- Opowiadanie: N... - Punkt Widzenia

Punkt Widzenia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Punkt Widzenia

Generał Vaahlar Aukuann, urodzony w 18 września 184 roku VIII Ery, na obrzeżach miasta Vrall, w południowowschodnim Hesporben. Już od wczesnego wieku dziecięcego wykazywał ogromne zdolności przywódcze. Jego rodzice wprawdzie byli ubodzy, jednakże postanowili się zadłużyć, a za zdobyte pieniądze zapewnić synowi odpowiednie nauczanie. Młody Vaahlar najpierw odebrał wykształcenie podstawowe w elitarnej szkole, prowadzonej przez przybyszów z Verdii, a następnie udał się do szkoły oficerskiej, gdzie wykładowcy szybko się poznali na jego talencie. Ukończył ją z wyróżnieniem dnia 18 maja 210 roku i 21 sierpnia tegoż samego roku otrzymał patent oficerski i stał się porucznikiem. W roku 213 awansował na kapitana, w 216 – na pułkownika, a w 220 został pełnoprawnym generałem i przywódcą 14. dywizji wzmocnionej, która zajmowała się ekspedycjami. W grudniu roku 222 król Juuso III Volharr postanowił wysłać ekspedycję za Morze Bez Brzegu, zwane też Głębokim Oceanem. 14 września roku 223 do brzegów nieznanego lądu, będącego trzy tysiące mil od Hesporben, przybił statek generała. On też sam stacjonował na tym lądzie, zwanym później Indrią – łącznie do roku 247, kiedy już sytuacja z Indyryjczykami się ustabilizowała. Powrócił w swoje rodzinne strony – do Hesporben. Osiadł w posiadłości nadanej mu przez króla Yenaffara V Idemiusza, która znajdowała się pięćdziesiąt mil od Jeziorzan. Tam zmarł, dnia 20 kwietnia 260 roku VIII Ery. Jego zasługi dla państwa zostały zapamiętane w świadomości wielu pokoleń Hesporbeńczyków.

Archiwa Kancelarii Królewskiej w Anyonetten

 

I nie znał nasz lud większego ludobójcy nad „generała” Vaahlara Aukuanna, zwanego też „Rzeźnikiem”. To był nasz koniec.

Rękopis Achaka

 

I

Achak stał nad brzegiem morza i wpatrywał się w horyzont. Był już stary i czuł, że wkrótce będzie musiał przekazać swój młot swemu synowi. Wiedział, że już czas. Słońce chyliło się ku zachodowi. W dogasających płomieniach zauważył coś dziwnego. Jakby błysk. Przypatrzył się, jednakże wiedział, że ma już słaby wzrok, więc się obrócił i skierował swe nogi w stronę wioski. Ciężka broń na plecach bardzo mu doskwierała. Wiedział, że to już czas. Czas, aby wykopać beczkę, w której zakopał tradycyjne rzeczy dla syna.

Doszedł do wioski po piętnastu minutach, kiedy słońce zaszło już całkowicie. Czas już odchodzić, pomyślał. Czas połączyć się z Matką Ziemią. Czuł to w kościach. Kiedyś drogę z wybrzeża do wioski przebywał w pięć minut. Niedawno skończył sześćdziesiąt wiosen, co w jego ludzie było podziwiane, a i tak bycie w takiej sprawności jak on, było niebywałe. Jego starszy syn zginął podczas polowania na dzika, ale miał jeszcze młodszego. Miał dwadzieścia pięć wiosen za sobą i już od dawna był gotowy do pełnienia służby wyznaczonej mu przez Matkę Ziemię.

Wszedł do wielkiego namiotu, zbudowanego obok drzewa. Przy ognisku na środku pomieszczenia siedziała jego żona. Syn prawdopodobnie był na polowaniu.

– Witaj, mój mężu – powiedziała siedząca przy ognisku kobieta.

– Witaj, moja żono – odpowiedział jej Achak, zauważając, że nie wita go jak zwykle.

– Zaczęłam się już martwić o ciebie. Zwykle przychodzisz tylko chwilę przed wschodem słońca.

– Czuje się coraz gorzej, Kimimela, być może za niedługo nadejdzie czas.

– Czujesz, że jesteś już coraz bliżej Matki Ziemi – to było stwierdzenie faktu, a nie pytanie.

– Dziwisz się? Jesteśmy już starzy.

– Tak. Bardzo starzy.

– Gdzie Tecumseh?

– Twój syn poszedł do przywódcy.

– Do Yasa?

– Tak.

– Po co?

– Planuje małżeństwo z jego córka.

– Na Matkę! Nie sądziłem, że…

– My byliśmy młodsi…

– Tak, wiem.

– Więc teraz, Achak, uczyń swą powinność wobec niego, Yasa i Matki Ziemi. Wykopmy skrzynię i…

– Dosyć!

– Nie zgadasz się?

– Zgadzam się. Już podjąłem tę decyzję. Teraz musimy czekać tylko na naszego syna.

Na tym poprzestali używanie swoich narządów mowy. Stary usiadł i odłożył swój młot na bok. Przybliżył swe ręce do ogniska, aby je choć trochę ogrzać.

Tecumseh, syn Achaka, pojawił się w namiocie godzinę po zachodzie słońca. Od razu zobaczył rodziców patrzących na niego nietypowym wzrokiem.

– Ojcze, matko, co się dzieje? Czemu jesteście tacy zmartwieni?

– Dziś nadszedł dla ciebie wielki dzień, mój synu – powiedziała Kimimela, zbliżając się do syna.

– Co się dzieje? Czyżby nadszedł dla mnie dzień próby?

– Tak, to już dzisiaj.

– Dziękuję, ojcze, dziękuję.

– Nie dziękuj. To trudna próba.

– Wiem.

– Chodź.

Wyszli na podwórze, Achak wziął łopatę i podał ją synowi. Kop w tym miejscu, polecił mu, pokazując kawałek ziemi. Zaznaczył, że musi skończyć przed wieczorem, ale jego syn studiował Rękopis Ziemi, więc już pewnie wiedział, co robić.

Dokopał się do skrzyni po godzinie. Do brzasku pozostało jeszcze kilka godzin, więc nie było się czym martwić. Kufer był bardziej podłużny niż wysoki. Achak zdjął z naszyjnika mały kluczyk, o lekko rudej barwie. Pamiętał jeszcze, jak zbijał tę skrzynię. Dzień po urodzinach dziecka. Zgodnie z tradycją włożył tam wszystko, co mogło być potrzebne. Achak podszedł do skrzyni i włożył klucz do zamka. Przekręcił go z niemałym trudem, ale się udało. Wnętrze skrzyni było szczelne, a przedmioty w niej złożone nie były w żadnym stopniu uszkodzone. Sięgnął ręką do kufra i wyjął z niego podłużny, czarny kształt – butelkę z obsydianu, w której wnętrzu znajdował się wytrawny alkohol, najwyższej jakości mezcal. Rodzina skierowała się z powrotem do namiotu. Usiedli przy niedużym kamiennym stole. Kimimela wzięła trzy kamienne czarki i postawiła je przed sobą, synem i mężem. Achak napełnił je do połowy złocistym płynem i zatknął ujście butelki korkiem. Wszyscy członkowie rodziny podnieśli naczynia i popatrzyli na siebie. Ojciec rodziny pokiwał głową. Wypili alkohol do końca, a następnie odłożyli czarki. Ponownie ruszyli na zewnątrz, a Achak zarzucił swój młot na plecy. Znów podeszli do kufra. Stary schylił się i wyjął z niej zbroję z czarnej skóry. Polecił synowi się zbliżyć i nałożył na niego zbroję, a następnie obsydianowe naramienniki, nagolenniki i okute buty. Dał swemu synowi pas, a potem miecz, który również był wykonany z obsydianu – materiału bardzo popularnego w okolicach. Kufer był pusty. Achak pokiwał głową, zrzucił młot bojowy z pleców i przekazał go Tecumsehowi. Ten przerzucił go sobie przez ramię. Bez słowa przytulił matkę, a następnie podszedł do ojca.

