- Opowiadanie: mierzwo - M. jako wielki konfabulator. Przyczynek do biografii

M. jako wielki konfabulator. Przyczynek do biografii

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

M. jako wielki konfabulator. Przyczynek do biografii

Na świat przyszedł w roku 2010, dwudziestego piątego czerwca. Nie zachowały się, co prawda, dokumenty mogące owo przyjście w sposób ostateczny potwierdzić, ale jako że nie zwykł w tej materii kłamać, datę tę przyjmuje się za prawdziwą. Miejsce poczęcia – balon ojca, gdzie miał tatulo zwyczaj poczynać wszystkie swoje dzieci oraz pomagać w tychże powijaniu – przelatywał wówczas nad malowniczo położoną osadą rybacką, lecz powiedzieć, że M. urodził się właśnie tam, to jak nazwać jego dzieła literaturą. M. urodził się w chmurach, tam też gościł przez większość życia, tworząc z pasją, pijąc z pasją i z pasją się łajdacząc. M. często wracał w swoich utworach do momentu narodzin, obarczając ojca i matkę (oraz nieszczęsny balon) winą za brak lewej ręki. Mawiał, iż gdyby urodził się w innym miejscu, nieco mniej rozkołysanym, bardziej stabilnym, mającym styczność z ziemią – „w koronach drzew zakorzenionych” – byłby wtedy człekiem o dwóch suwerennych względem siebie kończynach, nie zaś jednej, przejmującej role obydwu na czas wszelakich czynności. Do pasji doprowadzała go świadomość, że są ludzie – i że takowi stanowią większość – którzy mając wybór, jedną tylko ręką obsługują się cali. Jedną piją, jedną podcierają tyłek, jedną dłubią w nosie, wreszcie jedną i tą samą podają innym, celem tychże przywitania. Upust rozgoryczeniu całą sytuacją dał M. w dwóch ważnych opowiadaniach, zamykających niejako okres młodzieńczy jego twórczości. „Deficyt rąk” oraz „Nie powiem ci, jak to jest nie mieć lewej ręki”, to przerażająca wiwisekcja umysłu artysty, który przy całym spektrum środków wyrazu i maestrii z jaką owe środki na potrzeby opowieści splata, nijakim sposobem nie umie scharakteryzować braku lewej ręki. Przyczyna jest prosta – nigdy jej nie miał. Utwory te powstały tuż przed dziewiętnastymi urodzinami pisarza i zaowocowały entuzjastycznym przyjęciem zarówno po stronie zawodowych krytyków, jak i odświętnych czytelników. Nim jednak do tego doszło, pisał był M. przez całe dzieciństwo (dość szczęśliwe, o ile można mu wierzyć) niczego nie publikując, niczym się nie chwaląc. Z tamtego okresu ostało się stosunkowo niewiele prac, gdyż znajdował M. podówczas masochistyczną przyjemność w spopielaniu co lepszych kawałków, za świadka owych zbrodni mając jedynie psa, sukę Iskrę, przygarniętą niegdyś przez ojca artysty. Prócz znanego wszystkim zbioru opowiadań „Marne wypociny”, na który złożyły się teksty pisane między rokiem 20 a 25 (wyboru dokonał brat M., tuż po jego śmierci), wspomnieć należy o odkrytym niedawno wierszu, datowanym na rok 23. Sprawa jest o tyle zagadkowa, że pisarz – zanim zaś specjaliści pośmiertnie badający jego fenomen – niemal w każdym wywiadzie podkreślał, iż fizycznie niezdolny jest do popełnienia jakiegokolwiek wiersza. „Wielbłąd, który nigdy nie był na Alasce”, to przejmująca, pisana trzynastozgłoskowcem opowieść o wielbłądzie – intelektualiście, który siłą rzeczy nigdy na Alasce nie był i być nie zamierzał. Utwór zamyka wyciskający łzy z oczu hymn na cześć nieobecności wielbłądów na Alasce oraz ich nieświadomej śniegu egzystencji pośród piasków. O ile sam „Wielbłąd…” został przez literaturoznawców dogłębnie przeanalizowany pod względem struktury, konceptu, zawartych treści i odniesień – zarówno do wcześniejszych utworów pisarza, jak i jego ówczesnych literackich fascynacji – tak podpis pod wierszem, mianowicie tegoż fałszywe datowanie, nadal stanowi wdzięczny przedmiot badań i domysłów, zwłaszcza dla biografów M. „25.08.2029. Wychodzę”, bo o tę datę chodzi i tenże tajemniczy pod datą dopisek, stanowią wespół – data i dopisek – jeden z najznamienitszych przykładów wcześnie rozpoczętej autokreacji, podpartej ukształtowaną już samoświadomością artystyczną. Mając lat trzynaście, założył M., iż w roku 2029, w miesiącu sierpniu, dnia 25, opuści dom rodzinny, co tez, kiedy ów dzień nastał, z samego rana uczynił. Później jeszcze wielokrotnie stosował tożsamy zabieg a to w odniesieniu do własnej twórczości (pierwszą swoją powieść, „Człowieka bez dołu” zapowiedział był na dwadzieścia lat przed jej wydaniem), a to w stosunku do twórczości znajomych pisarzy (tak zręcznie manipulował Kolbergiem, że najważniejszy w karierze zbiór opowiadań wydał ów dopiero pięć lat po napisaniu, gdy M. łaskawie na ten krok przystał).

