
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Od jakiegoś czasu żadna ulica Łodzi nie była taka jak powinna. Niektóre nie wyglądały właściwie nawet jak ulice. Poznaczone niemal księżycowymi kraterami, dziury szczerzące zęby z wybitego asfaltu przypominały raczej poligon, niż drogę dla cywilnych aut.
Nocne powroty z pracy takimi jezdniami były dla Krzysztofa coraz trudniejsze. Nocą powstawało najwięcej dziur – tak twierdzili niektórzy. Nocą nikt dziur nie łatał. Nocą niektórych dziur nie było widać. Po przedarciu się przez szczelne ulice Śródmieścia Krzysztof trafiał swoją wysłużoną skodą na prawdziwy tor przeszkód – Bałuty.
„Chyba zapiszę się na rajd Dakar… Bo doświadczenie już mam…" – pomyślał, wpadając lewym kołem w dziurę tak głęboką, że usłyszał skrobnięcie zderzaka o jej brzeg, a spod prawego koła wystrzelił kawał asfaltu w stronę, pustego na szczęście, chodnika.
Nie wiadomo dlaczego ulice tej dzielnicy wyglądały najgorzej. Pomimo że Krzysztof jechał zaledwie dwadzieścia parę kilometrów na godzinę, samochodem ciągle szarpało. Nagle kierowca poczuł, że leci w dół. Pod przednimi kołami rozdziawiła się czarna czeluść. Skoda zanurkowała w niej, jednocześnie gubiąc przedni zderzak, tłukąc szybę i szorując dachem o spodnią stronę dalszej nawierzchni. Samochód zsunął się jeszcze kilka metrów w dół niczym po pochylni, po czym znieruchomiał.
Oszołomiony Krzysztof machinalnie szarpnął uchwyt drzwi… i o dziwo otworzył je bez problemu – przestrzeń była wystarczająca. Ponieważ komórka jak zwykle w trudnych chwilach okazała się rozładowana, wyciągnął latarkę i rozejrzał się wokół. Samochód znajdował się w dość obszernej komorze – po wyjściu z auta, można było nawet poruszać się w pochylonej pozycji. Droga wyjścia chyba zablokowana przez ziemię, która zsunęła się za samochodem… Ale cóż to?
Krzysztof ze zdziwieniem zauważył, że dno komory wyłożone jest kamieniami, a z jednego z boków odchodzi wąska szczelina wybrukowanego korytarza. „Cholera, gdzie ja jestem?" – pomyślał – „Czyżby jakiś nieznany kanał?" Bez problemu wepchnął się w szczelinę. Przejście było na tyle wysokie, że dało się iść w pozycji schylonej. „Zaraz, zaraz… na tej głębokości nie powinno być kanałów. Na dodatek ten prowadzi w dół. Poza tym dno jest wybrukowane. To chyba raczej jakiś korytarz… Ale dokąd on prowadzi?" – myślał, idąc w dół.
Przeszedł kilkadziesiąt metrów, po czym stanął. Tuż przed nim ziała głęboka i szeroka na kilka metrów dziura. Światło latarki nie było w stanie oświetlić jej dna, za nią jednak dalej ciągnął się korytarz. „No to kicha… teraz pozostaje wrócić, wygrzebać saperkę i spróbować wyjść tą drogą, którą wpadłem. Dobrze że urobek mam gdzie wyrzucać. Tym korytarzem muszą zająć się archeolodzy. Może nawet dostanę nagrodę za znalezienie go…. Mógłbym za nią kupić nowe auto… ale najpierw muszę stąd wyjść" – myślał, zawracając. Nagle z głębi tunelu doszedł go jakiś głos. Nie był to głos przerażający ani piekielny okrzyk. Była to rozmowa, bo po chwili odezwał się nieco inny głos. Po drugiej stronie dziury pojawiły się światła latarek.
-Hej, tam! – zawołał Krzysztof – Kim jesteście i co tu robicie?
-To raczej my powinniśmy zadać to pytanie. Skąd się tutaj wziąłeś? A zresztą nieważne. Umiesz chodzić po drabinie sznurowej? – głos brzmiał niezwykle przyjaźnie.