– Ta próba udowodni, że jesteś mężczyzną – powiedział cichym głosem starzec.

– Wiem, ojcze.

– Staraj się i pamiętaj, że wrócić możesz dopiero po miesiącu.

– Wiem.

– Pamiętaj, że musisz się trzymać o dwa dni drogi od obozu.

– Pamiętam.

– Przez miesiąc. Jeśli to zrobisz, będę z ciebie dumny.

Tecumseh tylko pokiwał głową. Wziął płonącą pochodnię i ruszył w ciemną noc. Po dwóch minutach nikłe światełko pochodni na horyzoncie znikło zupełnie. Kimimela zaczęła płakać, ale Achak stał niewzruszenie. Wiedział, że jego syn sobie poradzi.

 

II

Po tym jak Tecumseh pożegnał rodziców, udał się do wybrzeża i udał się na południe wzdłuż niego. Słyszał, że trzy dni drogi na południe od wioski znajduje się przyjemne miejsce, w którym można zamieszkać i łatwo jest przeżyć. Z opowieści starszych przyjaciół wiedział, jak tam trafić. Nie było to łatwe, ale powinno mu się udać. Zbroja mu nieco ciążyła, ale nie miał innego wyboru, jak nieść ją na sobie. Inny sposób zmęczyłby go szybciej i bardziej. Popatrzył na horyzont. Morze wyglądało tak jak zwykle. Było lazurowe i czyste, a odbite promienie słoneczne nieco raziły Tecumseha. Zauważył jakby jakiś ruch na wodzie. Przypatrzył się, lecz nic więcej nie zobaczył. Poszedł dalej.

Pięć godzin później zmogło go zmęczenie. Musiał nieco odpocząć, a słońce już chyliło się ku zachodowi. Nie rozpalał ogniska, wiedząc, że nie ma takiej potrzeby. Nie był głodny, miał jeszcze zapasy od rodziny, a jak zwykle w tych regionach, było bardzo gorąco. Na sypkim piachu rozłożył sobie tkaninę i położył się na niej. Zasnął dosyć szybko.

Spał krócej, niż by chciał. Wyspał się wprawdzie, ale czuł, że czas upłynął zbyt szybko. Złożył tkaninę w prostokąt i wetknął ją do tobołka. Popatrzył na horyzont. Nad morzem zalegała mgła, co było rzadkim zjawiskiem. W głębi lądu zamglenia zdarzały się często, ale nad morzem najwyżej raz na rok. Tecumseh założył zbroję i chwilę popatrzył, a następnie otrząsnął się i ruszył w dalszą drogę.

Po przejściu kilku kilometrów, mgła zaczęła powoli rzednąć. Tecumseh ponownie popatrzył na horyzont. Wydawało mu się, że z mgły wyłania się jakiś tajemniczy kształt. Powoli zbliżył rękę do rękojeści miecza, a następnie zacisnął ją. Wolnym krokiem przeszedł z plaży do lasu i skrył się za kępą krzewów.

Po jakichś pięciu minutach mgła całkowicie się rozwiała. Tecumseh odsunął nieco liście, ale niestety ułożył się tak niefortunnie, że nie miał odpowiedniego widoku, wskutek czego nie widział tajemniczego kształtu z mgły. Przesunął się nieco na prawo i zobaczył coś, czego się nie spodziewał.

Ewentualnie spodziewał się węża morskiego, które czasami podpływały do lądu i porywały nieostrożnych ludzi, którzy podeszli za blisko, zazwyczaj ofiarami były dzieci. Mógł się spodziewać szczątków łodzi rybackiej, która wypłynęła w morze kilka miesięcy temu i dotychczas nie wróciła. Przed sobą miał jednak solidny statek. Miał on około czterdziestu metrów długości, dziesięć szerokości i prawdopodobnie tyleż samo wysokości. Tecumseh miał bardzo wyczulony słuch, co mu się bardzo chwaliło podczas pierwszych polowań, więc usłyszał gwar ludzi na okręcie. Opuścił na chwilę głowę i począł intensywnie myśleć, po czym znowu zerknął. Okręt miał cztery białe żagle, a na każdym wyobrażenie orła, trzymającego w uniesionych do góry skrzydłach pięcioramienną gwiazdę; orły te były koloru świeżo przelanej krwi.

Tecumseh nawet nie zdawał sobie sprawy, że wpatruje się w ten okręt od dobrych dziesięciu minut. W końcu zauważył, że na brzegu jest pozostawiona szalupa i że właśnie wysiedli z niej ludzie. Mówili coś w obcym języku, jednakże z sekundy na sekundę tubylec rozumiał ich coraz lepiej. Nie wiedział oczywiście, kim byli ci ludzie, ale wiedział na pewno, że raczej nie będą przyjaźnie nastawieni – widział to w ich twarzach.

Gdy grupka ludzi przeszła nieco na bok, a szalupa odpłynęła, Tecumseh zaczął się przesuwać. Cicho się podniósł i zgarbiony zbiegł nieco w dżunglę, a gdy upewnił się, że jest od plaży wystarczająco daleko, puścił się biegiem w stronę wioski, choć wiedział, że oni prawdopodobnie dotrą tam pierwsi.

Po dobrych pięciu godzinach ujrzał pierwsze światła wioski. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc ludzie zaczęli już palić ogniska. Tecumseh ledwo utrzymywał się na nogach ze zmęczenia. Już nie mógł na nich ustać, więc na chwilę przysiadł. Odetchnął nieco, a następnie wstał i ruszył powolnym krokiem w stronę namiotów. Mimo iż dzieliło go od nich jakieś trzysta metrów, doszedł tam dopiero po dziesięciu minutach.

Na pniaku wyciętego drzewa siedziała stara kobieta, która była jego matką. Obrzuciła go wzrokiem pełnym rozpaczy. Szybko się podniosła i podeszła do niego.

– Uciekaj, póki nikt nie zauważył – powiedziała cicho. – Uciekaj!

– Nie mogę. Na brzegu, jakieś osiem godzin marszu stąd marszu stąd, wylądowali ludzie.

– Jacy ludzie? Harowie?

– Nie. To nie byli nasi pobratymcy ze wschodu. Przypłynęli na wielkim statku, z krwawym orłem na żaglach.

– To niemożliwe. Przecież za Morzem niczego nie ma.

– Nie wiem, skąd przybyli, ale chyba nie mają dobrych zamiarów.

– Uciekaj, synu – rzekła Kimimela, odsuwając się od niego. – Postaram się sprawdzić, o co chodzi z tym statkiem.

– Nie mogę. Trzeba powiadomić wodza.

– Ja to zrobię. Idź!

– A co on tu robi? – Zagrzmiał tubalny głos z oddali. – Powrócił, więc teraz, zgodnie z naszym prawem, zostanie wygnany na zawsze.

– Wodzu, możesz mnie wygnać – rzekł Tecumseh, bezbłędnie rozpoznając kto mówi. – ale mam ci jedną rzecz do przekazania.

– Nie będę słuchał zdrajców.

– Wodzu, wysłuchaj go. Przyszedł tutaj, wiedząc, że zostanie ukarany, ale ma ważne wieści do przekazania.

– Nie próbuj go usprawiedliwiać, Kimimela. Znam dobrze twoją rodzinę, ale tradycja to tradycja. Koniec – rzekł, a następnie odwrócił się przodem do Tecumseha. – Nigdy tu nie wracaj, chłopcze. Jeśli to zrobisz, będziemy musieli cię zabić.

Tecumseh odwrócił się i ruszył powolnym krokiem na południe, w kierunku, w którym nie było już nic, prócz dżungli i ludzi z okrętu o żaglach w krwawym orłem. Wódz popatrzył na niego i na jego twarzy wykwitł lekki wyraz smutku. Odwrócił się i już nigdy więcej miał nie ujrzeć Tecumseha. Gdy Wódz już chciał pójść do wioski i udać się na spoczynek, młodzieniec jeszcze za nim zawołał.

