- Opowiadanie: kawkers - Hrabia Hellkrid cz. II: Zamek

Hrabia Hellkrid cz. II: Zamek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hrabia Hellkrid cz. II: Zamek

Część 2

Zamek

 

Cielsko podrygiwało, unieruchomione i zdekapitowane. Na pogrążoną w bladym świetle księżyca drogę poczęli wychodzić mieszkańcy wioski. W ich rękach dojrzał motyki, szpadle, widły, cepy, siekiery; słowem wszystko, co może w zwyczajnym domu posłużyć za broń. Między staruszkami dojrzał także Michaiła, szarpiącego się z trzymającym go w żelaznym uścisku Siebiedkę.Po twarzach zebranych odgadł, że wcale nie są przyjaźnie nastawieni. Domyślał się, że liczyli na inne zakończenie tej historii. Zatrzymać wędrowca do pełni, aż pojawi się deformant i spokojnie pozwolić na zabicie członka Zakonu.

Ich twarze były także wskazówką innej historii. Podłużne żuchwy, które z Michaiłem postrzegali jako ciekawy i nietypowy dobór genów, w rzeczywistości były dowodem eksperymentów. Jakby cechy ich fizjonomii wyolbrzymić i przejaskrawić nie różniliby się wiele od zabitej przed chwilą bestii. Bujne owłosienie o czarniawej, siwo-srebrnej lub białej maści, nierówne rzędy zębów-kłów, noszących znaczące ślady zużycia, pomimo wieku nadal solidnie trzymające się w dziąsłach. Siła, żywotność i werwa. Byli solą tej ziemi, a równocześnie podstawą do stworzenia czegoś więcej.

I to mogła by być ostatnia myśl, jaka przyszła do głowy młodemu welunowi, na którego ruszył posępny starczy tłum, gdyby nie pojawienie się niespodziewanego gościa. Od strony Czarciej Skały dał się słyszeć turkot kół i rżenie koni.

– Hrabia. Hrabia nadjeżdża – szeptali podekscytowani staruszkowie, wskazując palcami na ścieżkę, prowadzącą w kierunku pojedynczego wierzchołka góry.

Księżyc na wpół zasłonięty powracającymi chmurami ledwie oświetlał tamte rejony, Razbiest niczego nie dostrzegał, co dowodziło nadzwyczajnego wzroku starców.

Michaił chwycił go za ramię.

– Co z nami będzie? – bał się, co było zrozumiałe w tych okolicznościach, ale nie był przerażony. Wierzącym w cokolwiek łatwiej umierać.

Nie mógł odpowiedzieć na pytanie przyjaciela. W pojedynkę nie wyrwie się z wioski, nie mówiąc o uratowaniu kapłana. Był już zmęczony po walce z mutantem, niewiele sił mu pozostało na akty heroizmu. Jedyną nadzieją była łaska hrabiego, którego akta Zakonu wskazywały na prawdopodobnego sprawcę okolicznych zbrodni. Łaska ekscentryka, którego przodkowie nieraz wykazywali się szaleństwem.

Dwa czarne konie wyłoniły się z mroku, rzucając łbami na boki, ciągnąc dorożkę. Stangret, opatulony po nos ciemnym szalem, zdawał się ślepo wpatrzony w jeden punkt na horyzoncie, nie dostrzegając ludzi, pomiędzy których wjechał. Gdyby parę osób stojących na jego drodze się nie przesunęło, z pewnością zostaliby stratowani.

Drzwi dorożki uchyliły się i ze środka wychynęła dłoń, gestem zapraszając do środka. Michaił chętnie przyjął zaproszenie, widząc w tym rękę opatrzności albo innej bałwochwalczej wiary w ludową ciemnotę, albo kalkulując zwyczajnie, że lepsze to niż przebywanie pośród uzbrojonego motłochu. Razbiest wzruszył lekko ramionami i podążył śladem joszuanina. Żegnały ich ponure spojrzenia rzucane spod pomarszczonych twarzy, sylwetki postaci poczęły się rozchodzić.

Przez całą drogę ku zamkowi nikt nie odezwał się ani słowem, poświęcili czas na mierzenie się wzrokiem. Ich wybawca, a zarazem prawdopodobny oprawca, miał wydłużoną i zwężoną szczękę, podobnie jak mieszkańcy wioski. Podobnież uzębienie, równe, mocne i silne, bardziej kły niż zęby, długie stalowoszare włosy i bokobrody wskazywały, że osobnik w dorożce padł ofiarą tych samych przemian, co starcy.

To z pewnością nie był Bette Hellkrid, mógł być rówieśnikiem Razbiesta i wyglądał na 25 lat, albo na młodo wyglądającego trzydziestolatka. I chociaż twarz zdawała się świadczyć o jego zezwierzęceniu i agresji, to oczy temu przeczyły. Z lekko wydłużonymi źrenicami ukazywały mieszaninę sympatii, dobroci, obojętności i wątpliwości.

Dorożkarz musiał posiadać pierwszorzędne umiejętności do jazdy po tak trudnej drodze z wprawą i spokojem. Szlak wiodący od wioski Hellkrid do zamku wiódł po wznoszącej się lekko do góry ścieżce, ulokowanej na wąskim brzegu Czarciego Szczytu, na której zmieścić mógł się tylko jeden pojazd. Gdy Razbiest wyjrzał przez lewo okno ujrzał pod sobą przepaść okrytą wznoszącą się mgłą, pośród której majaczyły ciemne kształty kruków, przysiadujących na rzadko porastających zbocza karłowatych sosnach. Koła dorożki zdawały się tylko centymetrami unikać upadku i niechybnej śmierci jej pasażerów.

Podróż ta była wielce stresująca, nie tylko przez niebezpieczeństwo upadku, ale także niepewność, co zastaną po dotarciu do celu. Michaił starał się zachować spokój, ale co chwila błądził oczami po dorożce, rzucał wzrokiem na boki, a czoło zrosił mu gęsty pot. Razbiest starał się zachować pełną gotowość do obrony i walki. Lub ucieczki.