-Kiedyś chodziłem – odpowiedział. Ponieważ cały czas to oni świecili, nie mógł zobaczyć z kim ma do czynienia. Trochę się zawahał. Ale w końcu kto tam może być? Co najwyżej jacyś maniacy podziemi wiedzą coś, o czym reszta Łodzian nie wie. Zresztą muszą przecież znać inną drogę wyjścia na powierzchnię.
-To chodź do nas, zapraszamy. Łap!
Nad przepaścią przeleciała drabina sznurkowa i haki. Krzysztof przeszedł na drugą stronę. Powitało go dwóch mężczyzn. Obaj byli do siebie bardzo podobni. Niezwykle niscy i krzepcy, mierzyli około metra. Brody mieli długie do pasa, a wąsy zakręcone na końcach w górę. Ubranie wierzchnie stanowiły skórzane kurtki (służące za płaszcze i przepasane pasem). Na nogach nosili krótkie spodnie (dla nich służące jako długie) oraz buty turystyczne całkiem sporego rozmiaru. Głowy chroniły im żółte kaski budowlane. W rękach trzymali latarki. Za pasem jeden z nich zatknięty miał czekan, a drugi saperkę. Ten drugi niósł także niewielki plecak.
-Nazywam się Będzimysł, syn Ledera, a to mój brat Mściwoj. – przedstawił się człowieczek z plecakiem. Obaj się nisko ukłonili – Jesteśmy Pierwoziemianami. Zapewne o nas słyszałeś już w dzieciństwie…
-Nigdy! – bezgranicznie zdziwił się Krzysztof.
-No jak to nie. Wy nazywacie nas krasnoludami. Zresztą my siebie też tak czasem nazywamy, od kiedy wy nas tak nazwaliście, choć jako tradycjonaliści nie przepadamy za tą nazwą. Wysłano nas tutaj, byśmy sprawdzili skalę zniszczeń.
Krzysztof czuł, jakby zaraz miał się obudzić w domu wariatów. Zbyt dziwne było to wszystko. Mógł tylko przyjąć panujące reguły i dostosować się do nich. Dziwni ludkowie prowadzili go teraz jakimiś krętymi schodami – ciągle w dół.
-Niegdyś zamieszkiwaliśmy lasy, ale wasza cywilizacja wyparła nas stamtąd. Zeszliśmy pod ziemię. Im niżej wy kopaliście wasze fundamenty, tym niżej my schodziliśmy. To jest akurat nasz stary korytarz zaopatrzeniowy, obecnie nieużywany. Służy jedynie jako wentylacyjny.
Krzysztof coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia.
-Nie dziw się tak, z tego co mówi mój brat. – odezwał się Mściwoj – Znamy wasz język i wiemy co się dzieje na górze. Jesteśmy po prostu niewidzialni.
-Co?
-Nie, nie to co myślisz. Nie ma w tym żadnej magii. Raczej prestidigitatorstwo. Umiemy po prostu dobrze się ukrywać i bezgłośnie poruszać. Myślałeś może, że tylko niziołki umieją się chować? Owszem, umieją, i to tak dobrze, że nawet my ich nie widujemy. Zresztą wychodzimy zwykle nocą, bo słońce nas razi. A myślisz, że skąd mamy żywność?
-No właśnie… – Krzysztof był wyraźnie zbity z tropu. Już chciał uwierzyć w krasnale, ale coś nie zgadzało mu się zarówno w ich wyglądzie, jak i w całej logice.
-Z góry. Umiemy zdobywać ją po cichu. Zresztą narzędzia i niektóre drobne przedmioty też. Dlatego właśnie nasze miasta pokrywają się z waszymi. Nie zdarzyło ci się czasem zgubić czegoś, choć wiedziałeś że tam właśnie leżało? Ale nie martw się, większość produktów pozyskujemy bezpośrednio z fabryk i dużych sklepów.
-Złodzieje! – krzyknął. Teraz dopiero zrozumiał, że do stereotypowego krasnoluda nie pasują tutaj latarki, bo kaski jeszcze jako tako, tyle że nie żółte z marketu budowlanego.
