- Opowiadanie: Matrona Mala - Karma

Karma

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Karma

Mały He się zaciął.

– Diao dongxi! Znowu ten silnik w prawym kolanie – nawija przez radio. – Hej, poruczniku Zhang, osłaniaj! Wychodzę…

Jest piekielnie zimno. Z minus trzydzieści stopni. Weisiwan cała zamarzła. Nie zazdroszczę Małemu.

Wyciągnął narzędzia i stojąc po kolana w śniegu majstruje przy swoim gangrenie. Stalowy pysk mecha wpatruje się nieruchomo w ruiny Starego Miasta. Godło Narodów Zjednoczonych na pancerzu maszyny osrały ptaszyska.

Jesteśmy ledwie parę li od centrum, a mimo to musimy przedzierać się przez gęste krzaki, stąpać ostrożnie po zamarzniętym bagnie. Widzieliśmy nawet bobry i łosia. Zupełnie jak na Syberii w szesnastym. Co za dzicz!

Wrony nad rzeką kraczą i kraczą.

Skanuję teren.

W podczerwieni wszystko wygląda spokojnie. Zwierzaki na brzegu, w krzakach. Ptasie gniazda na pylonie rozwalonego mostu. W oddali wielka czerwona plama w ruinach elektrociepłowni. To cywilbaza, do której przenieśli się ludzie ze zburzonych blokowisk.

– Cao ni ye! – wścieka się Mały He. – Gówniane wietnamskie części!

Ciągnę łyk ciepłej zielonej herbaty przez rurkę bidonu. Miga radar. Na skraju zakresu wyświetlają mi się sygnatury rosyjskich myśliwców. Muszą być na granicy linii demarkacyjnej. Ciągle nas testują, gnojki.

Liczę maszyny w formacji.

Trach!

Mechanika obraca mnie o 180 stopni, aż pluję herbatą.

System rozjarza się mrowiem znaczników celowniczych. Kątem oka dostrzegam, jak Mały chwyta się za brzuch.

Pierdut!

Jego gangren zamienia się w kulę ognia.

Nic nie widzę!

Pruję seriami przed siebie, ale jest już za późno. Kolejna eksplozja. Opadam w śnieg.

Ciemno. Nie mogę się poruszyć. Na zewnątrz niezrozumiałe okrzyki.

Zimny powiew mrozi plecy. Musieli otworzyć właz awaryjny. Wywlekają mnie na zewnątrz, zasłaniają oczy jakąś szmatą, która śmierdzi jak kantońska garkuchnia.

Ciągną mnie pod ramiona, nogami szoruję po śniegu. Nagle trafiam stopami w pustkę.

Wyczuwam szczebel.

I smród.

Już wiem, jak nas podeszli.

Przez kanał ściekowy.

Stawiam stopę na krawędzi otworu i kopię na oślep w krocze tego z prawej. Drugiego uderzam łokciem w podbródek. Słychać jęki, chyba trafiłem.

Odskakuję, opuszczam nisko kark, a szmata sama opada na ziemię. Podnoszę głowę.

Wyglądają żałośnie, w zdobycznych mundurach, z przedpotopową bronią. Ale jest ich kilkunastu, a ja tylko jeden.

Powala mnie uderzenie w kark.

Zimny śnieg piecze twarz.

 

***

 

Znowu biegnę przez obóz przystosowawczy. Znowu jest lato, znowu jest noc. Domki z prefabrykatów płoną niczym papierowe ofiary dla zmarłych. Nawet wewnątrz opancerzonego gangrena odczuwam żar. Klimatyzacja szumi niczym stepowa trawa.

W moją stronę biegnie płonący człowiek. Macha rękami. Obcą, dymiącą twarz z wielkim nosem wykrzywia potworny grymas.

To nie ból, to wściekłość.

Moduł obronny strąca granaty rzucone w kierunku maszyny. Komputer wyrównuje bieg, zakłócony przez pobliskie eksplozje.

Wypadam na placyk. Jest ich trzech i walą do mnie ogniem ciągłym z antycznych kałaszy. Pociski łomocą po pancerzu, kaleczą podzespoły. Komputer koryguje przechył do tyłu, wywołany przez nawałnicę kul.

Odpowiadam. Jednego przecięło na pół, drugiemu urwało rękę. Trzeci rzucił koktajl młotowa. Butelka rozprysła się na przednim pancerzu. Celując przez płomienie, zamieniam w miazgę głowę trzeciego.

Robi się gorąco. Twarz zaczyna mnie piec.

Ostrzegawczy sygnał z kokpitu. Ktoś jest z tyłu.