Zamek wykuty został w skale po zachodniej stronie Czarciego Szczytu, natomiast wioska znajdowała u jego stóp po stronie wschodniej, musieli więc objechać po krawędzi połowę stromej góry, zanim znaleźli się na miejscu. Ostatnią przeszkodą był drewniany most wiszący nad przepaścią, wsparty na solidnych, kamiennych filarach, które niedawno musiały zostać wzmocnione i odrestaurowane. Rusztowania nadal tam stały. Za to drewniany most nie został nawet ruszony, o czym świadczyły groźne trzeszczenia i podskakująca na nierównościach dorożka.

Ich przejażdżka zakończyła się na sporej wielkości półce skalnej, na której się zatrzymali. Po lewej mieli drewnianą stajnię, na wprost niski, kamienny murek, za którym znajdował się mały cmentarzyk, po prawej zaś wejście do zamczyska wykutego we wnętrzu czarnej góry. Wszystko to okolone było półtorametrowym kamiennym, solidnym murem.

Dopiero gdy wysiedli dojrzeli upiorne piękno zamku, aż dech im w piersiach zaparło. Wykuty w czarnej skale fronton z okapem, podtrzymywany przez dwie proste kolumny, solidne, drewniane wrota z metalowymi klamrami i ćwiekami oraz płaskorzeźby. Wyrzeźbione w kamieniu pyski wilków, czasem z widocznym karkiem, niektóre wykonane aż po zad otaczały wejście do zamczyska. Na frontonie ponad wrotami wejściowymi, pośród ciemności, młody welun dojrzał jeszcze dwie sylwetki wilczych rzeźb, obie groźnie szczerzące kły, wlepiające martwe bryły ślepi w przybyszy. Ale największe wrażenie sprawiały ich misternie wykonane skrzydła, majestatycznie rozczapierzone, błoniaste i pokryte rzadką sierścią. Nawet rzygacze w rynnach zdawały się poprzez swoją naturalność posiadać bardziej groteskowy wygląd niż te znane mu z ulic Akantu.

Po przejściu progu ich przewodnik musnął palcami ścianę i wnętrzności zamku rozbłysły migotliwym światłem.

– Dziwne świeczki – mruknął Michaił, ale Razbiest wiedział, że to nie świeczki, tylko elektryczność, lampy, a ich migotanie wskazywało, że zasilane są przez słabą prądnicę lub nieefektywny generator, nie wiedział, bo też się nie znał.

Ciężkie drzwi zamknęły się za nimi, zapewne miały jakiś automatyczny mechanizm zatrzaskujący, albo zamknął je z drugiej strony stangret. Ich oczom ukazał się długi korytarz z ciągnącymi się wzdłuż niego kolumnami i ze schodami po obu końcach, arrasami zwisającymi z ociosanej nieprzyjemnie skały, i mnóstwo broni drzewcowej: dzidy, kosy i widły bojowe, hasty, partyzany, lance, rohatyny i inne.

– Panowie muszą być zmęczeni – młodzieniec miał donośny, głęboki i męski głos, lekko zachrypnięty i niewyraźny, przez co słowa brzmiały jak warkliwe pomruki. – Zapraszam do komnat. Jutro będzie czas na introdukcję, hrabia Hellkrid oczekuje was z niecierpliwością jednakże, niestety, tej nocy jest niedysponowany.

Echem po korytarzu rozległ się skowyt, krzyk lub coś pomiędzy, ale młody przewodnik udał, że tego nie słyszy a Razbiest poszedł w jego ślady.

– Nazajutrz będzie wielce rad by was poznać. Są pewne kwestie, które z pewnością znajdziecie interesującymi dla obu stron. A teraz zapraszam, za mną proszę.

 

– Wygodne łoże, nie powiem, że nie – Michaił oblał twarz ciepławą wodą, tak jak welun. – A do tego ciepła woda, mydło i brzytwy ostre niczym u najlepszego ursinowskiego golibrody. Jak myślisz, skąd mają ciepłą wodę? Podgrzewają na piecu czy używają jakichś ustrojstw?

– Raczej to drugie. Skoro mają elektryczność i to dostatecznie dużo, by oświetlić cały zamek, to z pewnością stać ich na… jak to się nazywa… brojtler?

– Możliwe. Co więcej, chyba ten Hellkrid nie ma złych zamiarów – ogoliwszy brodę kapłan zajął się wąsami. – Mógł nas zabić w nocy, ale tego nie zrobił. Ranek już wstał, a my żywi. Z pewnością obawiają się skrzywdzić świątobliwego męża.

– Prędzej członka Zakonu.

– Egoizm to grzech. Chociaż to również jest…

Przerwało mu pukanie, po którym do ich wspólnej komnaty wkroczył młodzieniec z dorożki.

– Panowie widzę się rozgościli. Ciepła, bieżąca woda to wielkie udogodnienie, nieprawdaż? Chociaż nie wiem, co by Zakon powiedział na taki przejaw technologicznej fanaberii – spojrzał wymownie na Razbiesta, ale ten spokojnie pokręcił głową.

– Technika to nie moja dziedzina. Weluni pilnują porządku i ładu na świecie. A koniec końców prawdopodobnie ocaliłeś nam życia.

– Proszę mi nie wmawiać, że członek Zakonu przestraszył się paru staruszków z widłami – uśmiechnął się na wpół kpiąco, wpół litościwie.

– Zagrożenie przybiera różne oblicza – wtrącił Michaił.

– Krążą legendy o mądrości joszuańskich kapłanów, nie zawiodłem się. Cóż, u nas świątobliwy mąż nie ma się czego obawiać, przysięgam to na honor mojej rodziny. Więcej nawet, w południe zapraszam na uroczysty obiad. Hrabia Hellkrid pojawi się osobiście.

– Jak się czuje? – Razbiest przybrał lekko zatroskany wyraz twarzy, typowy dla człowieka autentycznie martwiącego się o nieznajomego.

– Lepiej, dziękuję za szczerą troskę. To ta pełnia tak źle na niego działa. Stangret po was wyjdzie. Widzę, że chmury znowu się zebrały, raczej nikt tego miejsca przez długi czas nie opuści.

– Mówił pan o uroczystym obiedzie – Michaił zatrzymał wycofującego się młodzieńca. – Z jakiej to okazji?

– Ależ, z okazji waszego przybycia, rzecz jasna. Tak dawno nie mieliśmy tu gości.