-Nie oceniaj nas pochopnie. Macie prawo tak myśleć. Ale my w końcu też musimy jakoś żyć. Przecież tutaj nie da się niczego ani wyhodować, ani wyprodukować na masową skalę. Co tak dziwnie patrzysz na te nasze latarki? Wiem, ze krasnoludów wyobrażacie sobie inaczej, ale my też mamy prawo do postępu. Zresztą oddajemy wam duże usługi, o czym nawet nie wiecie.
-Na przykład?
-Dbamy o wasze ogrody. Nie wiedziałeś o tym? W końcu krasnale ogrodowe skądś się wzięły, nie? Czasem jakąś powódź wam zmniejszymy odprowadzając wodę do podziemnych kanałów. Na Śląsku staramy się dodatkowo ochraniać kopalnie. Akurat jeśli chodzi o sztukę górniczą, to wasze opowieści mówią prawdę, jesteśmy w tym dobrzy. Ale to nie jest najważniejsze.
-A co jest w takim razie? – dopytywał Krzysztof.
-Utrzymujemy Wielkiego Kreta w spokoju. Te szkody u was na górze to myślisz dlaczego są? Gdyby nie my, już dawno zniszczyłby wam całą podziemną instalację. Na razie wytwarza rezonans powodujący pękanie asfaltu na drogach, ale potrafi dużo więcej. Nawet domy burzyć.
-O Wielkim Krecie to naprawdę nie słyszałem…
-Nic dziwnego – dopowiedział Będzimysł – żyje tak głęboko, że nie mogliście go nigdy spotkać. Porusza się szybko, dlatego zwykle zdąża uciec. Ostatnio zaczął coraz bardziej rozrabiać.
-Dlaczego?
-Bo mu się w głowie poprzewracało. Zawsze żądał dziewic w ofierze, w zamian za spokój, ale tylko kilku w ciągu roku. Kiedyś udawało nam się wysyłać przestępczynie skazane na śmierć. Niestety zniesieniu kary głównej mieliśmy problem. Na szczęście samobójczynie zrozumiały że jak już muszą to zrobić, to powinny być patriotkami i poświęcić się dla ojczyzny, czy też, jak twierdzą złośliwi, dla wysokiego odszkodowania wypłaconego rodzinie. Czasem Kret porywał jakąś niewinną ofiarę, która zabłądziła w okolice jego legowiska, ale uczciwie wliczał ją do rachunku. Niestety ostatnio dziewic coraz mniej, a na dodatek Kret z roku na rok podnosi limity. Póki co rozwala wasze instalacje, bo chce nas zastraszyć i pokazać co potrafi. Daje nam czas do końca roku, potem grozi że zniszczy całe nasze podziemne miasto.
-To nie możecie go zabić?
-Niestety, w dzisiejszych czasach jesteśmy z przymusu pokojowo nastawieni. Kiedyś, to były krasnoludy bojowe, ech! Tyle że za dużo wojen przez to wywołaliśmy. Pokój z elfami po przegranym konflikcie o Puszczę Białowieską zakładał nasze całkowite rozbrojenie. Elfy nie wierzą nam, gdy mówimy o obronie przed Wielkim Kretem, a bestia nie daje się sfotografować. Nawet narzędzi nie wolno nam używać jako broni! Wielki Kret grozi, że jeśli go zaatakujemy, to elfy się dowiedzą o naszych ćwiczeniach wojennych. A przecież przed walką byśmy musieli jakoś poćwiczyć. My jesteśmy naprawdę honorowi i przysięgi nie chcemy łamać. Rozumiesz już teraz, dlaczego dobrze, że jakiś człowiek z góry przyszedł do nas… – Mściwoj spojrzał błagalnie na Krzysztofa.
-Znaczy się, że to ja mam… – niepewnie powiedział Krzysztof
-Tak jest. Zostałbyś naszym bohaterem narodowym. Pomożemy ci. Tyle tylko, że to ty będziesz posługiwał się bronią… – krasnolud zająknął się – To znaczy narzędziami, bo prawdziwej broni nie wolno nam posiadać. Szkoda, że pistoletu jakiegoś swojego nie masz, sprawa byłaby już załatwiona. No, ale myślę że toporem czy piłą łańcuchową też dasz sobie radę.