Dwudziestego piątego sierpnia, roku 2029 M., jako się rzekło, opuścił dom rodzinny, pozostawiając nieutulonych w żalu rodziców oraz nie mniej nieutulone rodzeństwo. Zwłaszcza najmłodsza siostra pisarza, Arlinka, długo szlochała po jego odejściu, posuwając się nawet do zadzierzgnięcia pętli na własną szyje, celem wielodniowego podduszania, które miało się zakończyć duszeniem ostatecznym – gałąź upatrzyła sobie zawczasu. Do najgorszego, dzięki czujności matki, szczęściem nie doszło. Zaniepokojona uspokajającymi w tonie słowami ojca, twierdzącego, iż małej czerwienieje lico, ale nie ma się czym przejmować, gdyż buraki wyjątkowo w tym roku obrodziły („sama wiesz, jak mała lubi buraki”), wtargnęła rodzicielka do pokoju Arlinki, jednym ruchem dłoni zrywając pętle z młodocianej szyi. Po dwóch dniach lica małej odzyskały przynależną im bladość.

W Mieście M. pojawił się na początku września roku 29 i od razu wywołał skandal. Najsłynniejsza podówczas grupa literacka, „Kobyli Zad”, z miejsca przyjęła go w poczet członków, czego wszyscy, na czele z szefującym „Zadowi” Markowieckim, wkrótce mieli pożałować. Uwiódł mianowicie M. wzmiankowanego Markowieckiego na tyle skutecznie, że wmówił sobie ów nieszczęśnik ciąże urojoną, mnogą nadto, a nawet mnogą do kwadratu – brzuch jego rósł w tempie wykładniczym. Jako że nie można było z takim brzuchem pokazywać się publicznie, gremialnie usunięto dotychczasowego szefa, na wakujące stanowisko powołując – jednogłośnie i z wielkim entuzjazmem – M. Wspomnieć w tym miejscu należy, iż „Kobyli Zad” nie zdobył swojej pozycji dzięki pisaniu czegokolwiek czy też wygłaszaniu buńczucznych haseł z cokołów pomników. „Kobyli Zad” po prawdzie nie zajmował się słowem pisanym w ogóle, pokazując jeno od czasu do czasu milczącego acz zawsze eleganckiego Markowieckiego w telewizji oraz wydając własnym sumptem niezapisane stosy papieru. Manifest programowy, do stworzenia którego nie przyznawał się żaden z członków grupy, postulował zerwanie pętających autora kajdan słów, aby móc z kolei nałożyć je masom. To masy miały zapełniać horrendalnie drogie stosy papieru, oprawione w pustą pseudo książkę, to masy za pośrednictwem wybranych w plebiscycie przedstawicieli wyłuskiwały opinie na różne tematy z nieruchomych ust Markowieckiego. M. wywrócił zastany stan rzeczy do góry nogami. Dzięki swojej charyzmie i sile charakteru, zdołał przeforsować pomysł o zerwaniu z dotychczasową tradycją. Okazało się, że większość członków „Kobylego Zadu” w ogóle nie jest w stanie napisać dobrego tekstu, niemal połowa to dyslektycy i analfabeci, zaś dziesięciu nie dysponuje językiem – już to od urodzeniu, już to w wyniku nieszczęśliwego wypadku. M., przy pomocy kilku członków grupy, którzy jakąś styczność z pisaniem mieli, rozpędził całe to niepiśmienne towarzystwo na cztery wiatry, a chcąc wypełnić pozostałą po nich lukę, od razu wziął się za werbunek. Kolberg dołączył do M. w wyniku jednego z takich werbunków. Wówczas, gdy ustalił się już podstawowy skład grupy, przystąpił M. do zmiany jej nazwy, aby tym samym odciąć się od niechlubnej w jego mniemaniu przeszłości. Tym oto sposobem powołano do życia byt zwany „Zadem Kobylim”. Nazwa bytu w zupełności odzwierciedlała zmiany jakie zaszły w grupie – M. zaczynał wszakże od drugiej strony.