 

Obiad odbył się późną porą, Razbiest z Michaiłem zdążyli już porządnie zgłodnieć, na jedzenie rzucili się więc z niecierpliwością. Młody welun obejrzał dokładnie przestronną jadalnię, wykutą w litej, czarnej bryle skalnej. Bezokienna, oświetlona słabym, migoczącym światłem bladej elektryczności z wiszących u sufitu kandelabrów oraz świeczkami ustawionymi na stole sprawiała wrażenie ponurego kurhanu. Michaił raz po raz systematycznie przekładał sztućce z ręki do ręki, czyniąc zabawny stołowy taniec-przekładaniec.

Największe wrażenie wywarła jednak sama postać hrabiego, który chyba po raz pierwszy od przeszło półwiecza pokazał się obcemu człowiekowi. Starzec przyjechał w środku posiłku na sfatygowanym wózku inwalidzkim suto zdobionym drobnymi ornamentami, popychanym przez młodzieńca, który okazał się być nikim innym, jak jego bezpośrednim potomkiem. W aktach zakonnych Razbiest nie znalazł żadnej wzmianki na temat protoplastów Bette Hellkrida. Czego jeszcze nie wiedział?

Starzec, z typową dla tej okolicy fizjonomią, sprawiał wrażenie żywotnego staruszka, choć trochę zgrzybiałego. Michaił pod wieczór stwierdził, że w starym hrabim siedzi jakaś franca, ale Razbiest na pierwszy rzut oka nie widział niczego takiego. Otulony grubymi kocami, zgarbiony starzec miał posturę świadczącą o niegdysiejszej sile, widocznej nawet po dotarciu do schyłku swego życia. Głowę zdobiła mu stara peruka z lokami nie sięgająca ramion, poszarzała i pokryta kurzem.

– Wybornie, że nas odwiedziliście, wybornie, jakże się cieszę – szczebiotał wesoło. – Częstujcie się jadłem, częstujcie napitkiem i czujcie się jak u siebie w domu. Mój syn, Lykos(znacie go już?) i nasz stangret Alojzy z chęcią was oprowadzą po zamku. Ponure może się zdawać to miejsce, szczególnie dla światłego i obytego męża jak kapłan, ja wiem, ale w taką pogodę – hrabia wykonał zabawny kulisty ruch dłonią, mówiący „sami wiecie". – W taką pogodę lichy burdel jest schronieniem niczym królewski pałac. Musicie tu zostać.

Długo rozmawiali o polityce, o nowinkach ze świata, które wielce interesowały starego hrabiego. Chciał wiedzieć wszystko o Federacji Ras, o emigrantach i polityce Republik Północy odnośnie wysiedleńców. Ponoć na terenie Federacji powstają ludzkie ksiąstewka, enklawy pośrodku wyludnionych krain. Razbiest nie słyszał o niczym takim, ale Michaił owszem.

– Ostoja Ottona – podjął kapłan. – Tak się nazywa. Dość liczne siedlisko i wciąż się rozrasta, zarówno w wielkości jak i zasięgu wpływów.

– Czysta ludzka krew wszędzie okazuje się być przydatną – Lykos rozdrabniał ojcu mięsne kawałki na drobniejsze, łatwiejsze do przełknięcia i nie zwrócił uwagi na wieloznaczność tej wypowiedzi. Nie umknęło to jednak uwadze Razbiesta.

– Chociażby do przemian. Jaki jest stosunek panicza do mutacji?

– Okazują się być niemalże błogosławieństwem ludzkości. Można dzięki nim wiele osiągnąć, dla dobra ludzkości, oczywiście.

– Na przykład stworzyć nową rasę?

Lykos zamilkł, schylił prawie-wilczą głowę, następnie podniósł ją dumnie.

– Czyżbyś do czegoś zmierzał, szarlatanniku? Służko zakonna? Czyż sam nie jesteś mutantem, wzorcem nowej rasy?

– Bliżej mi do człowieka, niż do mutanta. Nas, welunów, nadal można przekształcać, choć już nie w takim stopniu jak zwykłego człowieka – ugryzł się w język, ale za późno. Niebezpiecznie było zdradzać takie fakty przy magu genowym, który potrafił całą wioskę pokolenie po pokoleniu przemieniać w coś skrajnie nieludzkiego. – A co z ludźmi w wiosce? Nie wyglądają zbyt ludzko.

– Mój przyjaciel chciał powiedzieć – wtrącił się Michaił. – Chciał powiedzieć, że wyglądają nadzwyczaj zdrowo i ruchliwie jak na swoje lata.

– Szczególnie gdy grozili nam szpadlami i widłami.

– Moje dzieci – odezwał się Bette, mlaskając nieprzeżutymi jeszcze kawałkami uroczystego obiadu. – Proponuję wnieść odrobinę wina by stępić nieco pochmurne nastroje. Bez wątpienia udzieliły się nam wrażenia po zabiciu tego… monstrum, a nędzna pogoda potęguje nieprzyjemne emocje – w tym momencie hrabia próbował powstać ale upadł niezgrabnie na siedzisko. – Wznoszę ten kielich by uroczyście obiecać ci, drogi Michaile, że włos ci z głowy nie spadnie, kiedy jesteś pod opieką mojej rodziny. A teraz, młody Razbieście opowiadaj dalej. Chętnie dowiem się więcej na temat welunów.

– Dla hrabiego zrobię to z przyjemnością – ukłonił się, łypiąc nieprzychylnie na Lykosa, spoglądającego tępo na ścianę.

 

Następny dzień spędzili na zwiedzaniu zamczyska, wykutego w czarnej bryle Czarciej Skały. Długie korytarze wiodły do rozlicznych komnat, część z nich jednak(szczególnie te z niższych poziomów) była dla nowoprzybyłych niedostępne. Interesującym okazał się zasób pokaźnej biblioteki hrabiego, pośród których wyróżniały się takie tytuły jak: „Tractatum Lycose", „Zwierzę zwane Człowiekiem. Ewolucjonistyczne przyczynki rozwoju gatunkowego", „Die Schwarze Pactum", „Anatomia ssaków wyższych", „Budowa mózgu. Rozprawki wybrane", „Nosferatis Occultum". Część zbiorów zapewne sięgała czasów Ery Nauki, co czyniło z nich dzieła o tyle rzadkie, co cenne.

