- Opowiadanie: sinner - Pączek (wersja druga)

Pączek (wersja druga)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pączek (wersja druga)

Drodzy czytelnicy:

Zastosowawszy się do waszych komentarzy przedstawiam poniżej nową (poprawiona i wydłużoną, z nieco zmienionym zakończenimem) wersję Pączka z nadzieją, że teraz spełni wasze oczekiwania, albo chociaż dostarczy więcej zabawy niż pierotny tekst. Błedy z pierwszej wersji starałem się wyeliminować, ale nie wiem czy wszystkie się udało. Jeżeli nie zgóry przepraszam.

Michał P. Lipka

Jeżeli chcecie przeczytać historię, w której wszystko ma swoje miejsce w ciągu przyczynowo-skutkowym, a w finale rozrzucone elementy składają się w kompletną całość to przerwijcie w tym momencie. Na półce macie zapewne wiele ciekawszych rzeczy, które skłaniają się ku waszym gustom. A nawet jeśli nie w każdej chwili możecie wypożyczyć coś sygnowanego znanym wam, sprawdzonym już nazwiskiem. Biblioteka znajduje się ledwie kilka ulic dalej. A może wasi znajomi mają coś godnego polecenia? Księgarnia też nie jest pewnie daleko. prawda? a z portfela wydłubiecie kilka zbłąkanych monet. W ostateczności macie jeszcze internet i kilka linków do darmowych e-booków.

Ale jeśli nie przeszkadza wam brak tych elementów, jeśli nie drażni was przeczytanie słowa "KONIEC", choć nie wszystko, a nawet prawie nic nie znalazło logicznego wytłumaczenia, sensu, to nic nie stoi na przeszkodzie by kontynuować lekturę. Szczególnie, że nie jest ona długa. wręcz bardzo krótka, i nawet gdy uznacie, że nie było warto, nie będziecie aż tak żałować straconego czasu.

 

Wszystko zaczęło się jakieś dwa miesiące temu pod koniec smutnego, deszczowo-pochmurnego października., kiedy to cały świat wyglądał jakby był w żałobie. Późne popołudnie kolejnego z dni zatytułowanych "nie-mam-nic-do-roboty" spędzałem przed telewizorem wykorzystując do maksimum uroki życia bezrobotnego dwudziestolatka pozostającego na utrzymaniu rodziców i Opieki Społecznej. Dopóki wypalałem sobie oczy kinem, na które krytycy pluli i wieszali psy (a które kochałem jako czystą rozrywkę pomimo rażącej głupoty sączącej się z ekranu wysłużonego Sunasonixona) nie musiałem przynajmniej myśleć o braku jakichkolwiek perspektyw na przyszłość.

("Nie chciało ci się iść na studia")

("Wiecznie wszystko olewasz")

("Jesteś leniem i nierobem")

Ostatnią pracę opuściłem w trybie pilnym (żeby nazwać to możliwie jak najłagodniej), bo szefowi nie spodobało się, że w przerwie na posiłek jadłem kanapkę zamiast pracować, a zajęcie wcześniej – staż na poczcie – zakończyłem po dziesięciu miesiącach żegnany westchnieniami ulgi. Teraz powinienem, dodać coś na swoją obronę, ale nie mam takiego zamiaru.

Siedziałem więc samotnie przed telewizorem i zagłuszałem się jakimś pirackim Torture Porn patrząc na całkiem udaną scenę rozczłonkowywania człowieka. Do niedawna w seansach towarzyszyła mi moja dziewczyna, ale w końcu mnie rzuciła. Krzyżyk jej na drogę.

Mrok panujący w pokoju był dziwnie gęsty, przypominał dym zawieszony w nieruchomym powietrzu,a sączące się przez otwarte drzwi światło korytarza namacalnie żółte, lepkie. Barwy ekranu telewizora natomiast wydawały się jakieś takie wyblakłe, rozmazane i kanciaste jednocześnie. Przetarłem senne oczy i ziewnąłem, kiedy telefon – moja wysłużona komórka – ostrym dźwiękiem przypomniał o swojej obecności.

Odebrałem.

Pączek. Tak nazywaliśmy w Gimnazjum człowieka, który do mnie zadzwonił. inaczej niż przelotnie nie widziałem go od Gimnazjum właśnie. Lekkoduch jeszcze większy ode mnie, idiota z zamiłowania, wiecznie opychał się pączkami i wiecznie był chudy jak kościotrup.

Kwestia skąd ma mój numer skoro nigdy go mu nie podawałem pozostała nienapoczęta. Nie przyszła mi nawet do głowy.