-A nie może kto inny? Na przykład żołnierz jakiś… – zapytał Krzysztof.
-Próbowaliśmy już nieraz. Jednak wszyscy przez nas odwiedzani myśleli, że coś im się śniło. W końcu po wizycie zaczęliśmy zostawiać listy. Kilku odwiedzonych udało się z nimi do psychiatry, nikt nie stawił się we wskazanym przez nas miejscu. Skoro już zszedłeś do nas, jesteś naszą ostatnią nadzieją. Kret nie spodziewa się ataku, myśli że trzyma nas w strachu. Mamy mało czasu i nie zdążymy już znaleźć nikogo innego.
W pewnym miejscu skończyły się schody. Dalszy korytarz był zawalony, w stropie widniał jednak wykuty otwór. Zwisała z niego drabina sznurowa. Wspięli się po niej kilka metrów, następnie wciągnęli drabinę na górę. Dalej w dół prowadziły kolejne schody, równe i utrzymane w znacznie lepszym stanie niż poprzednie. Wyprowadziły idących do obszernego pomieszczenia, w środku którego kończyły się, albo raczej zaczynały, tory kolejowe. Krzysztof zauważył, że są tam dwa równoległe perony. Na obu tory były pochylone, jednak pociąg stojący na jednym z nich wcale nie zjeżdżał w dół. Do ostatniego (czy też pierwszego, tego od góry) wagonika przymocowana była u dołu stalowa lina. W mdłym świetle latarki Krzysztof zobaczył jeszcze, że lina zakręca na sporych rozmiarów bloku i biegnie w dół wzdłuż drugich, pustych torów.
Nagle rozbłysło światło. Była to mdła, kilkunastowatowa żarówka, można było jednak dojrzeć towarowe wagoniki (jedynie w jednym z nich znajdowało się kilka siedzeń) oraz znajdujący się w rogu podwójny szyb windy.
-Gdzie jesteśmy? – spytał Krzysztof
-Jak to gdzie? Myślałeś może, że Łódź nie ma metra? A właśnie że ma, i to dłużej niż Warszawa.
-I jak to zasilacie?
-To jest metro towarowe, i napędza się samo. Metro towarowe napędza dodatkowo metro pasażerskie. To znaczy pełny skład jedzie w dół, ciągnąc pusty w górę. Nadwyżka energii służy do ładowania zapasowych akumulatorów dla pasażerskiego, żeby blackouty go nie trapiły. Pasażerskie chodzi na dole i raczej po równym terenie. Tam – Mściwoj wskazał na róg z windą – jest winda do zwożenia towarów z góry, a tam – wskazał na drugi róg – winda pasażerska dla pracowników stacji. Załoga kolejki jedzie wagonikiem z siedzeniami, ale cała reszta zajmująca się przynoszeniem towarów z góry musi mieć jakiś inny sposób dostania się tutaj. Teraz nikt tu nie pracuje, bo na powierzchni nastaje już dzień. Zaraz, ale na stacji powinien być strażnik…
-Właśnie, gdzie jest ten obibok? – spytał Będzisław, idąc wzdłuż peronu. Na podłodze widać było leżący luzem kabel. Po chwili krasnolud zatrzymał się przy wagoniku, z którego kabel zwisał – O, śpioch patentowany.
-Wcale nie śpię – z głębi wagonika dało się słyszeć zaspany głos – a ty kim jesteś i co tu robisz? Zaraz zatelefonuję po straż.
Z wagonika wychyliła się rozczochrana czupryna jakiegoś krasnoluda
-Zwiad z sektora piątego – odparł Będzisław – i raczej ja zadzwonię po straż, jeśli jeszcze raz cię zastanę śpiącego z telefonem na brzuchu i niepilnującego wskazań sejsmografu. Kret może zacząć rozrabiać, a ty sobie po prostu śpisz. Poza tym, mamy gościa z góry.
-Sejsmografu? – spytał zaciekawiony Krzysztof.