Początkowe lata działalności „Zadu Kobylego” (2030 – 35 r.), to pasmo spektakularnych porażek, poprzetykanych nie mniej spektakularnymi sukcesami. W roku 31 Kolberg napisał entuzjastycznie przyjętych „Zawałowców”, zaś dwa lata później Pani z dobrego domu (pseudonim artystyczny Eliny Krakau), licząc na podobny sukces, popełniła tożsamych w wymowie „Cukrzyków”, na których czytelnicy wespół z krytyką nie zostawili suchej nitki. Dopiero po latach pozycję te należycie doceniono, jako część tzw. „dylogii chorobowej”. Zmagał się M., w tym okresie z pisarska niemożnością („Uwiąd dopadł mnie weny”), która ostatecznie minęła w roku 35, kiedy przystąpił do pracy nad „Człowiekiem bez dołu”. Chwytająca za serce historia czterdziestolatka potrąconego przez pociąg niewiadomej relacji, do dziś każe stawiać pytania o sens zasypiania na torach. Bohater w wyniku wypadku traci obie nogi i pomimo wielu prób, z przerażeniem odkrywa, że nie potrafi już kochać się na stojąco. Ostateczne szlify powieść otrzymała jeszcze tego samego roku, lecz z wydaniem jej, jako się rzekło, zwlekał M. dwadzieścia lat, ujawniając jednakowoż swoje plany w publicznej telewizji, celem odpowiedniego podgrzania atmosfery. Chytre zagranie sprawiło, iż „Człowiek bez dołu” w roku 55 długo okupował pierwsze miejsca na listach bestsellerów.

Rok 36 był rokiem wytężonej pracy całej grupy (wspólny projekt o przewrotnym tytule „Osobno”), a także wielu zmian w życiu M. – zarówno na polu zawodowym, jak i osobistym. To wówczas sformułował pisarz ostateczną wersję manifestu grupy („Ręka – wyimek z korpusu”) oraz zdeklarował się – indagowany przez dziennikarza na okoliczność posiadania tzw. „małpki” – jako pijący bez umiaru alkoholik. Również tego samego roku gruchnęła weń wiadomość o tragicznej śmierci rodziców i towarzyszącej im czwórki dzieci. Doroczny lot balonem w ramach poczęcia kolejnego malucha zakończył się awaryjnym lądowaniem w puszczy, czego nikt z pasażerów nie przeżył. M., poruszony tym faktem do głębi, popadł tuż po pogrzebie w przedziwny pisarski trans, czego efektem była ukończona w przeciągu kilku dni skrajnie defetystyczna mikropowieść „Latać każdy może…”. Po jej napisaniu i złożeniu u zaprzyjaźnionego wydawcy, M., zawiesił członkostwo w „Zadzie Kobylim”, przekazując stery Kolbergowi, który z kolei scedował władzę na swoją bratanice, Leilę Grzdyl, późniejszą autorkę „Dziewki z bokobrodami”.

Do roku 40 pogrążony w bólu M. nie wychodził z własnego mieszkania, na przemian popadając i wychodząc z ciągów alkoholowych. Wszelkie artykuły pierwszej potrzeby zamawiał przez Internet, kontaktując się również tym sposobem z wybranymi członkami „Zadu Kobylego”, zwłaszcza z radzącą sobie świetnie Leilą Grzdyl. To ona podsunęła mu pomysł, aby zamówił drogą elektroniczną „Księgę Rekordów Glauberga” i spróbował pobić niepobity od zeszłego wieku rekord w staniu na kikucie lewej ręki. M. przedsięwzięciu przyklasnął i już po kilku dniach wertował rzeczoną księgę dochodząc do wniosku, że pobije nie jeden rekord lecz dwa: w staniu na kikucie lewej ręki oraz dźwiganiu prawą łbów wieprzowych. Pomimo rozpoczętych treningów do bicia jednakże nigdy nie doszło. Wertując księgę w poszukiwaniu kolejnych rekordów, które mogłyby leżeć w jego zasięgu, zauważył mianowicie M. spoglądającego ze strony 48 Markowieckiego. Odkrycie to dokumentnie wybiło pisarza z rytmu treningowo – przygotowawczego. W niebyt odeszły wszelkie plany sportowe, liczył się jedynie niegdysiejszy szef „Kobylego Zadu”, jego monstrualny, wciąż rosnący brzuch oraz kiełkujący w umyśle pisarza pomysł na nową powieść. Idąc za głosem wybudzonego z komy instynktu, zadecydował M., iż w najbliższym terminie odwiedzi Markowieckiego pod byle pretekstem i dokona oględzin wiadomej części, rozdętej na przestrzeni kilkunastu metrów. Jak postanowił, tak też uczynił i w roku 40, miesiącu czerwcu, po czterech latach dobrowolnej izolacji, wyszedł był z domu, kierując swe kroki wprost ku trzewiom hacjendy Markowieckiego. Na miejscu zastał jeno kupę gruzu, a także zapłakaną żonę byłego szefa „Kobylego Zadu”, który – przekroczywszy tego ranka masę krytyczną – zwyczajnie wybuchł. M. tak skutecznie pocieszał wdowę po tragicznie zmarłym Markowieckim, że z nadejściem wiosny roku 42 została jego pierwszą i co warte nadmienienia – ostatnią żoną. Kończył wówczas pisarz 32 lata, Miasto przyjęło go na powrót.