Odwracam się, świat wiruje. To zawsze trwa w nieskończoność. Ściana ognia tańczy, jakbym kręcił się na piekielnej karuzeli.

Wreszcie strzelam.

Kule płyną wolno w powietrzu.

I nieubłaganie trafiają w cel.

Dziecko osuwa się na kolana.

Patrzy na mnie wielkimi, zdumionymi oczyma.

Chyba płaczę, bo widok przysłania mi opar.

 

***

To tylko lampa na biurku. Żarówka świeci oślepiająco.

Przez ułamek sekundy czuję ból.

Pamięć tkankowa. Sztuczne źrenice momentalnie dopasowują się do otoczenia.

– Witamy z powrotem, poruczniku Zhang.

Jest ich dwóch. Brodaty gra dobrego policjanta. Dziobaty, ten zły, stoi za mną. Odruchowo napinam mięśnie. Zaraz znów kopnie mnie w nerki albo uderzy łokciem w kark.

– Poruczniku, przez tę wojnę stracił pan już twarz – podejmuje Brodaty. – Po co tracić więcej?

Chciałbym przyznać mu rację, ale milczę. To go rozsierdza.

– Uważacie nasz opór za bezcelowy. Chcielibyście pobudować tu fabryki, zrobić z nas tanią siłę roboczą – rozgadał się Brodaty.– Mamy bezkrytycznie przyjąć recepty na tacy z napisem ONZ. Pracować, kupować, sprzedawać i cieszyć się, że pozwolono nam zostać śrubką w maszynie.

Słyszę, że Dziobaty zaczyna nerwowo tupać. Zły znak.

– Urządzacie po swojemu Rosję – ciągnie ten dobry. – Zachód tańczy, jak mu zagracie. A my nie słyszymy tej muzyki. Pamięta pan Afganistan?

Dziobaty kładzie dłonie na moich ramionach.

– To była w sumie podobna sytuacja. Po jednej stronie czyste intencje, po drugiej banda dzikusów. Sporo czasu minęło, nim to zrozumieliśmy. Ale było już za późno, bo zajęliście nasze miejsce i po prostu ich zgnietliście. Jak Tybetańczyków.

Palce Dziobatego oplatają moją szyję. Brodaty zdaje się tego nie dostrzegać.

– Teraz macie u stóp cały świat. NATO wam nie podskoczy. Rosja też, więc prze na Zachód. Ale jeśli myślicie, że przerobicie nas na swoją modłę, to grubo się mylicie. Ten naród popełnił już zbyt wiele błędów. Potrafimy się na nich uczyć – ekstatyczny ton zdradza, że puenta jest blisko. – Więc albo podasz nam te cholerne kody, albo mój kumpel cię udusi jak psa. Rozumiesz, żółtku?

Wirowanie przez oczami. Nie mogę zaczerpnąć tchu. Mógłbym teraz umrzeć. Zasłużyłem sobie.

– Zostaw go, nic nie powie – słyszę głos Brodatego, jakby z oddali. Osuwam się na podłogę.

Dziobaty stanął nade mną. Patrzymy sobie w oczy.

Obaj chcieliśmy, żeby dokończył.

 

***

Znów jestem sam w wilgotnej ciemności. Deprywacja sensoryczna sprawia, że wszystko sobie przypominam.

Ojciec znowu umiera, a my znowu nie mamy pieniędzy żeby go leczyć. Sierżant na komisji rekrutacyjnej ma dziwne, niebieskie oczy. To tak bardzo boli, kiedy wykręca mój nadgarstek. A potem mówi, że moje kung-fu jest w porządku. – To dobrze, że jesteś taki prostolinijny – mówi oficer polityczny. – Ale musisz zwiększyć swoją świadomość klasową.

Mapa Ouzhou wygląda jak wyrwana z powieści fantasy. Widnieją na niej miasta o tajemniczych nazwach, dzikie łańcuchy górskie i nieznane rzeki. I oni. Laołaje, białe diabły, długie nosy.

– Bolan? Gdzie to jest? – pyta matka. Huasha z transportowca ptaka wygląda jak te zaschnięte ruiny, które widziałem na wycieczce do Xinjiangu. – Śnieg jak w Dongbei! – krzyczy półnagi Mały He nacierając się pod boki białym puchem.

– Hej, bracie, to ty?

 

***

 

– Poruczniku, obudź się, to my!

Głos Małego He zdradza ekscytację. Otwieram oczy.

Plamy światła z latarek pełzają po ścianach. To chyba ten korytarz, którym prowadzano mnie na przesłuchania do sali z lampą. Zastrzyk stymulacyjny swędzi jak diabli, kiedy ruszamy przez mrok.