-A nie wiedziałeś o tym? Przecież to krasnoludy go wynalazły i podrzuciły ludziom pomysł. Obecnie nasze sejsmografy są tak dokładne, że bez problemu możemy określić, z której strony nadchodzi Wielki Kret. To jedne z niewielu urządzeń od podstaw stworzonych pod ziemią – cicho tłumaczył Mściwoj, podczas gdy jego brat nadal strofował strażnika.
Dopiero po dłuższej chwili wartownik zorientował się, że gościem jest człowiek. Natychmiast wyskoczył z wagonu i stanął na baczność.
-Gnierat, syn Faliboga, do usług. Niech żyje Duży Człowiek Zbawca Podziemia! Zaraz zatelefonuję aby przygotowano uroczystość powitalną. Naczelnik Rodziny Królewskiej czeka.
– Naczelnik Rodziny Królewskiej? – Krzysztof nie słyszał nigdy tak dziwnego tytułu władcy.
-Dobrze wiemy, że wy tam na górze często głosujecie na kogoś, aby zagłosować przeciw komu innemu. U nas jest odwrotnie: ta osoba z rodziny panującej, która zbierze najwięcej głosów ujemnych, otrzymuje najniższe stanowisko – tłumaczył Będzisław – familiokracja demokratyczna to dla nas idealny system. Naczelnik nie boi się, że zostanie obalony. Jeśli straci władzę, to na rzecz kogoś z rodziny, poza tym zawsze ma szansę powrotu. W końcu zwykle im wyżej, tym więcej osób cię nie lubi, więc rotacja jest właściwie co wybory. Poza tym najniższe z możliwych stanowisk to doradca ministra. Lud też jest zadowolony, bo może okazać swoje niezadowolenie. Znasz może lepszy ustrój?
-A dobra materialne? Gospodarka? Pieniądze?
-Dóbr możemy mieć znacznie więcej, niż jest nam potrzebne do życia. Więcej niż może się pomieścić w jakimkolwiek krasnoludzkim mieszkaniu. Właściwie każdy z nas, od rębacza po naczelnika, potrafi pozyskiwać produkty z góry. Oczywiście zawodowi pozyskiwacze są w tym najlepsi. Jeden przyniesie to, drugi tamto, ktoś inny ma dużo rzeczy a potrzebuje jakiejś usługi… Po co zaśmiecać kieszenie jakimiś bezwartościowymi papierami, skoro o wiele lepszy jest handel wymienny. Zresztą, sam zobaczysz – zakończył, zapraszając Krzysztofa do wagonika.
-Chwileczkę! – zawołał Mściwoj – pamiętasz jak niski jest tunel w środkowej części? Naszemu gościowi może głowę urwać. Jechać towarówką na leżąco też nie za dobrze, bo twardo i trzęsie. To co, idziemy?
Przemierzali kolejne ciemne korytarze, prowadzące coraz niżej. Krzysztof już dawno pogubił się, w którą stronę szli i ile razy skręcali. Teraz wędrowali jakąś dziwną podziemną drogą. Nawierzchnię wysypaną miała drobnym żwirem, równą i dobrze ubitą. Mimo to szli obok, wąską i niezbyt wygodną dla człowieka, ścieżką tuż przy ścianie. Krzysztof ciekawie zerkał we wszystkie strony, próbując czegoś się domyślić. W oddali za nimi pojawiło się światełko, które bardzo szybko zaczęło rosnąć. Po chwili obok przechodzących przemknął z górki jakiś krasnolud na dziecięcym rowerku. Za moment z drugiej strony nadjechał dość potężny krasnal na składaku, sapiąc i z trudem tocząc się pod górę. Krzysztof, przekonawszy się, że tamtędy nie jeżdżą żadne czołgi ani nic w tym rodzaju, śmiało wszedł na środek korytarza.
-Gdzie wchodzisz? – Mściwoj pociągnął go za rękaw z powrotem za barierkę, nie zważając że ma do czynienia ze Zbawcą Podziemia.