Ich przewodnikiem był panicz Lykos, ale w rzeczywistości rozmawiał tylko z Michaiłem, którego darzył olbrzymim szacunkiem(kapłan joszuański był tutaj traktowany jak nietykalna świętość) do Razbiesta natomiast zwracał się jedynie w ostateczności i tylko półgębkiem.

Północne sale dawały wspaniały widok na oddaloną o wiele dni drogi Przełęcz Wasilewa, rozdzielającą Góry Stare od Tappachów, które to byłyby o wiele lepiej widoczne gdyby nie pogoda. Ciężkie, burzowe chmury zdążyły już powrócić, skutecznie zasłaniając widnokrąg, pokrywając wioskę z zamkiem niby kopułą lub całunem, nie pozwalając na przedostanie się choćby drobnego promyczka jutrzenki. Przez to nad okolicą panował wieczny półmrok, nie oświetlony ani słońcem w dzień, ani księżycem w nocy.

Babieka z mułem zostały bezpiecznie przetransportowane do stajni, stojącej na półce skalnej, będącej przy okazji przyzamkowym placem. Na stojącym w pobliżu cmentarzu, na jednym z nagrobków, Razbiest spostrzegł znajome imię i zapytał o nie Lykosa.

– Botor Hellkrid był moim dziadkiem i tak, masz rację, wiele osób w wiosce nosi to imię. Tak samo młodsze pokolenie to w większości Bette, Betos, Betor a z mojego pokolenia poznacie takich ludzi jak Liczka, Lakan, Lakos, Laszaja. To taki dowód oddania ze strony wieśniaków.

– A poznamy kiedyś to młodsze pokolenie?

– O tak, poznacie. Z pewnością poznacie. Są zajęci w niższych partiach zamku, ale jak tylko znajdą czas to z pewnością, z pewnością.

 

Trzeciego dnia sytuacja diametralnie się odwróciła, wprawiając Razbiesta w skrajne poirytowanie. Zabroniono im wychodzenia z komnaty, a od czasu uroczystego obiadu(bardziej półwytrawnej kolacyjki) nie widzieli hrabiego na oczy. Ponoć był w swoich prywatnych komnatach, zajmując się ważkimi sprawami lokalnymi. Jedynymi, którzy ich odwiedzali, byli Lykos oraz stangret-lokaj Alojzy, z wiecznie zasłoniętą szalikiem twarzą, którzy przynosili im posiłki. Stali się więźniami w rękach młodego panicza.

– Stary hrabia również nie jest wzorem – perorował Michaił. – Sam stwierdziłeś, że do przeprowadzenia takich mutacji potrzebne są działania od paru pokoleń wstecz. Najprawdopodobniej zapoczątkował je Bette, a może nawet Botor Hellkrid. Młody Lykos jest tylko kontynuatorem rodzinnej wizji, a jego ojciec jest ofiarą demencji starczej, czyniącej z niego nieszkodliwego obecnie staruszka.

– Jeśli to prawda, to wdepnęliśmy w nie lada…

– A, a, a… – pokiwał palcem Michaił.

– …opresję. Wdepnęliśmy w nie lada opresję.

– Cóż jednak możemy zrobić?

– Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam czekać tu z założonymi rękoma.

Podszedł do wykutego w skale okna, rozejrzał się na zewnątrz. Po lewej stronie, oddalone o parę metrów, ujrzał drugie okno, ulokowane zaraz przy wejściu do ich prywatnej komnaty, czy też raczej celi. Ściągnął prześcieradła z łóżek i związał je mocnymi supłami, na koniec przywiązując ciężki, żeliwny świecznik. Ponownie wychylił się przez okno, zamachnął się i rzucił świecznikiem w sąsiednie okno. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, welun postanowił nie sprawdzać czy ktoś przybiegnie sprawdzić, co się dzieje. Pociągnął za prześcieradło i kiedy był pewien, że mocno trzyma, wyskoczył przez okno.

Usłyszał jak Michaił woła nad nim, by nie patrzył w dół, więc instynktownie spojrzał. Wisiał dobre dwadzieścia metrów nad cmentarzem uczepiony ściągniętych z łóżek prześcieradeł, próbując uciec z domu wariatów, za jedynego kompana mając zapijaczonego, na wpół szalonego mnicha.

– Co cię tak śmieszy? Wdrapuj się! Nie wiadomo ile te cholerne prześcieradła wytrzymają. Psia sabaka, zwariował! Dokumentnie oszalał!

Ale Razbiestowi daleko było do szaleństwa. Już zaczął się wdrapywać, pokonując centymetr za centymetrem, sunąc niczym strwożona gąsienica po gałązce wierzby. Oho, poeta się w welunie odezwał, znowu parsknął śmiechem, a kiedy pokonał już ponad połowę drogi dzielącej go od rozbitego okna posłyszał darcie materiału.

– Jasna dupa, tkanina zahaczyła o rozbite szkło! Szybciej młody, szybciej, masz mało czasu.

– No przecież się spieszę!

Znowu darcie, nieprzyjemny lament rozrywanej tkaniny. I po co mi to było, pomyślał sobie, mogłem siedzieć w komnacie ze świecznikiem w dłoni i rąbnąć nim pierwszego, kto wejdzie do środka, ale nie! To by było oczywiście zbyt proste.

Ostrożnie wyciągnął z framugi wystające odłamki szkła i w końcu wpadł na korytarz. Dysząc roześmiał się i pacnął dłonią w pierś.

– Nigdy więcej. Na wszystko, co święte, nigdy więcej.

Spróbował otworzyć drzwi, na próżno. Nigdzie w pobliżu nie mógł znaleźć także klucza. Odwiązał więc świecznik i spojrzał na ulatującą na wietrze prowizoryczną linę jak przemieniła się w samotny żagiel i poszybowała spokojnie na rodzinny cmentarzyk, opatulając nagrobki niby całunem.

Z korytarza rozległy się kroki. Schował się za wyłomem skalnym i czekał. Usłyszawszy buty chrzęszczące na szkle wyskoczył, zamachnął świecznikiem i rąbnął stangreta w twarz, dla pewności poprawił kopniakiem w ucho. Przeszukał lokaja i znalezionymi kluczami uwolnił Michaiła.

– Spoczywaj w spokoju – szepnął Michaił, widząc leżącego na ziemi lokaja, ale uczynił to z niepowstrzymywaną obojętnością.