Widok krzesła i biurka przywraca jasność myślenia. Znowu jestem dowódcą. Poznaję swoich ludzi.

– Złapaliśmy tych dwóch. To oni… oni to pana torturowali – mówi niepewnie Gruby Xiu, patrząc na moje dłonie. Tam, gdzie kiedyś miałem paznokcie jest teraz krwawa miazga. Na spodniach też mam szkarłatne plamy. To dlatego tak bolało, kiedy szedłem.

– Laoban, przeszukaliśmy te białe małpy – melduje Chudy De. Na biurku przede mną rozsypuje kupkę przedmiotów. Robię głęboki wdech. Wszystko tu śmierdzi, jak diabli. Ciągle jesteśmy w kanałach.

Oglądam zdobycz. Dwa pistolety, magazynki, granat, nóż, mapy, trochę elektroniki. Otwieram mały zasobnik na dokumenty, w którym znajduję jakieś dokumenty i zdjęcia. Poznaję Dziobatego w cywilnym ubraniu.

Na następnej fotografii widnieje kobieta.

I dziecko.

Dziecko z mojego snu.

Ma jasne, kręcone włosy i twarz aniołka. Nawet nie wiem, czy to chłopiec czy dziewczynka. Wszystkie białe dzieci wyglądają tak samo.

Ale to dziecko ma znajome, niebieskie oczy z mojego snu. Oczy, w których zawsze maluje się zdumienie.

– Co zrobimy z jeńcami, poruczniku? – pyta entuzjastycznie Mały He. – To, co oni z panem?

 

***

 

Moi ludzie patrzą podejrzliwie. Stoimy na powierzchni, wieje zimny wiatr. Nadchodzi wieczór. W oddali słychać wycie wilka.

Zupełnie jak na Syberii w szesnastym.

Na horyzoncie czernieją ruiny. Co za głupia nazwa dla miasta: Huasha.

Chiński Piach.

Jeńcy dygoczą z zimna. Dziobaty i Brodaty. Nawet nie wiem jak się naprawdę nazywają. Jak się pośpieszą, to jeszcze przed nocą znajdą swoich.

– Puśćcie ich wolno – mówię.

Moi szemrzą, ale nie odważą się sprzeciwić dowódcy.

Zdumiony Brodaty robi kilka kroków w moją stronę. Z kokpitu mecha wygląda jak szmaciana lalka.

– Dzięki. Wiesz, czemu on w ogóle nie mówi? -niepewnie pokazuje na Dziobatego. – Zabiliście mu całą rodzinę podczas buntu w obozie pod Grójcem. Przysiągł, że się zemści.

– Shi – odpowiadam. – Wiem.

Chciałbym jeszcze coś powiedzieć, ale oni już się odwrócili. Biegną w kierunku krzaków, pochyleni, gotowi w każdej chwili przypaść do śniegu.

Z kokpitu swego mecha Mały He patrzy na mnie pytająco. Czeka na znak, żeby puścić im serię w plecy.

Nie zamierzam drgnąć.

Przypominam sobie stary film o generale Lan Yu z czasów dynastii Ming. Pogonił Mongołów daleko na Północ, a potem rozbił w pył ich całą, barbarzyńską armię. Mimo to, cesarz znał go za zdrajcę. Lan Yu został stracony.

Taka karma.

Dawno temu, na komisji rekrutacyjnej zataiłem fakt, że jestem buddystą. Sam już nie wiem, co jest prawdą, a co snem.

Ciszę mroźnego wieczoru rozdziera nagle seria eksplozji.

– To nasi – cieszy się Mały He. – Zaczęli wreszcie czyścić te pieprzone kanały.

 

 

PS

Gangren (wym. Kang-żen) – dosł. stalowy człowiek; analogicznie do muren (drewniany człowiek – manekin używany w sztukach walki do ćwiczeń) albo jiqiren (dosł. człowiek-maszyna, czyli robot).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

No, tak. Niech jeszcze autor napisze o co chodzi.

Podoba mi się. Lekko napisane, sensowne, wciąga na te kilka minut. Żadnych znaczących błędów technicznych ani merytorycznych, do których można by się przyczepić. 
Z chęcią przeczytam więcej Twoich tekstów.

Pozdrawiam 

Brakuje chociażby słabych tropów do tak zwanego tła. O co poszło? Kiedy, od czego się zaczęło?

Mam podobnie jak gwidon. Tez nie bardzo wiem, o co w tym biega.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Takie fiku-miku

Nowa Fantastyka