-Tam strop jest wyżej…
-Tam jest welostrada, nie widzisz? Konkretnie A2 Poznań-Łodź-Warszawa. Tylko rowerami możemy w miarę szybko przemieszczać się na większe odległości. Ostatnio budujemy odcinek do Berlina, oczywiście we współpracy z krasnalami niemieckimi.
-Ogrodowymi? – podchwycił Krzysztof
-Dawniej ogrodowymi, teraz oczywiście podziemnymi. Choć przyznam, że lubią łazić po naziemnych ogrodach. Tam welostrad jeszcze nie mają.
-Niestety przez welostrady stara tradycja zamiera – poskarżył się Mściwoj – długie brody uznawane są za mało aerodynamiczne, a i w szprychy mogą się wkręcić. Coraz więcej krasnali je przez to skraca na minimalną przepisową długość.
-Oj nie gadaj już, rower dobra rzecz – zdenerwował się Będzisław – właśnie, a nie wiesz co z tą welostradą do Rosji?
-Niestety, trafiliśmy na duże złoża gazu i zrobiło się niebezpiecznie. Chyba musimy podpowiedzieć o nim ludziom, to wyciągną w końcu gaz i wtedy ruszymy. Ale – tu zwrócił się do gościa – miasto już niedaleko. Tam będzie więcej miejsca.
Krzysztofa oślepił blask elektrycznych świateł w centrum, gdy wychynęli z wąskiego skrótu odchodzącego od welostrady. Na dole gigantycznej komory znajdowało się jezioro otoczone ruchliwymi bulwarami. Wokół, wyżej i wyżej, wspinały się niezliczone schody i galerie, ginąc w korytarzach różnych poziomów.
-To centrum macie całe zelektryfikowane?
-To chyba oczywiste, baterii dla tylu krasnoludów nie udałoby się zdobyć. Opowiadałem już jak działa metro. Otóż elektrownia oparta jest o prądnice zamontowane w windach towarowych. To znaczy nie ma jednej elektrowni, tylko wiele małych. Windy zawsze są po dwie, jedna jedzie w górę druga w dół. W dół wiezie produkty z miasta oraz pojemniki z wodą strumieni górnych, by była jak najcięższa. Wodę spuszczamy do podziemnych kanałów. W górę jedzie urobek z nowych korytarzy oraz odpady, zawsze o mniejszej masie. Często nie jedzie nic. Tak zasilana jest sieć. Jedyna różnica między miastem waszym a naszym, to że tu nie wolno palić. Nasz system wentylacyjny by tego nie wytrzymał. Widzisz, teraz już nikt pochodni nie używa. Ani pojazdów spalinowych. Jak stawialiście płytsze fundamenty, jakoś dawało radę.
W tym momencie ziemia zaczęła lekko drżeć. Będzimysł szybko podbiegł do wiszącego nieopodal ściennego sejsmografu
-Kret w sektorze dwudziestym. Nie mamy chwili do stracenia. Wybacz, nasz bohaterze, ale wyruszyć musimy już teraz. Po drodze dołączy oddział z bro… to znaczy z narzędziami.
Oddział idący na spotkanie Wielkiego Kreta zgodnie z przepisami miał tłumacza, dzięki któremu można było prowadzić pertraktacje z przeciwnikiem. Nie można było przecież walczyć. Wszyscy słyszeli już jakieś gardłowe gulgoty wydawane przez bestię, lecz nie śmieli spytać, co one oznaczają. Samego Kreta nie widzieli – zawsze ustawiał się tak, by nie być w zasięgu wzroku ani aparatu fotograficznego. Wreszcie tłumacz przemówił.
-Wielki Kret twierdzi, że go oszukaliśmy i ostatnia przysłana krasnoludka nie była już dziewicą. Żąda wydania winnego tego stanu rzeczy.
Po tych słowach jeden z krasnoludów zrobił się dziwnie blady, po czym zaczął wycofywać się w stronę miasta
-To nie wszystko – ciągnął tłumacz – Kret pyta także, co tu robi ta przerośnięta pokraka z powierzchni ziemi. Przepraszam, jeśli poczułeś się urażony, ale Wielki Kret właśnie tak się wyraził.
„Ja ci dam pokrakę" – pomyślał Krzysztof, przysuwając się do tłumacza.