– Yas, nie lekceważ tego, co ci mówiłem. Oni naprawdę przypłynęli. Wyślij choćby mały oddział na południe – krzyknął jeszcze Tecumseh, a następnie odwrócił się i ruszył w nieznane – w stronę miejsca, gdzie wylądowali tajemniczy ludzie.

 

III

Tecumseh był banitą, wygnańcem i człowiekiem niegodnym szacunku. Nie miał już po co wracać do wioski. Yas go wysłuchał i do Wodza należało rozstrzygnięcie sprawy, ale czuł, że ich przywódca podejrzewa, że jakiś statek mógł przybić do brzegów.

Minęła ponad godzina od czasu, kiedy opuścił wioskę i zapadł już zupełny zmrok. Teraz miał przewagę – ludzie z okrętu nie powinni go zauważyć tak łatwo, a on sam będzie ich widział, chyba że nie zapalą pochodni. Ponadto zaczynał ich rozumieć, choć język, którym się posługiwali, był zupełnie inny od mowy tubylców. Nie rozumiał tego, jak się mógł nauczyć ich języka, ale nie za bardzo go to obchodziło.

Po pięciu godzinach niezbyt szybkiego marszu zupełnie opadł z sił. Był bardzo wytrzymały i kiedyś za zwierzyną ganiał nawet pół dnia, ale wielogodzinny bieg, a następnie marsz, zupełnie wyczerpały jego siły. Nie obchodziło go już, czy ludzie z okrętu go złapią – chciał po prostu odpocząć. Opadł na złocisty piasek, zamknął oczy i niemal natychmiast zasnął.

Tym razem spał stanowczo za długo. Słońce było bardzo wysoko na niebie – za jakiś czas miało nastąpić południe. Podniósł się szybko i z pełnią sił w mięśniach ruszył w dalszą drogę. Postanowił zbadać, jaki jest cel tych tajemniczych ludzi o bladych twarzach. Wprawdzie jego plan zaskoczenia ich legł w gruzach, dlatego, że zasnął, ale nie znaczyło to jeszcze, że nie ma szans się niczego nie dowiedzieć.

Po kolejnych kilku godzinach dotarł w okolice miejsca, w którym zobaczył statek. Pamiętał je dobrze, ponieważ na wybrzeżu, jakiś kilometr przed tym miejscem, wyrastała z morza szpiczasta i bardzo wysoka skała, a następnie brzeg gwałtownie skręcał.

Gdy już minął ten kamień wystający z morza, zagłębił się nieco w dżunglę i zaczął się skradać. Po kilku minutach doszedł do miejsca, w którym niedawno widział obcych ludzi. Schylił się i podszedł do tego samego krzaka, za którym skrył się poprzednio. Słońce było wysoko na niebie, a Tecumseh wychylił nieco głowę znad kępy. Nie było zarówno statku na horyzoncie, jak i szalupy przy brzegu. Tecumseh pokręcił głową, a następnie się podniósł. Wyszedł na plażę i popatrzył na złocisty piach. Leżała w nim, do połowy zakopana, płaska deska z bardzo jasnego drewna, które z pewnością nie pochodziło stąd. Tecumseh popatrzył na nią przez chwilę, a następnie popatrzył nad drugi koniec niewielkiej zatoki. Był tam wysoki, zalesiony klif. Przypatrzył się bardzo uważnie. Na klifie, albo za nim, ktoś palił ognisko. Tecumseh był tego pewien, ponieważ ku niebu wznosił się z tamtego miejsca czarny dym. Wyszedł na plażę i rozejrzał się po okolicy. W zasięgu jego wzroku nie było żadnych innych ludzi, więc postanowił przez pewien czas iść plażą.

Po dwóch godzinach był już niedaleko klifu. Gdzieś tu było miejsce, do którego pierwotne zmierzał – miejsce, w którym zamierzał zdać swoją próbę. Teraz nie miało to już większego znaczenia. Za klifem podobno rozciągały ziemie, na których krążyły różnorakie kreatury. Tak przynajmniej mówili, ale od pięćdziesięciu lat nikt nie odważył się tego sprawdzić, ponieważ ostatni, który spróbował, wrócił z tamtych terytoriów szalony i rozlegle poparzony.

Zbliżył się do skały. Skręcił w dżunglę i poszedł wzdłuż klifu. Po chwili zauważył pochyłą półkę skalną, najprawdopodobniej wiodącą na szczyt. Wszedł na nią i wspiął się na górę. Na szczycie nie zauważył niczego, co mogłoby być interesujące. Rozejrzał się jeszcze, ale nic nie zauważył. To nie może być możliwe, pomyślał Tecumseh. Widział przecież deskę z obcego gatunku drewna. Zauważył skałę z piaskowca, która zasłaniała kawałek klifu. Podszedł i przysunął się do skały. Tecumseh zajrzał na część klifu, której do tej pory nie widział. Stał tam duży namiot z białego płótna. Tubylec przyjrzał się mu uważnie. Miał wymalowanego krwawego orła na boku. Tecumseh był pewien. Z namiotu wyszedł człowiek. Był okuty w zbroję płytową z orłem na piersiach, a przy pasie miał długi miecz. Hełmu nie miał, więc Tecumseh miał okazję się przyjrzeć twarzy tego tajemniczego człowieka. Była podobna do twarzy ludzi, których widział na plaży. Była kanciasta, pociągła, bardzo jasna. Włosy miał krótkie, czarne, a oczy bystre i o barwie, której Tecumseh nigdy wcześniej nie widział – błękitnej. Człowiek ten się zbliżył i tubylec momentalnie pomyślał, że tajemniczy człowiek go zauważył, jednakże w ostatniej chwili zmienił kierunek marszu i podszedł pod skałę, gdzie oddał mocz.

Tecumseh stał jak wmurowany przez kilka minut. W tym samym czasie żołnierz zdążył już pozbyć się zbędnych produktów przemiany materii, co mu trochę zajęło ze względu na ciężką zbroję. Gdy już skończył i wrócił do namiotu, Tecumseh się nieco otrząsnął i wycofał się za skałę z piaskowca. Odetchnął, ponieważ dotąd serce waliło mu jak młot. Podszedł nad skraj klifu, jednakże chciał jeszcze zobaczyć, co kryje się za klifem. W końcu mi nie zaszkodzi, pomyślał. Podszedł do krawędzi.

Na horyzoncie, mniej więcej naprzeciwko oczu Tecumseha, majaczyła się samotna góra, najprawdopodobniej wulkan. Jakieś dwa kilometry za klifem zaczynał się las i ciągnął się aż do końca możliwości widzenia tubylca. Najbliżej były porozstawiane namioty, takie same jak za piaskową skałą. Miejscowy nie przypuszczał, że tych ludzi będzie aż tyle. Pochylił głowę. Musiał coś zrobić. Czuł, że ci ludzie nie mają dobrych zamiarów i nie przychodzą w pokoju. Westchnął. Yas zrobi to, co będzie uważał za konieczne – Tecumseh już nie mógł niczego zrobić. Miał nadzieję, że tajemnicze potwory, zamieszkujące za klifem, sprawią, że enigmatyczni ludzie wrócą tam, skąd przyszli. Zerknął na lazurowe morze i zapowietrzył się z wrażenia. W zatoce zacumowało około sto okrętów. Większość miała białe żagle z wymalowanym czerwonym orłem, jednakże Tecumseh wypatrzył cztery okręty z szarymi żaglami, które na środku miały wyobrażenie wieży z promieniującym z niej światłem.