Razbiest podał świecznik Michaiłowi, ale ten go szybko upuścił.

– Na nim jest krew.

– To do obrony.

– Nie mogę nikogo skrzywdzić. Jestem kapłanem joszuańskim do kroćset!

– Przez twoje durne ideały dasz się zabić?

– Tak! A teraz idź. Musimy się w końcu dowiedzieć, co tu się dzieje.

 

Korytarze były długie, ale nie przypominały labiryntu. Po paru dniach przebywania w zamczysku obaj zdążyli już poznać prosty schemat jego budowy. Razbiest nie wypuścił mieczy, wolał mieć wolne dłonie podczas otwierania kolejnych komnat.

W jednym z korytarzy znaleźli portrety protoplastów Hellkridów oraz ich drzewo genealogiczne w formie arrasu. Twarze kobiet i mężczyzn, w śnieżnobiałych perukach z lokami sięgających ramion odwzajemniały wzrok.

Po długim czasie skradania, kiedy to mieli nerwy napięte jak postronki, doszli do jednej z zakazanych dla „zwiedzających" komnat, które to znajdowały się w niższych partiach zamczyska. Klucze stangreta również i te drzwi otworzyły, dzięki czemu ich oczom ukazał się widok niecodzienny dla ich czasów. Jasno oświetlona komnata pełna była maszyn z pracującymi mozolnie tłokami, kołami zębatymi wielkości dużych szczurów obracającymi się ociężale przy centralnej konsoli uzbrojonej w dźwignie, wajchy, przyciski i pokrętła, naokoło której niezliczona ilość mierników ze wskaźnikami pokazywała aktualną ilość płynów i pary, z oznaczeniem wartości minimalnej na zielono, na czerwono zaś krytycznej. Para buchała spomiędzy rur doprowadzających chłodziwo, co rusz zasnuwając komnatę nieprzeniknionymi kłębami, ale wszystko to pracowało na granicy słyszalności. Razbiest musnął najbliższą z maszyn.

– W większości to terentytowe konstrukcje. Nie widziałem jeszcze generatorów energii z tego metalu. Jeśli były dobrze hartowane…

– Hartowane esencją? Święci… ileż to krwi…

– Taki rafinowany terentyt jest droższy od ludzkiego życia. Skąd oni wzięli na to środki?

– Szukajmy dalej.

Nie wszystkie drzwi można było otworzyć zdobytym zestawem kluczy, kolejne okazały się dla nich niedostępne, dopiero piąte z kolei zaskrzypiały, niechętnie się otwierając.

– Co to jest? Razbiest, psia sabaka, co to jest?

– Nowy gatunek.

Wzdłuż korytarza, oświetlającego się systematycznie płaskimi, podłużnymi lampami elektrycznymi podwieszonymi u sufitu, z których światło dawały owalne rurki, ustawione zostały równymi rzędami kadzie. Przez szklane obudowy obserwowali unoszące się w płynach postacie obojga płci, od których odchodziły niezliczone terentytowe przyssawki, gumowe rurki oraz maski na pyskach. Każda taka kadź ustawiona była na solidnym metalowym cokole.

– Mutacje kolejnych pokoleń, stabilizacja zmian tak, by przekazywano je genetycznie. Popatrz, Michaile, oto twoja wewnętrzna ludzka dobroć.

Ciała owłosione od stóp do głów gęstą sierścią, lekko wydłużone żuchwy, zapewne umożliwiające jeszcze artykułowanie głosek, wydłużone i spłaszczone stopy, o których welun myślał już jak o łapach, ale jak najbardziej ludzkie dłonie, z przeciwstawnymi kciukami, z jedyną różnicą w postaci długich i ostrzejszych pazurów.

Byli tu ludzie w różnym wieku, od dzieci do dorosłych, i w różnych stadiach przemiany. Niektórzy przypominali bardziej człowieka niż wilka, szczególnie po twarzach i skąpym owłosieniu.

– Popatrz Razbiest, niektórzy mają nawet ogony.

– Hellkridowie nie mają chyba jednego wzorca. Eksperymentują, różnicują geny i esencję. Popatrz na tę, całkowity brak pyska, ludzka twarz, ale zamiast nóg-łapy.

– Nie patrz na jej łono. Jest też paru deformantów.

– To zapewne porywani z wioski ludzie. To tłumaczy bestię. Deformanta można stworzyć na dwa sposoby…

– …świadomie, by móc z jego deformacji czerpać zyski, albo gdy podmiot nie zgadza się na proces. Jest też trzeci powód.

– Spartaczenie sprawy, tak wiem. Ale w tym wypadku to nie wchodzi w grę.

Drzwi, którymi wkroczyli w ten wydający zakazane owoce ogród, zaskrzypiały mozolnie. W nieprzyjemnej poświacie martwego, elektrycznego światła ukazał się stangret-lokaj Alojzy. Tym razem bez szala okrywającego twarz, ukrywającego szpetną brzydotę łagodnej jeszcze deformacji. Oboje, tak welun jak i kapłan, zaniemówili z wrażenia, jakie wywarła na nich mięsista pustka w miejscu dolnej szczęki, całkowity brak żuchwy, mięśnie, ścięgna i kości wyłażące na zewnątrz i długi, siny jęzor, rozdwojony na końcu, poruszający się niemrawo niczym wahadło w zdychającym zegarze.

Nie zdążył wypuścić mieczy, stangret był szybszy. Zawinął batem, trafiając weluna w skroń. Był szybki, szybszy niż zwykły człowiek, odległość dwudziestu metrów pokonał błyskawicznie, kopnął Razbiesta w pierś podbiciem buta, następnie kolanem w podbródek i zakończył ciosem łokciem w sklepienie czaszki, po którym utrata świadomości była słodką ucieczką od bólu.

 

Nie otworzył oczu od razu po odzyskaniu świadomości, wpierw starał się zorientować w sytuacji. Ręce miał unieruchomione, podwieszone do góry i w kajdanach. Od przegubów do łokci długie pasma ciasno przewiązanego materiału miały zapewne uniemożliwić wypuszczenie mieczy. Odczuwał także ból w miejscach, w które został uderzony przez stangreta.

Tam, gdzie się znajdował, były jeszcze obecne dwie osoby. Słyszał delikatne szelesty ich ciał, oddechy. Jeden był po lewej, drugi na wprost. Zapewne Michaił i strażnik.