– Ja chciałem ci dać coś, czego nigdy nie otrzymasz od krasnoludów, Jedyny Władco Podziemia. Coś, co ma więcej energii niż wszystkie krasnoludzie dziewice razem wzięte. Coś, co piją nasze stalowe konie, i dzięki czemu poruszają się sto razy szybciej od krasnoludów.
Tłumacz dzięki wprawie, wydał z siebie dość długi gulgot, po czym posłuchał podobnego odgłosu ze strony Kreta.
-Wielki Kret pyta, czy masz ze sobą ten napój. Jest gotów go przyjąć jako przeprosiny za wtargnięcie do podziemia, nadal jednak nie zmienia żądań w stosunku do krasnoludów. Jeśli napój mu zasmakuje, jest gotów w zamian za dostarczane porcje zrezygnować z niszczenia miasta na powierzchni.
-Idź więc tam, gdzie leży mój pojazd, i wypij płyny jego trzewi. Tam, gdzie wczoraj wieczorem niszczyłeś miasto. Potem zapal fajeczkę – dymek po posiłku relaksuje. I wtedy rusz na rozprawę z oszukańczymi krasnoludami, które zwiodły mnie do siebie podstępem.
Następnego dnia Będzimysł i Mściwoj przynieśli Krzysztofowi gazetę z powierzchni. Na pierwszej stronie znajdował się artykuł o tragicznym wypadku – ktoś wpadł samochodem kilka metrów pod jedna z bałuckich ulic. Nastąpił wybuch i pożar, w wyniku którego kierowca zginał. Świadczyć o tym miały zwęglone przez wysoką temperaturę szczątki organiczne. Tożsamość udało się ustalić na podstawie numerów rejestracyjnych samochodu, jednak w celu jej potwierdzenia zostaną wykonane testy DNA.
-To będą mieli sensację, jak odkryją nowy gatunek – zaśmiał się Krzysztof. Krasnoludy jednak wcale nie były wesołe.
-Kret już nie żyje, więc o co chodzi?
-To dopiero początek, ma przecież wielu potomków żyjących głęboko pod ziemią.
Krzysztof poczuł, jak włosy stają mu dęba.
-Teraz będą próbować zająć jego miejsce i się zemścić. Poza tym każde miasto ma swojego Wielkiego Kreta. Elfy nie obejrzą truchła, bo spłonęło, i nie zgodzą się na modyfikację traktatu rozbrojeniowego. Póki co jesteś nam potrzebny. Albo do zniszczenia Kretów, albo prowadzenia dyplomacji z elfami. Nie martw się o to co na ziemi – przecież zginąłeś w wypadku, nie? – przekonywał Mściwoj.
-Tak tak, olej ziemię, zostań Zbawcą Podziemia – wtórował Będzimysł.
„A gdyby tak… pobyć tu trochę, a potem zmartwychwstać?" – pomyślał Krzysztof, wstępnie godząc się na pozostanie pod ziemią.
– Ale pod jednym warunkiem – codziennie przyprowadzicie mi z ziemi jakąś dziewczynę (najlepiej dziewicę), a potem ją odprowadzą (prawdopodobnie nadal będzie dziewicą). Aż do momentu, gdy któraś zechce pozostać i nie być dziewicą.
-Ccc… codziennie? – jęknęły krasnoludy.
OK, do konkursu.
Przeczytałem. I wciągnęło mnie. Tekst ma fajny klimat, ale wg mnie nie jest na Kosmikomikę - nic nie powoduje jakiegoś specjalnego śmiechu. Powiem więcej - uważam, że tekst byłby lepszy gdyby fragmenty mające być tymi śmiesznymi przerobić/wyrzucić - dużo bardziej podobały mi się momenty płynącej narracji z lekkim przymrużeniem oka, ale bez specjalnych aspiracji do bycia komicznymi.
„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790
Dzięki :)
Raczej kierowałem się w stronę groteski i zabawy konwencją, niż komedii.
Bardzo przyjemny tekst i sprawnie napisany. Zdanie mam podobne jak Diriad.
Pozdrawiam.