. Schował miecz do pochwy i udał się pewnym krokiem w głąb jaskini.
– Dobra, Azor. Pakujemy się.
Azor, słysząc głos Renalda, zamerdał swym wielkim ogonem, który gdy obijał się o ściany sprawiał, że cała jaskinia drżała.
– Oho, już po nim – powiedział, kryjący się w krzakach, zwiadowca sołtysa do swojego kompana.
– Pewnie tak. Wracamy. Wszedł i bił się. Wróci czy nie wróci, pewność mamy, że tam był i się bił. Jak wróci, to ubił. Jak nie, to cóż…
A w jaskini zabawa na całego. Wielki jęzor Azora oślinił całego Turisasa. Do tego, sypiący się na niego kurz spowodował, że wyglądał jakby miał za sobą naprawdę ciężką walkę.
***
Czarny Lis spakował rzeczy i załadował je do wielkiej torby, wiszącej na szyi swojego ogromnego pupila. Obciął mu pazury i schował je do swojego ekwipunku. Azorowi nakazał poczekać, a sam udał się z powrotem do Arkody.
Tym razem czekała go niemal cała wieś. Wszyscy bili brawo i wiwatowali. Renald rozsypał przed tłumem wielkie, czarne pazury i sprawił tym samym, że Arkoda zawrzała z radości. Sołtys osobiście wręczył bohaterowi sakwę pełną złota, a nauczycielka poczęstowała go soczystym buziakiem. Poczęstowała go czymś jeszcze, ale później, podczas uczty (i to nie tylko ona).
Gdy nastała późna noc i wszyscy się spili porządnie, Turisas opuścił ukradkiem gospodę. Wytarł rękawem mleczny wąs, dosiadł Szprotkę i odjechał w stronę jaskini, gdzie czekał na niego Azor.
***
Bo tak naprawdę, to on był sprytny…
Właśnie takie opowiadanie nazywam stu procentowym kiczem:). Jest oberża, wioska nękana przez Azora - potwora , bohater, a nawet laska z bimbałami (w dodatku nauczycielka!). Brawo! BTW, to nie ja Ci trójeczkę dałem, była już tutaj. Pozdrawiam
Mastiff
Dzięki za komentarz :)
A trójka jak trójka - ani zła, ani dobra. Sama w sobie nie ma dla mnie większego znaczenia. Liczą się komentarze, więc jeszcze raz dziękuję :)
Pozdrawiam
Hmmm, do drugich "***" czytało mi się miło i miałam wrażenie, że to bardziej parodia niż kicz i że konkurs pomyliłeś... Ale potem to już poleciałeś na całego i cały klimacik padł. Teraz to już na pewno właściwy dopisek w tytule.
Eh, wolałabym, żeby rozwinęło się tak jak zapowiadało - w humorystyczną opowiastkę. Trochę szkoda, mogłobyć dobre. No trudno.
Jeśli chodzi o stężenie kiczu, to jak na ten konkurs to dla mnie za mało. Ale ja mam bardzo restrykcyjną definicję kiczu ;)
Mogło być dobre, ale jest kicz ;P
Inaczej - jest dobry kicz!
Mastiff
Jak dla mnie, to proste w przekazie opowiadanie, w którym sama schematyczność gier typu rpg aż kipi kiczem.
Dokładnie o to mi chodziło :)
OK, do konkursu.