– Wiem, że się ocknąłeś, można to poznać po spokojniejszym oddechu. Nie bój się, otwórz oczy – po głosie rozpoznał Lykosa.

– Jesteśmy uwięzieni – to Michaił po lewej, spięty i zrezygnowany.

– Tak, wiem.

Znajdowali się w celach, grube metalowe pręty oddzielały ich od siebie.

– Stąd jeszcze nikt nie uciekł – Lykos rozsiadł się na niskim, drewnianym taborecie, oparł głowę o kamienną ścianę. Wydawał się być równie zrezygnowany, co Michaił.

– Twój plan się powiódł. Stworzysz nowy gatunek.

– To nigdy nie było moim celem. To ojciec. I dziadek. Oni rozpoczęli to szaleństwo.

– Szaleństwo? Pamiętam jak twierdziłeś, że to coś wspaniałego, tworzenie nowej rasy dla… jak to ująłeś… dobra ludzkości?

– Tak uważam. Mamy środki i możliwości, od nas zależy, jakie obierzemy cele. Hrabia, mój ojciec, pragnie rewolucji. Ma jakieś obłąkańcze pragnienia dominacji, podbojów. Przemiany ha-ha! świata.

Razbiest parsknął.

– A ty jesteś inny? Ty oczywiście chcesz odgrywać pozytywnego bohatera tej historii?

– On jest inny – wtrącił Michaił i zamilkł.

Lykos potarł obrośniętą szczeciną wysuniętą szczękę i zawarczał:

– Dzięki tym zmianom możemy wiele dokonać. Jak gobliny, stworzone do górnictwa. Hobgobliny do rolnictwa.

– Liosalfarowie do nierządu i polityki. A wy do czego? Do wojny, przecież to oczywiste.

Młody panicz powstał i przechadzając się po korytarzu wyrzucał w górę dłonie, akcentując w ten sposób każde ważniejsze słowo.

– Tak, tak, zostaliśmy do tego zaprojektowani. I co z tym zrobisz? Wymordujesz wszystkich? Zakon ma ku temu środki. Cała wioska, dziesiątki ludzi do unieszkodliwienia i spalenia przez szaleństwo mojej rodziny? Nie mogę do tego dopuścić. Ojciec jest niezrównoważony i trzeba go powstrzymać.

– Uwolnij mnie, a zrobię to.

Lykos zatrzymał się, chwycił metalowe pręty w dłonie i przybliżył do nich twarz.

– Czy ty wiesz, o co mnie prosisz? Skazałbym ojca na śmierć. Honor mi na to nie pozwala. Bądź co bądź jestem jego synem. Jaki byłby ze mnie… człowiek, gdybym na to pozwolił? Nie, musisz sam sobie poradzić.

– Czyli pozostaniesz bierny? Nic nie zrobisz, by przerwać to szaleństwo?

– Daruj sobie te psychologiczne chwyty wywoływania wstydu. Więzy krwi są mocniejsze od zdrowego rozsądku. Tu masz swój ekwipunek – wskazał na torby leżące koło taborecika. – Kapłan może ci pomoże.

– Wyjaśnijmy to sobie; jak się uwolnię…

– …jeśli się uwolnisz.

– Jak już się uwolnię, zabiję twego ojca.

– A wtedy ja będę musiał go pomścić, tak. Tak nakazuje mi honor i duma rodu Hellkridów. A teraz żegnaj – ruszył do drzwi ale w progu się zatrzymał i odwrócił niepewnie. – I powodzenia.

 

– Wyszedł. Razbiest, co robimy?

– Cicho, daj mi pomyśleć. Jeśli faktycznie przyniósł cały mój ekwipunek to gdzieś tu musi być… jest! Mów coś.

– Co? Nie rozumiem.

– Mów coś, cokolwiek, byle głośno i wyraźnie.

Michaił pochylił się, przygarbił i zaczął:

– A wiesz, że chciałem zostać pisarzem?

Skinął głową, niechybny znak, że jest to początek dłuższej historii, co było welunowi bardzo na rękę.

– Należałem do Klubu Książki w mieście Lok-Lar, kiedy to miasto przeżywało upadek swego rozkwitu. Wspaniała przygoda, polecam, ale mniejsza z tym. Każdy członek Klubu w miarę swoich możliwości tworzył kolejne swoje dzieła. A wszystko odbywało się anonimowo, musisz wiedzieć. I takie dzieło, ja napisałem cztery krótkie historie, trafiało do czołowego członka Klubu. Ten, dzięki kupionemu w gildii powielaczowi, tworzył tyle kopii, ilu było członków naszego Klubu. Każdy dostawał więc egzemplarz, ale nikt nie wiedział, kto był autorem. Następnie każdy, obowiązkowo, spisywał swoje zastrzeżenia i uwagi na kartce papieru, którą wrzucano do skrzynki. Następnie czołowy Klubu wyciągał wszystkie kartki i czytał je zebranym. Pełna anonimowość, rozumiesz.

– Tak, jasne.

Michaił już się dostatecznie rozgadał, Razbiest ponownie odszukał wzrokiem saszetkę przypiętą do pasa, leżącą na torbie z ziołami. Zagwizdał cichutko – nic. Zaklaskał językiem – nic. Chrząknął, beknął, znowu zagwizdał – drobna rączka podniosła wieko saszetki, a spod niej ukazał się łepek kapucynki.

– Grzeczne maleństwo. No wyjdź, wychodź. Klucz na ścianie, klucze.

– I wiesz, co mnie najbardziej drażniło? – kontynuował Michaił, przyglądając się staraniom weluna. – To znaczy, nie oszukujmy się, nie liczyłem na karierę profesjonalnego pisarza, są lepsi ode mnie. Niemniej pisanie sprawiało mi przyjemność, czułem to za rozwijające zadanie. Czułem się… spełniony. Rozumiesz? Tworzyć dla samego tworzenia, sztuka dla sztuki, nie dla zysku i poklasku, chociaż nie odmówiłbym i temu. Później dopiero zdałem sobie sprawę, że to żadna sztuka… Założyciele Klubu nie przewidzieli jednego, mianowicie, będąc całkowicie anonimowym ludziom o wiele łatwiej jest krytykować. I czynią to o wiele częściej i jakże mało delikatnie. Znaleźli się więc tacy, którzy namiętnie ocenianie dzieła zaczynali od następującego zdania: „Nie przeczytałem do końca, ale…".