Odwrócił się i odetchnął. Nie wiedział, co robić dalej. Czy wracać do wioski? Odrzucił te pomysły, ponieważ wiedział, że go zabiją. Yas miał wybór – pytanie, czy z niego skorzysta. Nie mógł zrobić już nic więcej. Wtem w jego głowie ukształtował się pomysł. Postanowił się oddać w ręce tego tajemniczego ludu, w zamian za ocalenie swoich. Nie był pewien, czy oni są faktycznie wrodzy – ale miał przeczucie, które wierciło dziurę w jego mózgu, tak jakby Matka Ziemia chciała, żeby on to usłyszał. Zza piaskowej skały wyszedł człowiek o bardzo jasnej karnacji – widać było, że męczy się na słońcu. Miał blond włosy i oczy o jeszcze jaśniejszej barwie niż człowiek w zbroi płytowej, którego Tecumseh widział przy namiocie.

Tajemniczy przybysz był przywdziany w grubą szatę o kolorze krystalicznie czystej, morskiej wody. Na rękawie miał naszywkę szarego koloru, a na niej wyobrażenie orła, którego Tecumseh znał już za dobrze. Przez oba ramiona miał przerzucony podłużny kawałek materiału, łączący się przy pasie w jeden i opadający aż do końca odzienia. Przy jednym obojczyku miał przyczepione do materiału cztery czarne kamienie rzeźbione na kształt deltoidu, a na drugim dwie srebrne belki, liczbę czternaście wpisaną w srebrną tarczę i tę sama liczbę na tle pięcioramiennej gwiazdy. Na tym podłużnym materiale, gdzieś na wysokości kolan, miał wczepione symbole kropli, najprawdopodobniej wykonane ze srebra. Na szyi miał srebrny łańcuch, a na nim zawieszony czarny kamień, najprawdopodobniej obsydian, oprawiony w srebro i lekko świecący. Sam człowiek prezentował się bardzo dobrze. Lekko mrużył oczy, był chyba tak samo zdziwiony spotkaniem Tecumseha, tak jak Tecumseh spotkaniem jego.

– Rozumiesz mnie? – spytał go obcy człowiek.

– Rozumiem – odpowiedział Tecumseh w języku, którego jeszcze kilka dni temu nie znał.

– Mieszkasz na tych ziemiach?

– Tak.

– I tak po prostu kręcisz się obok naszego obozu?

– Nie. Czuję, że macie złe zamiary.

– Jesteśmy tutaj, aby poszerzać terytorium Hesporben.

– Hesporben?

– Naszego królestwa.

– Gdzie ono leży? Przecież za Oceanem niczego nie ma.

– Też tak kiedyś myśleliśmy. Nasze Cesarstwo Hesporben leży za Oceanem, jakieś kilka tysięcy kilometrów stąd. O ile znasz taką miarę?

– A w dniach marszu ile to by było?

– Gdyby chodzić tylko w dzień, od wschodu do zachodu słońca, w miarę szybkim marszem, to jakieś siedemdziesiąt dni by było.

– Daleko.

– Żeglowaliśmy tutaj przez kilka cyklów księżyca. Mogłeś uciec przez ten czas, kiedy się rozgadałem.

– Nie chcę.

– Chcesz się nam oddać w niewolę?

– Tak, ale pod jednym warunkiem.

– Słucham?

– Wyczuwam, że macie złe zamiary, więc chcę, abyście ocalili mój lud i pozwolili mu odejść.

– Ja na to wpływu nie mam. Za to odpowiada dowódca armii, generał Aukuann, ale on nie jest zdolny do kompromisów. Wytnie w pień wszystko, co mu stanie na drodze. Ustąpi dopiero, kiedy sam zginie.

– Chcę, żeby moi ludzie mogli odejść.

– Czemu sam ich nie uprzedzisz?

– Zostałem wygnany, ale zdołałem ich uprzedzić. Możliwe, że przybędzie zwiad. I wtedy chciałbym, aby jednemu zwiadowcy pozwolono wrócić do wioski, aby mógł uprzedzić resztę. Nie chciałbym rozlewu krwi.

– Rozumiem. To niestety zależy od generała Aukuanna. A w zasadzie skąd znasz nasz język?

– Nie wiem. Nauczyłem się go, choć obserwowałem was tylko, jak żeście przybijali do plaży.

– Nie może być. Poczekaj chwilę – rzekł człowiek w szacie i wyciągnął przed siebie ręce, a Tecumseha otoczyła dziwna aura, jednakże nic się nie stało, co na twarzy tajemniczego przybysza wywołało wielkie zdziwienie. – Rzuciłem na ciebie zaklęcie, po którym powinieneś natychmiast zasnąć. To jest możliwe.

Tecumseh był zdziwiony. Nie sądził, że ktoś go przyjmie tak ciepło. Myślał, że wycelują w niego i przyjdą po niego z wyciągniętymi mieczami. Wiedział już chyba, kto był źródłem zła – generał Aukuann. Liczył jednakże na kompromis. Czuł, że jest ważny dla tego człowieka w szatach, który miał chyba dość ważną pozycję.

– Więc, jak się nazywasz? – Spytał Tecumseha.

– Jestem Tecumseh.

– Ciekawe imię. U nas na kontynencie takie nie występują.

– A jakie imię ty nosisz?

– Jestem Idevarius Kohr.

– Czym się zajmujesz? Mnie się wydaje, że chyba jesteś kimś ważnym.

– W istocie. Jestem naczelnym magiem tej ekspedycji.

– Znaczy kimś w rodzaju szamana?

– Mniej więcej.

– Umiesz wywoływać duchy?

– Nie, ale umiem przywoływać moce bogów.

– Matki Ziemi?

– Wierzymy chyba w nieco co innego. U nas cztery żywioły i to w nie wierzymy, a konkretniej w ich personifikacje: Pana Ognia, Panią Wody, Panią Ziemi i Pana Wiatrów i Błyskawic.

– Rozumiem.

– Ja akurat zostałem wybrany przez Panią Wody na jej przedstawiciela. Umiem rzucać zaklęcia i mam jako taki wpływ na członków tej ekspedycji. Niestety, Tecumsehu, nie mogę wpływać na generała Aukuanna. Wprawdzie obaj odpowiadamy przed królem, ale to ma określoną hierarchię. Poza tym król jest bardzo daleko stąd. Generał odpowiada przed Najwyższym Dowództwem Armii, a ja przed Cesarską Radą Magii. Obie te instytucje odpowiadają bezpośrednio przed królem, ale w tej sytuacji to nic nie daje. On ma tutaj większą władzę. On nie podlega mi, a ja jemu, ale to on ma tutaj przewagę. Pod jego komendą są prawie trzy tysiące ludzi, a pode mną tylko czterech magów.

– Mniejsza. Porozmawiamy, a jak się nie uda, to się będzie myśleć.

– Właśnie – powiedział Kohr, pokazując piaskową skałę i mówiąc. – Chodźmy.

– A w zasadzie, co to za kamień? – Spytał Tecumseh, wskazując na amulet zawieszony na srebrnym łańcuchu.

– A to jest kamień, który wyznacza moją siłę magiczną.

– Rozumiem.

– Jeśli kiedyś spotkasz kogoś z takim amuletem, lepiej nie rób czegoś pochopnego. Szczególnie jeśli kamień jest diamentem. Macie tu diamenty?

– Takie przezroczyste i bardzo twarde? Mamy.

– Właśnie takie. Jeśli kamień zmienia kolor w zależności od rodzaju światła, albo jest różnokolorowy, albo bardzo ciemny, to miej się na baczności.

– Ty masz bardzo ciemny.

– To Czarna Perła, którą Pani Wody mi podarowała. Jeden z najmocniejszych kamieni.

– Więc mam się ciebie obawiać?

– Nie. Ale strzeż się Aukuanna. Dobrze, że ja cię pochwyciłem. Gdyby to zrobili ci barbarzyńcy od generała, już tak dobrze by nie było. Pewnie by cię zamęczyli na śmierć. Wasza niewrażliwość na magię mnie zadziwia. Jesteś moim więźniem i takie będę prezentował stanowisko przed Aukuannem.

– Dobrze.