Jeszcze w podróży poślubnej nakreślił konspekt powieści, mającej wkrótce zawojować rynki i zawładnąć umysłami czytelników na całym święcie. „Wytrzymałość gumy”, gdyż o tym dziele mowa, to wielce oryginalne połączenie traktatu filozoficznego, klasycznej Bildungsroman i powieści detektywistycznej o wyraźnie chandlerowskich naleciałościach. Główny bohater powieści, mały balonik, zostaje wraz z towarzyszami powieszony u powały domu weselnego, gdzie oczekuje na rozpoczęcie zabawy. Nie doczekawszy się gości postanawia rozluźnić zaciśnięty wokół grdyki sznureczek, co skutkuje powolną utratą zawartego w bohaterze powietrza. Traf chce, że biesiadnicy właśnie wtedy wkraczają do izby, niosąc na rękach pana młodego, słynnego puzonistę i bawidamka, Rotchilda von Ywald. Znany nie tylko z potężnego dmuchnięcia, ale i sokolego wzroku Ywald, natychmiast zwraca uwagę na flaczejącego w oczach bohatera, który przy krągłych jak arbuzy towarzyszach, wygląda niczym ubogi krewny. Nie namyślając się długo, chwyta niepasujący do reszty balonik, po czym jednym puzonowym dmuchem pozbawia go życia. Otępiały z rozpaczy wyjaśnia, iż nie takie były jego intencje. M. dopiero po latach potwierdził to, o czym mówili wszyscy – inspiracją dlań była tragiczna historia Markowieckiego.