Spojrzał znacząco na Razbiesta, oczekując jakiegoś komentarza lub gestu, oznaczającego wzburzenie, ale niczego takiego się nie doczekał. Welun był pochłonięty dopingowaniem kapucynki, która spojrzała na pęk kluczy zwisający na haku, przysiadła, podrapała się łapką za uchem, spojrzała na Razbiesta, znowu na klucze, w końcu skoczyła do ściany. Wyskrobała się na hak i z mozołem zrzuciła ciężki pęk na kamienną posadzkę. Welunowi zdawało się, że huk towarzyszący ich upadkowi obudziłby zmarłego, ale nikt nie przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Skarcił Michaiła za przerwanie paplaniny i ponownie cmoknął na kapucynkę.

– To było frustrujące! – krzyknął kapłan. – Nie przeczytali do końca i oceniali, wysuwali błędne wnioski, nie wiedzieli kto jest kim, kto z kogo informacje wyciąga i tak dalej. A był jeszcze drugi typ ludzi. Ci tekst traktowali bardzo schematycznie. Takim trzeba palcem pokazywać, o tu – Michaił palcem wskazującym dźgał swoje kolano. – O, tu jest ironia, o tu jest sarkazm, a tu jest hiperbolizacja. Środki stylistyczne, rozumiesz? Wiem, że nie byłem oszlifowanym diamentem, wiele mi do tego brakowało, wszelkie opinie mile widziane, ale do tych dwóch rzeczy nigdy nie przywykłem.

– I dlatego odszedłeś? – ledwie zwracał uwagę na wypowiadane przez kapłana słowa, chciał tylko zachęcić go do mówienia.

Tymczasem kapucynka, siłując się z ciężkim pękiem kluczy szurała nim po podłodze, a w międzyczasie Razbiest zsunął jedną nogą z drugiej buta wraz ze skarpetą i zachęcał małpkę do kontynuowania wysiłku.

Michaił prychnął.

– Odszedłem, bo wezwało mnie powołanie. Poznałem joszuańskiego kapłana, od którego zacząłem pobierać nauki, aż w końcu przywdziałem habit. Teraz, między kolejnymi wioskami, kazaniami, których nie ma końca, po prostu nie ma czasu na tworzenie. A brakuje mi tego, wiesz?

– Brawo maleństwo, brawo. Jeszcze kawałek. Kto jest córeczką tatusia? No kto jest? Tak! Odpocznij sobie, odpocznij.

Chwycił w palce u nóg koło od kluczy, podrzucił je do góry, ale zamiast trafić wprost do ręki pacnęły go w czoło i upadły na posadzkę.

– Myślisz, że ci się uda?

– Cicho. I gadaj dalej.

– To mam być cicho czy mam gadać… a zresztą.

Razbiest ponownie chwycił pęk kluczy w palce, wziął wdech, podrzucił je do góry i chwycił pewnym uchwytem w dłoń. Mrucząc pod nosem, że „to musiało się udać" oraz „zgrabne paluszki, zgrabne" począł wyginać nadgarstek, by umocować klucz do otworu w kajdanach. Pierwszy nie pasował, drugi też nie(nawet nie spostrzegł, że Michaił zamilkł i przygląda się w skupieniu pracującemu nadgarstkowi weluna) ale trzeci się przekręcił, kajdany kliknęły i się rozwarły. Po chwili obaj już byli wolni.

Skierowali się w stronę wyjścia, Razbiest stwierdził, że najpierw ukryje gdzieś Michaiła, niosącego teraz jego ekwipunek, a potem rozprawi się ze starym hrabią.

 

Weszli już do korytarza ozdobionego na ścianach różnego rodzaju bronią drzewcową, korytarza z którego wiodło jedyne wyjście. I cały niewybredny plan weluna zapewne by się udał, a historia potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby nie stangret stojący przed zamkniętą bramą. Z batem w dłoni, szalem skrywającym szpetotę twarzy i ciężkim pękiem kluczy przy pasie oddzielał ich od wyjścia.

Razbiest mruknął pod nosem przeklinając swoje psie szczęście i wypuścił miecze, skoncentrował się na nieruchomej końcówce batogu, gotów w odpowiednim momencie ruszyć do ataku.

Zdekoncentrowało go powolne klaskanie.

– Brawo, welunie, brawo, szarlatanniku – stary hrabia, obładowany grubymi kocami, na rozklekotanym wózku inwalidzkim spoglądał spod zakurzonej peruki. – Udało ci się uwolnić. Co teraz? Zabijesz nas, prawda? Zabijesz nas wszystkich, kobiety i dzieci. I zostaniesz bohaterem! – stary Hellkrid pompatycznie uniósł dłoń do góry. Zza jednego z filarów ukazała się sylwetka Lykosa, ale blade światło elektryczne nie wydobyło go całkiem z mroku. – Zawsze proponuję swoim gościom wybór broni, jak widzisz mam ich pokaźną kolekcję, broń drzewcową uważam za perfekcyjne połączenie prymitywizmu i skuteczności. Nie skusisz się na spisę, halabardę? Nie? Obstajesz przy swoich mieczach. Niech i tak będzie.

Stary hrabia powstał, ciężkie koce upadły mu do stóp, rozpoczęła się przemiana. Kości i stawy poczęły trzeszczeć, oczy zalśniły, kły wydłużyły, zza pleców zamachał ogon a podziurawione, źle ukształtowane błoniaste skrzydła rozczapierzyły się zza pleców, sczerniałe i łyse, a mięśnie starca napuchły. I tak oto przed welunem stanął nowy hrabia, bardziej bestia niż człowiek.

– Na moje nieszczęście – zawarczał niewyraźnie – mój syn nie jest magiem genowym. Beztalencie! Sam musiałem się zaprojektować i przekształcić – zawył dziko, trzaskanie kości ustało. Bette Hellkrid był już o metr wyższy od weluna i nie przypominał już bezbronnego starca.

Uderzył pięścią o posadzkę i ruszył szturmem na weluna. Prosty unik uratował Razbiesta przed staranowaniem, stanęli naprzeciw siebie, wyprowadzając kolejne ciosy. Co hrabia się zamachnął, to welun odskakiwał, próbując ostrzami mieczy dosięgnąć ciała mutanta, te jednak okazywały się być zbyt krótkie.