Doszli do namiotu za skałą z piaskowca. Mag wody pokiwał głową i odchylił płachtę. W przeciwległym krańcu namiotu stało krzesło, na którym siedział postawny człowiek w stalowym napierśniku z krwawym orłem, tym razem jednak ukazanym z półprofilu. Był to zapewne generał Aukuann, o którym Kohr tak często wspominał. Miał powoli siwiejące kruczoczarne włosy i gęstą brodę do ramion. Na jego twarzy uśmiech chyba nie gościł nigdy, lecz oczy były bystre i bardzo ruchliwe. Na policzku widniała paskudna blizna, którą zarobił pięć lat wcześniej w polowaniu na wąpierze w Mroźnej Kniei gdzieś w północnym Hesporben. Otaksował wzrokiem maga wody i stojącego za nim [Kohrem] człowieka o ciemnej karnacji, przywdzianego w ciężką obsydianową zbroję.

– Ten człowiek się poddał, panie generale – powiedział ściszonym głosem Idevarius – Jest komunikatywny w naszym języku i chce pomóc nam w poznaniu tajemnic tego miejsca. Jest wyrzutkiem, ale chce, żeby jego ludzie mogli spokojnie udać się w głąb lądu.

– Rozumiem – rzekł tubalnym głosem Aukuann. – Jego propozycja jest przyjęta. Jak chce polecić swoim ludziom odejść, skoro jest wyrzutkiem?

– Najprawdopodobniej niedługo przybędzie tutaj zwiad, a wtedy wypuścicie jednego człowieka, żeby pozwolił powiadomić ich lud. Wszyscy zakładnicy ze zwiadu oprócz jednego będą dla pana.

– Dobrze, bardzo dobrze. Rozumiem, że tego więźnia chce pan zatrzymać.

– Tak, jest bardzo interesujący dla Rady.

– Mianowicie?

– Niewrażliwy na magię. Przynajmniej na uśpienie.

– Ciekawe.

– Przeprowadzę na nim badania, a potem przyślę go do was, generale. Pokażę wam co i jak.

– Dobrze. Możecie iść.

Kohr pokiwał głową i wziął Tecumseha za ramię, a następnie wyszli z namiotu.

– Mam im pomóc? – spytał tubylec.

– Tak. Powiesz, gdzie znajdują się wydajne zasoby jedzenia, gdzie jest dobre drewno.

– Rozumiem. O jakie badania chodzi?

– Jesteś moim jeńcem. Muszę przeprowadzić pewne badania na tobie; jeśli tego nie zrobię, to jak wrócę do domu, chyba mnie zabiją. Jesteś zbyt cenny dla Rady, a przede wszystkim dla króla, żeby można to było tak zostawić. Te badania to po prostu sprawdzenie, jak bardzo jesteś odporny na magię i jeszcze zbadanie, jak działają twoje narządy wewnętrzne, głównie mózg.

Tecumseh nic z tego nie zrozumiał, ale ruszył za Idevariusem. Zeszli do namiotów na dole i dopiero teraz tubylec pojął potęgę tej armii. Dziwiło go, że nie zabrali mu broni, ale doszedł do wniosku, że chyba wiedzieli, że nie porwałby się na taką armię. Zauważył na dość dużym kawałku pustego gruntu jakąś misterną drewnianą konstrukcję. Pociągnął maga za rękaw szaty.

– Tak? – zapytał Idevarius.

– Co to jest? – spytał Tecumseh, jednocześnie pokazując na machinę.

– To jest katapulta. Taki rodzaj maszyny oblężniczej, do burzenia kamiennych murów.

– Rozumiem.

– Chodźmy dalej.

Po chwili dotarli do namiotu, który w przeciwieństwie do innych nie był biały, lecz jasnoniebieski. Weszli do środka. Mag miał zapewnione wszystkie luksusy, z których największym było łóżko. Spanie na podłodze go przerażało. Wziął z rogu krzesło i postawił je na środku namiotu. Polecił Tecumsehowi usiąść. Następnie wyszedł przed namiot i zawołał jakiegoś żołnierza.

– Zawołajcie alchemika i maga Viralla.

– Tak jest, już lecę.

Wrócił do namiotu i uspokoić Tecumseha, który zaczął już się niepokoić. Po pięciu minutach do namiotu wpadł nieco nieokrzesany człowiek. Wnioskując po wielkiej torbie i kilku manierkach przy pasie, był to alchemik. Nosił szatę podobną do szaty Idevariusa, jednakże była ona szara. Ponadto nie miał deltoidalnych kryształów na lewym barku, lecz oznaczenia na prawym a jakże. Nie nosił także kamienia. Podszedł do Idevariusa i już chciał coś powiedzieć, ale do namiotu wpadł zziajany młody człowiek, który zaczął pokornie przepraszać za spóźnienie. Również nosił szatę podobną do szaty maga wody, jednakże ta była pomarańczowoczerwona, na wysokości kolan miała srebrny promień, a na lewym obojczyku widniały tylko dwa kryształy.

– Mamy nowy okaz, jest niewrażliwy na magię – powiedział do towarzyszy Idevarius.

– Jak to możliwe? – zadał sobie pytanie retorycznie alchemik.

– Nie wiem. Chcę to sprawdzić i dlatego potrzebuję waszej pomocy, panowie.

– Sprawdzenie narządów wewnętrznych?

– Tak.

– Domyślam się, że będzie pan potrzebował eliksiru na wykrywanie mutacji.

– Tak.

– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Na kontynencie przecież używamy tego do szukania mutacji w potencjalnych kotołakach, wampirach, wilkołakach…

– Dawaj.

– Co trzeci nie przeżywa.

– Dawaj – powiedział z naciskiem Idevarius, wyciągając rękę.

– Proszę – rzekł alchemik, dając mu do ręki fiolkę z czerwoną miksturą.

– Wypij to – powiedział mag wody do Tecumseha, odkręcając fiolkę i dając mu ją.

– Coś mi się stanie?

– Stracisz przytomność, a potem ci się będzie kręciło w głowie, ale nie zginiesz.

Tecumseh pokiwał głową i wziął do ręki naczynie z cieczą. Wpatrzył się w nie, a następnie wypił do dna. Eliksir w tym przypadku zadziałał wyjątkowo dobrze i tubylec od razu spadł z taboretu. We trójkę przenieśli go na łóżko.

– Virall, przynieś dwie pochodnie. Jedną zapal normalnie, a drugą sposobem magicznym.

– Tak jest.

– A ty, alchemiku, podaj mi Oczy Smoka i monitoruj jego stan.

Człowiek w szarej szacie podał mu kolejną fiolkę, tym razem wypełnioną złotym płynem. Oczy Smoka był to specjalny eliksir, który pozwalał na dużo innych rodzajów widzeń. Idevarius wziął do ręki naczynie i wypił trochę eliksiru. Nie cały, takiej konieczności nie było, a Oczy były strasznie drogie. Mag się przyzwyczaił do obrzydliwie gorzkiego smaku eliksiru, ponieważ pił go już kilkadziesiąt, jeśli nie ponad sto razy. Nieco go wykręciło, co było naturalnym efektem działania eliksiru. Przymknął lekko oczy, a gdy je otworzył, były jako te u żmii. Otaksował ciało Tecumseha swoim nowym wzrokiem i odkrył poważne mutacje. Gdyby działo się to na kontynencie, wziąłby to za daleko posunięty przypadek mutacji, bądź zakażenia poważną chorobą. Tubylec miał grubszą skórę niż ludzie na kontynencie, jego organy wewnętrzne były wyścielone grubą powłoką, a kości dużo twardsze. Z tego wniosek, że był dużo bardziej wytrzymały niż normalni ludzie – mógł być żołnierzem idealnym. Jednakże na razie nie to interesowało Idevariusa. Zerknął na głowę, interesowała go ta tajemnicza szybkość w przyswajaniu języków i odporność na magię. Zerknął na mózg. Był nieco większy niż mózg ludzi z kontynentu, ponadto Tecumseh używał większej jego części. Tłumaczyło to przyswajalność języków, ale nie odporność na magię.