W roku 43 niespodziewanie zmarła Leila Grzdyl. Przyczyna zgonu do dziś nie została ustalona, podejrzewa się natomiast, że w jakiś sposób do zejścia pisarki rękę przyłożyła jej własna matka, rozchwiana psychicznie Lola Grzdyl. M., który nie miał zamiaru powracać na łono „Zadu Kobylego”, ponieważ dość mocno zasmakował w pozbawionym ekscesów życiu rodzinnym, uległ wszelako namowom Kolberga i z początkiem roku 44 na fotel przewodniczącego wrócił. Grupa była już wtedy bardzo znana, triumfy święciły takie powieści jak „Przypadki rozmaite wkładu do długopisu” Wydery, „Jadalność trawy” Krakau czy „Na przekór łysym oponom” tej samej autorki. Po latach doceniono również „Człowieka bez obuwia ochronnego” Makajewa (oskarżanego niegdyś o propagowanie antysemityzmu) oraz „To nic, że nie umiem pisać” Belli, którego mistrzowski koncept robienia z czytelnika durnia, musiał odczekać jeszcze ćwierć wieku. M., chowając swoje pisarskie ambicje do kieszeni, zajął się w tym czasie sprawami organizacyjnymi. Między rokiem 44 a 54 wydał tylko jeden zbiór opowiadań, „Rychtując kuszę”, co nie przeszkodziło mu cieszyć się permanentnym zainteresowaniem czytelników i literaturoznawców. Jego książki wznawiano wielokrotnie, nakłady szybko znikały z półek. Rok 55 to wielki sukces zapowiedzianego 20 lat wcześniej „Człowieka bez dołu”. Pisarz, choć rad wielce z ogromnego zainteresowania powieścią, nie był w stanie – jak to miał w zwyczaju – odpowiednio tego faktu uczcić, albowiem raptem zapadł na zdrowiu. Rutynowe badania, które przeszedł był za namową żony, niczego nie wykazały. Dwudziestego drugiego czerwca 55 roku, leżący na oddziale neurologicznym M., po kolejnym ataku bólów głowy niewiadomego pochodzenia, prosi czuwającego przy nim brata (jako jedyny uniknął balonowego pogromu), aby podał mu długopis i kartkę papieru. M. pisze: „Dzwonek dzwoni, więc wstajemy. Patrzymy na brudne od mokrej ziemi palce po czym wąchamy je ukradkiem, niby drapiąc się po nosie. Palce czuć – no proszę, proszę, kto by się spodziewał – mokrą ziemią. I gównem, przechodzi nam przez myśl, wiec raz jeszcze drapiemy się po nosie, tym razem intensywniej, dając tym wszystkim, którzy jakimś cudem zaobserwowali pierwsze drapanie do zrozumienia, że było ono nieskuteczne, że swędzący nos wymaga dodrapania. Tak, mówimy do siebie, rzecz jasna nie wydając jakichkolwiek dźwięków, tak – wdeptano nam w palce gówno. Wkładamy czym prędzej rękę do kieszeni spodni (zaraz – dla równowagi – wkładamy drugą) i wiercimy tam mając nadzieje, że smród gówna, miast ostać się na skórze, wnijdzie w materię spodni. Z rękami w kieszeni udajemy się z wolna na koniec doklasowej kolejki, pozwalając wszystkim potencjalnym szturchaczom, popychaczom, szeptuńcom i opluwańcom stanąć z przodu, co nie do końca nam się udaję, kogoś nie zauważyliśmy. Czerwieniejemy więc i zaciskamy zęby, kiedy ktoś wpycha nas w roześmiane, swobodne plecy dziewczynki stojącej przed nami. Dziewczynka obraca ku nam tężejące w paskudnym grymasie lico i z pełną świadomością tego, iż nie było naszą intencją na nią wpaść, bo niby jaki mielibyśmy w tym interes, strzela nas w pysk z pełnego skrętu tułowia, jak prawdziwy bokser. Na moment wcześniej zauważamy ów skręt, owo nabieranie mocy i rozpędu i przez czas zawarty między wyprowadzeniem ciosu, a lądowaniem onego na naszym nosie, przygotowujemy się mentalnie, wyściełamy okolice twarzoczaszki wizualizowaną naprędce strukturą gąbczastą. Kto by pomyślał, myślimy, że w tej małej dłoni, która z drugą w parze i do spółki z ustami nie raz była bohaterką naszych fantazji erotycznych, drzemie tyle niespożytej siły. Później, kiedy ból nosa promieniuje na całą twarz, a wstyd pali, jak rozżarzony do białości pręt wetknięty przemocą w dupę, myślimy już tylko o tym, żeby zniknąć, zapaść się pod ziemie, zdechnąć prędko i nieodwołalnie”. Kończąc, odkłada kartkę i długopis na rozklekotany szpitalny stolik, naciąga kołdrę na głowę i tak przykryty umiera. Specjaliści do dziś toczą spory o autentyczność powyższego tekstu. Nieliczni twierdzą, że to brat M., kierowany niewiadomymi pobudkami, skreślił naprędce owo przedśmiertne zeznanie, inni, na czele z profesor Dytev, przekonani są, że wyszło ono spod palców umierającego pisarza, który chciał w ten sposób zaakcentować swoje odejście. I choć powyższy tekst dość mocno odbiega od tego, do czego zdążył M. czytelników przyzwyczaić – tak pod względem formy, jak i poruszanych treści – to przez gros badaczy uznawany jest jednak za autentyk. M. do końca budował swoją legendę, trudno się dziś zorientować czy to co pisał w chwili śmierci, miało jakiekolwiek odzwierciedlenie w faktach dotyczących jego dzieciństwa. Bo przecież – jak sam twierdził – dzieciństwo miał raczej szczęśliwe.

Pierwszego lipca roku 55 żona M., przy okazji rutynowych porządków zajrzała do pracowni męża, którą ten urządził na strychu ich wspólnego domu. Odkryła tam siedem słojów wypełnionych formaliną oraz lewymi rękami w różnym stadium rozkładu po czym padła zemdlona. Wynik sekcji zwłok – prócz tego, że niekonkretny i rozmyty w patomorfologicznych przypuszczeniach – zawierał bowiem dziwne spostrzeżenie dotyczące świeżo zabliźnionego kikuta pisarza, który – co logiczne – (świeżo) zabliźniony być nie mógł.

 

Koniec
Nowa Fantastyka