Stary Hellkrid, zanosząc się warczącym śmiechem, smagnął ogonem, podniósł łapę i spuścił ją na Razbiesta. Ten ponownie odskoczył ale nie zdołał już się ochronić przed kolejnym ciosem; ciężka pięść grzmotnęła go w pierś. Odleciał do tyłu zatrzymując się dopiero na kamiennej ścianie. Przypadek chciał, że ze ściany wprost na jego kolana upadła słabo usadowiona spisa. Nie myśląc wiele chwycił ją pewnie w dłoń i, stojąc już pewnie na nogach, wyrzucił ją przed siebie. Hrabia się uchylił, ostrze spisy dzieliły milimetry od jego pyska. Ta krótka chwila dekoncentracji u przeciwnika dała welunowi tak potrzebną przewagę. Doskoczył do hrabiego, ciął go mieczem przez pierś, uchylił się przed zdesperowanym ciosem rozrośniętą łapą i zagłębił ostrze w podbrzusze Bettego.

Wycofując miecz wiedział, że wygrał. Bette chwycił się za przebity brzuch, krew chlusnęła za posadzkę.

Razbiest się jednak srodze przeliczył, to nie był koniec. Stary hrabia ryknął wściekle, zawinął zdegenerowanym skrzydłem, pozbawiając Razbiesta równowagi, by potem runąć do przodu, przygniatając weluna swym cielskiem. Rąbnął powalonego pięścią w szczękę, poprawił łbem w czoło. Rozczapierzył łapę, na końcu której zabłysły sztyletowate pazury, w oczach mu zabłysło tryumfalnie, już się gotował do zadania ciosu, gdy błysk w ślepiach przygasł. Hrabia zachrypiał niewyraźnie; z jego gardzieli wystawało ostrze włóczni.

Zatoczył się jeszcze, i w końcu martwy Hellkrid runął na zimną posadzkę.

Razbiest spojrzał na Michaiła wypuszczającego drzewiec z dłoni.

– Na wszystko co święte, cóżem uczynił?

– Uratowałeś mi życie, przyjacielu – szepnął Razbiest, spoglądając niepewnie na Lykosa i jego wiernego stangreta stojących nad cielskiem martwego hrabiego.

 

– Pozwól, że spytam się jeszcze raz – powtórzył Razbiest ulokowany wygodnie na Babiece, mając obok siebie Michaiła na obładowanym tobołami mule. – Możemy odejść i nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo?

Lykos, dosiadając czarnego rumaka, westchnął.

– Mój ojciec podczas obiadu powitalnego obiecał kapłanowi nietykalność, co więcej, sam taką przysięgę złożyłem. Honor mojej rodziny wymaga, bym tej przysięgi dotrzymał. Co do ciebie, to przecież nic żeś zdrożnego nie uczynił.

Razbiest cmoknął zadowolony.

Cała trójka(a raczej czwórka, bo w pewnym oddaleniu stał spokojny, ale zawsze czujny stangret z batem) spotkała się poza wioską. Spoglądali teraz na uwolnionych z zamku przemienionych ludzi jak wracają do swoich rodziców i dziadków. Radości i powitaniom nie było końca, wygląd nie miał dla nikogo znaczenia, o czym świadczyły łzy na uśmiechniętych twarzach.

– Muszę cię welunie przed czymś ostrzec – młody hrabia nie patrzył się Razbiestowi w oczy, spoglądał z ukosa na stangreta. – Mój ojciec nie działał sam. Był przez kogoś sterowany i opłacany.

– Przez kogo?

Lykos pokręcił głową.

– Nie wiem. Mówił, że jestem zbyt młody by go poznać, ale chyba po prostu nie do końca mi ufał. Wiem za to, że pokrzyżowałeś szyki komuś bardzo bogatemu, a przez to i wpływowemu. My uciekamy. Nasza… rasa nie będzie tu bezpieczna.

– Dokąd pójdziecie?

Panicz zerknął kpiąco na Razbiesta.

– Rozumiem, wybacz mi moją głupotę.

– Wystarczy jak powiem, że udajemy się w pobliże Czerwonej Skały. Może nawet do Wyżyny Teutońskiej.

– W takim razie powodzenia.

Pożegnali się z chłodną rezerwą i Lykos odjechał, a za nim odszedł stangret-lokaj Alojzy. Razbiest odwracał się co chwila, spoglądając na pakujące się rodziny. Obserwował także Lykosa, który dla każdego starał się znaleźć czas do pomocy, a przynajmniej do słownego pocieszenia.

Nie ujechali daleko, a doszedł ich tętent kopyt i po chwili zrównał się z nimi liosalfar. Z wylewnością obcą jego rasie podziękował Razbiestowi za uratowanie życia.

– Ja, Taer syn Labana, mam wobec ciebie dług wdzięczności, sięgający daleko poza ramy zwykłego zobowiązania. Dlatego wyjawię ci cel mego przybycia tutaj. Chociaż nie powinienem, ale co tam – machnął dłonią. – Zostałem wysłany przez mój ród w poszukiwaniu zaginionych liosalfarów, którzy uciekli w te strony po utworzeniu Federacji Ras.

– Czemu paru liosalfarów jest takich ważnych?

– Nie paru, ale cały klan. Synowie i córy Sethesza zaginęli w tych okolicach, słuch po nich zaginął.

Razbiest pokręcił głową.

– To niemożliwe. Cały klan nie może ot tak zniknąć. Przecież ród się liczy w tysiącach.

– A jednak. Poinformuj swoich przełożonych. Jeśli inni welunowie są choć w połowie tak kompetentni jak ty, być może odkryjecie ich los. A teraz wybaczcie, wracam do swoich, nic tutaj już nie zdziałam.

I każdy odjechał w swoją stronę. Lykos ze swoim ludem na zachód, Taer na południe a Razbiest z Michaiłem na wschód, do miasta Akantu.

Welun z wielką niechęcią myślał o czekających go raportach do uzupełnienia, ale jeszcze bardziej przejmował się Michaiłem, milczącym i przygarbionym, który nieobecny jechał na swoim mule.

Koniec
Nowa Fantastyka