– Ma pan Opończę? – spytał Idevarius, tknięty jakimś irracjonalnym przeczuciem.

– Mam – powiedział alchemik, wyjmując ze skórzanej torby bardzo małą fiolkę zabezpieczoną korkiem.

Pod wpływem Oczu Smoka fiolka wyglądała bardzo interesująco. Wydzielała wyjątkowo intensywny, srebrny blask. Opończa był to eliksir sporządzany z bardzo rzadko spotykanej rośliny, zwanej fiołkowym zielem. Zapewniał całkowitą ochronę przed magią, więc mogło mieć to związki z tajemniczą odpornością miejscowych. Przypatrzył się bliżej tętnicom Tecumseha. Faktycznie wśród lekkiego czerwonego poblasku były srebrne drobinki.

– To już wiemy wszystko – powiedział Idevarius do alchemika. – Możesz mi dać eliksir neutralizujący.

– Można już go zbudzić? – spytał człowiek w szarej szacie, podając magowi fiolkę z żółtym płynem.

– Można.

Mag wypił z naczynia, a chwilę później źrenice stały się już okrągłe. Zmrużył nieco oczy – używanie eliksirów go męczyło, jak każdego człowieka zresztą. Alchemik wyciągnął z tobołka strzykawkę i fiolkę z eliksirem neutralizującym. Wpuścił go trochę do narzędzia służącego do aplikowania leków i eliksirów dożylnie, a następnie przeznaczył je do zadania, jakie miało one pełnić.

Tecumseh również wybudził się dość szybko. Nie było komplikacji. Alchemik i mag nie zauważyli, że mag Virall przyszedł i stoi z pochodnią już od dwóch minut. Odwrócili się i zobaczyli go.

– I co z nim? – spytał pierwszy mag ognia.

– Właśnie, co z nim? – zawtórował mu alchemik.

– Nie wiem jak to jest możliwe, ale ma w żyłach Opończę.

– To niemożliwe.

– Może tutaj fiołkowe ziele rośnie?

– Nie zlokalizowaliśmy, a nawet jeśli, to trzeba je przecież odpowiednio przetworzyć – powiedział alchemik, jako że najbardziej biegły w sztuce zielarskiej był. – Przecież trzeba dodać rubinowej jagody, wilczego kła, a potem zalać spirytusem, a ja nie sądzę, żeby tutaj umieli syntetyzować spirytus.

– Też racja. Coś teraz trzeba zrobić – powiedział mag wody. – Jakieś propozycje? – Spytał, a gdy chwilę nikt nie odpowiadał, przemówił ponownie. – To ja mam kilka propozycji. Cesarska Rada może być zainteresowana, więc musimy to zbadać. Panie alchemiku, zna się pan na chemii nieco?

– Nawet dosyć dobrze. Do alchemii w końcu chemia potrzebna choć częściowo, a na pewno lepszego pan tutaj nie znajdzie. Musiałby pan żeglować do Anyonetten.

– To raczej nie do realizacji.

– Właśnie. Musi się pan niestety zadowolić mną.

– Dobrze. Trzeba pobrać krew i wyizolować z niej składnik odpowiedzialny za odporność na magię.

– Da się zrobić.

– Virall, zapal pochodnię – wydał polecenie młodszemu magowi Idevarius.

Mag ognia wyciągnął przed siebie pochodnię, a przed nią umieścił drugą rękę, z której buchnęły płomienie i zapaliły sznurek na końcu drewnianego kija. Podniósł wbitą w ziemię drugą pochodnię, zapaloną naturalnie i obie je podał Idevariusowi. Ten zbliżył się z nimi do Tecumseha, który już się wybudził na dobre i nawet nie był oszołomiony. Wziął rękę tubylca i wsadził ją do ognia zapalonego magicznie. Ten nie wydał żadnego dźwięku, tylko nadal patrzył się przyjacielskim wzrokiem na Idevariusa. Mag polecił wsadzić rękę do ognia zapalonego niemagicznie. Tecumseh trochę oponował, ale jednak zbliżył wyciągnięty palec do pochodni. Gdy dotknął ognia, natychmiast jego ręka odskoczyła. Idevarius popatrzył wymownie na alchemika i maga Viralla. Alchemik schwycił strzykawkę mocniej i pobrał krew, choć musiał się wbijać w grubą skórę. Krew miała podejrzaną barwę – pośrednią pomiędzy barwą krwi żylnej, a tętniczej ludzi z kontynentu. Idevarius pokręcił głową z niedowierzaniem. Musiał o tym zameldować Radzie Magicznej – Tecumseh mógł być przełomem.

Polecił alchemikowi pracę przy swoim niedużym laboratorium, a Virallowi pozostanie z Tecumsehem, a sam ruszył na klif, do namiotu Aukuanna. Dotarł tam po pięciu minutach. Generał właśnie rozmawiał z pułkownikiem Irassarem, dowódcą wojsk Verdii – krainy położonej na południe od Hesporben, ogromnej pustyni. To właśnie z stamtąd wywodzili się najlepsi zabójcy i zwiadowcy w całym Cesarstwie. Irassar był smukłym człowiekiem o ciemnej karnacji, więc czuł się lepiej niż Hesporbeńczycy. Na plecach nosił długie, smukłe miecze i łuk refleksyjny z różowego drewna, które było bardzo cenione zarówno przez łuczarzy, jak i samych łuczników. Irassar nagle powstał i wyszedł. Idevarius zbliżył się do Aukuanna.

– Kiedy odchodzi statek z korespondencją? – spytał się mag.

– Dopiero żeśmy przyjechali, a wy już chcecie listy słać?

– Tak. Cesarska Rada Magii musi zostać poinformowana o tym nowym.

– Wszystkie statki należą do mnie i to ja zdecyduję o tym, kiedy zostanie wysłany statek.

– Rozumiem. Pożałuje pan tego. Odpowie pan za to przed królem.

– Nie wydaje mi się, magu. Straż! – zawołał Aukuann.

– Nie zrobisz tego. Jeśli nie wrócę do stolicy, zostaniesz ścięty.

– Zginąłeś w potyczce z barbarzyńcami.

Do namiotu weszli dwaj żołnierze w pełnych zbrojach płytowych z halabardami.

– Zajmijcie się panem Kohrem – rozkazał im generał.

– Stójcie! – powiedział głośno mag. – Pożałujecie.

– Bierzcie go.

Lojalność do generała Aukuanna zwyciężyła i ruszyli w stronę człowieka w niebieskiej szacie. Byli wielce nieodpowiedzialni, ponieważ nie znali potęgi magów i w nią nie wierzyli. Magowie w młodości byli szkoleni w wysokich skokach i lewitacji. Kohr dawno z tej umiejętności nie korzystał, ale nie znaczyło to, że jej całkowicie zapomniał. Odskoczył za krzesło generała. Ten chciał sięgnąć po miecz, jednakże mag siłą woli przesunął go na skraj namiotu. Wyjął sztylet, który miał przy pasie i przyłożył go do gardła Aukuanna.

– Rzućcie broń – rozkazał strażnikom. – Bo zabiję generała.

– Rzućcie – potwierdził Aukuann.

– Cieszę się, generale. Wyjdźcie.

– Wyjdźcie – potwierdził ponownie, a strażnicy się wycofali na zewnątrz namiotu.

– Więc, Aukuann, przekonałeś się co do potęgi magów?

Aukuanna wziął strach, ale pokiwał głową.

– Cieszę się. Będziemy się zgadzać. Zapomnijmy o całej sprawie, ale wyślesz statek z korespondencją natychmiast i nadasz jej priorytet. Zaraz wypiszę list. Wyślesz w podróż statek „Porhadd”. Jeszcze dzisiaj mają odcumować. Masz wezwać kapitana Neitza, a ja będę czekał na brzegu za kilka godzin.

Odskoczył do drzwi i schował sztylet do ozdobnej pochwy.

– Mam nadzieję, że dotrzymasz umowy – powiedział Kohr, wychodząc. – Czekam.

Słońce już zaszło. Niebo w większości było granatowe, ale przy horyzoncie majaczyło się jeszcze złoto i czerwień. Idevarius zszedł z klifu, a następnie ruszył do lasu. Przeszedł się przez dwie albo trzy godziny, a następnie wrócił do namiotu. Alchemik siedział na krześle i kombinował z odczynnikami, Virall na wygodnym fotelu, a Tecumseh leżał na łóżku. Idevarius podsunął sobie taboret i usiadł.

– Alchemiku, w zasadzie jak mam się do ciebie zwracać?

– Możesz mnie nazywać Alchemikiem. W zasadzie zapomniałem już swojego imienia, wszyscy mnie nazywają Alchemikiem, bo nim jestem.

– Więc będę cię nazywał Alchemikiem. Jak tam z krwią?

– Powoli izoluję tę tajemniczą substancję.

– Kiedy będzie gotowa?

– Może o północy.

– To jeszcze pięć godzin.

– Izolowanie idzie powoli, a jeszcze badania tej tajemniczej substancji. Potem to trzeba porównać z Opończą. To długo zajmie.

– Trudno. To może być odkrycie… To będzie przełom. Jeżeli uda się zsyntetyzować tę substancję, to zostaniemy docenieni przez samego króla.

– Chcę wam pomóc, ponieważ wy chcecie pomóc mi – powiedział znienacka Tecumseh. – Jednakże nie pozwólcie sobie na zbyt wiele. Nie wiem, co chcecie zrobić, ale dopilnuję, abyście wywiązali się ze złożonej mi obietnicy.

– Nie robiłbym tego, gdyby nie twoje tajemnicze zdolności. Nie chcę stracić głowy za to, że nie skorzystałem z takiej okazji, jaką mi dałeś, a i tak już posunąłem się za daleko. Przystawiłem Aukuannowi nóż do gardła. Dosłownie. Jeśli nie mamy racji i nie będzie dowodów, to zostanę skrócony o głowę za atak na wysokiego oficera armii.

– Rozumiem.

– Za jakiś jeden miesiąc to wszystko się skończy.

– Co to znaczy jeden miesiąc?

– Zapomniałem, że macie inny system dat. Jeden miesiąc to mniej więcej jeden cykl księżyca. Jeszcze dzisiaj odcumuje statek w korespondencją do króla na pokładzie. Żegluga w jedną i w drugą stronę przy sprzyjających warunkach zajmie około miesiąca. Potem zabierzemy cię do Hesporben i zobaczysz ziemię naszych ojców.

– Najpierw wolałbym się upewnić, że ziemia moich ojców jest bezpieczna.

– Rozumiem cię. Aukuann nie zrobi nic, co by znacznie krzyżowało mi plany. Muszę wypisać pismo do króla, a potem się zobaczy, jak się sprawy dalej potoczą. Prawdopodobnie jutro Aukuann cię wezwie – powiedział Idevarius, siadając do dębowego biurka i wyjmując z jego szuflady kawałek pergaminu – Powiesz mu o miejscach, które obfitują w roślinność zdolną do zjedzenia i w zwierzynę – wetknął gęsie pióro do kałamarza i począł pisać. – Więcej nie musisz mu mówić. Aukuann nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć te ziemie. Prawdopodobnie jutro zacznie rozsyłać oddziały. Jeśli zwiad następnego dnia nie przybędzie, ja pójdę z tobą do twoich ludzi i ich uprzedzę.

Zapadła niezręczna chwila milczenia, ale w końcu Tecumseh przystał na propozycję Idevariusa. Mag pokiwał głową i naskrobał ostatnie zdanie na pergaminie, a następnie umieścił pod listem zamaszysty podpis. Złożył go na cztery części, a potem włożył do papirusowej koperty. Nalał nieco wosku na jej tył i zapieczętował list Najwyższą Pieczęcią Magów, której złamanie groziło śmiercią. Na wszelki wypadek Kohr rzucił jeszcze zaklęcie, które sprawiało, że wszelki nieszczęśnik, który będzie próbował otworzyć list, zostanie zamrożony i prawdopodobnie umrze.

Wyszedł z namiotu i ruszył w stronę wybrzeża. Doszedł tam w ciągu pięciu minut, ponieważ obóz był bardzo rozległy. Wszedł na sklecony byle jak most z krzywych dech, który miał służyć tylko chwilowo, do czasu wybudowania porządnego. Szło to powoli, drugi most był gotowy dopiero w ćwierci. Przy tym pomoście, na jego końcu, przycumował najmniejszy statek 3. Floty Hesporbeńskiej Marynarki Wojennej, który na boku miał srebrzony napis „Porhadd”. Pochodził z czasów, kiedy Cesarstwo mogło sobie pozwolić na luksusy w postaci napisu z metalu szlachetnego i misterną figurę na przedzie. Kapitan był dobrym przyjacielem Idevariusa z dzieciństwa. Podali sobie prawice, a następnie padli sobie w ramiona.

– Słyszałem, że ty mi załatwiłeś powrót do Hesporben – rzekł marynarz, podkręcając nieco wąsa. – Czy to prawda, mój przyjacielu?

– Dosłownie przystawiłem Aukuannowi nóż do gardła. Nie miał zbyt wielkiego wyboru. A to wszystko dlatego, że znaleźliśmy tubylca odpornego na magię. Gdyby nie to, naprawdę nie wiem, co by było. Musisz przekazać ten list mistrzowi magów wody w Anyonetten – powiedział Idevarius, wyjmując kopertę z kieszeni szaty i podając ją kapitanowi.

– Zabezpieczona?

– Pilnuj jej dobrze, bo ci jeszcze kogoś z załogi zamrozi.

– Rozumiem. W młodości też taki byłeś.

– Dawno to było.

– Więc płynę tylko z powodu tego pisma?

– Nie. Niech ludzie przygotują się do rejsu, a ty możesz zebrać listy od żołnierzy.

– Od kilku tysięcy?

– Poczekaj, poczekaj, połączę się telepatycznie z magiem kryształu, on ma zdolność bardzo głośnego mówienia.

– Ta wasza cholerna magia.

– Nie ma co, czasami się przydaje.

Zamknął oczy i przekazał wiadomość do maga kryształu, który przebywał gdzieś na klifie. Nagle rozległ się niski głos. Drodzy żołnierze – powiedział. – Kapitan statku „Porhadd” płynie na kontynent wraz z listami. Każdy chętny może przekazać list rodzinie, oczywiście pamiętając o poprawnym zaadresowaniu.

Po chwili na pomost zaczęły napływać dzikie tłumy – chyba każdy chciał wysłać swój list do rodziny. Idevarius pokiwał głową. Pamiętaj, powiedział kapitanowi, a następnie rzucił się do wody. Był magiem wody, więc naturalnie woda działała na niego dobrze. Szybko popłynął do brzegu i wyszedł na brzeg.

Usiadł na brzegu i pozwolił, aby czas płynął. Popatrzył w morze, jego żywioł. Przypomniał sobie młodość, kiedy uwielbiał pływać i żeglować po jeziorze niedaleko jego domu, w miejscowości Dhormara. Rodzice chcieli aby został rolnikiem, jednakże na skutek corocznego poboru do Wstępnej Szkoły Magii stał się w dalszym rozrachunku magiem wody – rodzice też byli dumni, a może nawet i bardziej, niż jakby był rolnikiem. Uposażenie miał duże – zarabiał ponad stukrotnie więcej niż uliczny straganiarz. Był dumny ze swojej profesji i tego w jaki sposób bogowie go obdarzyli swym błogosławieństwem. Dziękował im oczywiście tak jak mógł. Wyszeptał krótką modlitwę, jedną z najpopularniejszych, zatytułowaną Cztery Żywioły. Opadł na piasek i zasnął.

Gdy się obudził, wciąż było ciemno, ale ktoś obok wbił w ziemię pochodnię. Mag wyjął z kieszeni mały zegarek, całkowicie nowy i niesamowicie drogi wynalazek. Pokazywał, że jest kilka minut po godzinie drugiej. Pospał sobie parę godzin. Popatrzył na horyzont. Morze przyjemnie hałasowało, a w zatoce rozpalonych było sto świateł, po jednym na każdy statek. Zauważył, że „Porhadd” właśnie odcumował i odpływa w siną dal. Idevarius wstał i poszedł w stronę namiotu – nie dlatego, że mu się chciało, ale dlatego, że bardzo intrygował go ten człowiek, którego spotkał kilka godzin wcześniej na klifie – nie mógł wytrzymać tej niepewności – Alchemik może już miał wyniki.

Dotarł do namiotu po pięciu minutach. Odgarnął białe płótno i wszedł do środka. Virall spał w fotelu, chrapiąc przy tym głośno. Alchemik siedział, wsparty na stole, jednakże jego też zmorzył sen. Tecumseh także prawdopodobnie spał, ponieważ miał zamknięte oczy i miarowo oddychał. Idevarius doszedł do wniosku, że będzie musiał zrobić coś, czego bardzo nie lubił – spać na twardym gruncie. Tecumseh przykrył się kocem, ale Kohr doszedł do wniosku, że jak ma spać na ziemi, to należy mu się przynajmniej koc. Jednakże nie zamierzał go użyć do przykrycia się, ale do podłożenia pod siebie. Zdmuchnął płomień, który gorał w szklanej lampie na stole, i położył się na ziemi. Wiercił się niemiłosiernie przez następne pół godziny. W końcu się zdenerwował i podszedł do małej szafki, skąd wyjął ceramiczne naczynie o podłużnym kształcie. W nikłym świetle odległych pochodni odczytał wypalony na przedzie napis. Od razu znalazł to, o co mu chodziło. Usiadł na taborecie przy biurku i przyciągnął do siebie misternie zdobiony, niewielki kubek z drewna dębowego. Nalał sobie trochę z naczynia i wypił jednym haustem; przyjemnie ostry smak rodzimej starki rozszedł po ciele, jakoby była to jakaś tajemnicza choroba. Był pewny, że po kilku kieliszkach zaśnie momentalnie. Nalał sobie jeszcze – i wypił. Potem jeszcze ze trzy kubki i poczuł napływającą senność. Nie był pijany na tyle, żeby nie móc się poruszać, jednakże lekko się już chwiał. Kubek z drewna na szczęście nie był zbyt duży.

Lubił czasami sobie popić tego drogocennego trunku, choć wiedział, że nie powinien wydawać tyle pieniędzy – starka, która nazywała się „Dhormarska” i faktycznie pochodziła z jego rodzinnej wsi, kosztowała ponad czterysta tawrów, czyli trzy czwarte jego miesięcznego uposażenia. Jednakże ten wysokojakościowy alkohol był tak smakowity, że nie można było powiedzieć, że pieniądze wydane na niego, były pieniędzmi zmarnowanymi. „Dhormarska” była robiona na bazie zboża, jednakże znajdowały się tam różnorakie zioła, między innymi właśnie rzadkie fiołkowe ziele, przez co była tak droga. Dodawali tam też różnorakich owoców – cytryn, jabłek i jagód. Przyjemny smaczek zostawał nawet po godzinie. Ta mieszanka dobrze działała na umysł, duszę i ciało.

Z podejrzliwym wzrokiem schował wódkę do szafki, gdzie była bezpieczna, ponieważ mag zamykał ją na klucz, który cały czas nosił w kieszeni szaty. Ktoś mógłby znaleźć i przepić połowę jego pensji. Miał pewien problem z trafieniem do zamka, jednakże w końcu się udało. Nogi już się kluczyły, więc padł na koc i zasnął momentalnie.

Ktoś go szarpał. Idevarius z trudem otworzył oczy. Z bólem kręgosłupa wstał i popatrzył na wyjście do namiotu, a następnie odwrócił wzrok do wnętrza. Na stole stała lampa. Zasłonił ręką oczy od prawej, tam gdzie była lampa – takie objawy się zdarzają po wypiciu starki. Alchemik stał naprzeciw niego i coś do niego mówił, ale mag dopiero po chwili załapał, jednakże miał jeszcze pewne wątpliwości. Wziął beczkę z wodą ze studni, którą żołnierze wykopali dnia poprzedniego, i wylał ją całą na siebie.

– Powtórz to – rzekł do Alchemika.

– Schwytali zwiad tubylców.

Koniec

Komentarze

Omówienie wszystkich idiotyzmów, niezręczności językowych i absurdów, które wystąpiły tylko w pierwszym rozdziale wystarczyłoby za dobry poradnik dla początkujących pisarzy. Nie wiem, czy ktokolwiek będzie w stanie to przeczytać w całości, ja padłem po "jedynce". Wolę nie wiedzieć, co jest dalej.
Dialogi są drętwe, absurdalne, bez sensu. Opisy zabijają. 
Najbardziej rozwaliła mnie obsydianowa butelka. Później ta zbroja. Człowieku, masz pojęcie, co to jest obsydian? Weź taką skałę i zrób mi z niej zbroję. Albo butelkę. Naprawdę, gratuluję fantazji. Równie dobrze możesz robić butelkę z żużlu.

Pozdrawiam

 Był już stary i czuł, że wkrótce będzie musiał przekazać swój młot swemu synowi.

Dwa identyczne zaimki w jednym zdaniu to zdecydowanie za dużo. Z drugiego można by spokojnie zrezygnować - jeżeli się przekazuje coś synowi, to w domyśle jest to własny syn - gdyby bohater chciał coś przekazać synowi sąsiada, autor by to zaznaczył.

więc się obrócił i skierował swe nogi w stronę wioski.

Kieruje się kroki, nie nogi - no i nie "swe", bo przecież raczej nie można skierować cudzych. To się potocznie nazywa nadzaimkoza i jest tak często popełnianym błędem, że aż mi nudno o tym pisać.

Czas, aby wykopać beczkę, w której zakopał tradycyjne rzeczy dla syna.

"Tradycyjne rzeczy" brzmią odrobinę dziwnie, mnie się skojarzyły z łowickim pasiakiem. Ale to już czysto subiektywna uwaga.

Ogólnie: bardzo polecam lekturę zbioru felietonów Kresa "Galeria złamanych piór". Bardzo.

Niedawno skończył sześćdziesiąt wiosen, co w jego ludzie było podziwiane, a i tak bycie w takiej sprawności jak on, było niebywałe.

Powtórzenia, istna plaga powtórzeń. To, niestety, źle świadczy o stylu. Zresztą ogólnie językowo kiepsko - czy po polsku mówi się "być w sprawności"?

Na tym poprzestali używanie swoich narządów mowy.

Masakra językowa. "Zaprzestali używania" się poprawnie mówi, a zresztą całe to zdanie jest tak wycudowane i oficjalne, że aż śmieszne. Czy gdyby bohater wsiadł na konia, napisałbyś, że "dokonał przemieszczenia swojego ciała na górną część organizmu zwierzęcia wierzchowego"?

Stary usiadł i odłożył swój młot na bok.
Wiemy już z poprzednich zdań, że młot jest jego, więc daruj sobie te zaimki.

Przybliżył swe ręce do ogniska, aby je choć trochę ogrzać.

A czy mógł przybliżyć NIE SWE ręce? Zasadniczo mógł - bierze żonę za nadgarstki i przybliża JEJ ręce. Ale wtedy autor wyraźnie o tym pisze. Jeżeli bohater robi coś rękami, nogami, oczami itp. to nie pisze się, że "zamknął swoje oczy". Po prostu nie.

Tecumseh, syn Achaka, pojawił się w namiocie godzinę po zachodzie słońca.

Czy użycie imienia słynnego wodza indiańskiego jest celowe czy to tylko tak dla zamącenia czytelnikowi w głowie?

Nowa Fantastyka