Pączek, który lata temu był moim kumplem, bo był też kumplem mojego najlepszego przyjaciela Orzeszka zaczął zwykłym

– Cześć

i kontynuował wciągając mnie w temat moich niedoszłych (i nigdy nie planowanych) studiów. (No dobra, raz, w chwili słabości, pomyślałem, że miło byłoby zostać w życiu kimś i móc posługiwać się skrótem jakiegoś tytułu przed imieniem, ale trwało to dosłownie chwilę.) Upewnił się, że nigdzie nie studiuję (z jego tonu można było wywnioskować ,ze doskonale o tym wie, ale wtedy nie miałem grama podstaw sądzić, że tak było) i zaproponował byśmy razem zapisali się do szkoły.

– Filmoznawstwo – powiedział, przypominając mi, że uzależniony od filmów marzyłem kiedyś by zostać krytykiem. – Pierwszy semestr zaczyna się od listopada. Są jeszcze miejsca.

Wkurzyłem się, bo nie cierpiałem, gdy ktoś mnie do czegoś namawiał, ani gdy kazał mi coś robić i rozłączyłem się. W myślach uformowałem sporą wiązankę wiadomych słów pod adresem wiecznie chudego Pączka – idioty, które nie doczekały się werbalizacji. Co i tak niewiele by zmieniło, bo on w ogóle nie potrafił się obrażać. Spokojny, naiwny, wierzył, że cokolwiek można zmienić, że ludzie mogą być lepsi jeśli tylko mają motywację, ale był zbyt leniwy i olewczy, by sięgnąć poza przekonania ku czynom.

Dwa dni później zadzwoniłem do niego i zgodziłem się na te studia. Bycie wielkim panem krytykiem mogło mi nawet odpowiadać. Pączek wydawał się zadowolony; ja zresztą też.

No i tak dwa tygodnie później wylądowałem w psychiatryku.

 

Budynek szkoły był piętrowym pawilonikiem pozbawionym wszelkiego architektonicznego gustu i smaku, pomazanym ciemnogranatową farbą w mroku zbyt wczesnego wieczoru niemalże czarną. W dwóch oknach świeciło się w ten miękki, mleczno-żółtawy sposób prawie-energooszczędnych żarówek.

Kiedy się tam zjawiłem, w pierwszą sobotę listopada, do dwudziestej brakowało prawie kwadransu. Lekcje miały trwać co sobotę i niedzielę po trzy godziny przez trzy lata, po upływie których czekało mnie tytułowanie się per magister filmoznawstwa. A potem? Forsa za robienie tego samego co robiłem do tej pory z tym, że za darmo, legalnie i w kinie (z drobnym dodatkiem – pisaniem recenzji – co i tak robiłem na różnych stronkach w sieci i forach).

Gdyby Pączek był dziewczyną ucałowałbym skurwiela.

Nasza klasa składała się z czternastu osób plus ja. Czternastu wyglądających na armię straceńców w większości jeszcze gorszych ode mnie. Pierwsze miejsce na szczycie listy debili zajmował osobnik zwany Purchlem. Zezowaty, z zespołem Tourette'a i masą słonia aspirował do napisania krytycznego przeglądu filmów, które posiadał, by w przyszłości opublikować to pod tytułem "Do You Like Every Movie?"

Kolejnym wyróżnieniem obdarowałbym naszą Marysię Bynajmniejniesierotkę (posiadaczkę trzech tatusiów: biologicznego, wrobionego w biologiczne ojcostwo, płacącego alimenty i ojczyma), która znana była w całym mieście za swych lesbijskich skłonności.

Poza tym (i poza Pączkiem) byli jeszcze: Dawid, Belladonna (urody jej nie brakowało. Ciekawe tylko czy oddawała w pełni znaczenie swojego nietypowego w nadwiślańskim kraju imienia?), Patryk, Domek, Czarli, Serek, Baśka, Sergiusz, Antek i Tadziu. Można by o nich wiele powiedzieć, gdyby tylko mi się chciało…

Pierwsze trzy lekcje okazały się typowo zapoznawczymi. W tej klasie o ścianach barwy dwudziestoletniej żółci, z tablica pełną zacieków i rozmazanej kredy, z ciałami wbitymi pomiędzy brudne oparcia krzesełek, a wystrzępione brzegi blatów ławek, poznaliśmy zakres pracy naszego jedynego nauczyciela i siebie nawzajem. Mrok za oknem, dziwnie gęsty i oleisty, sączył się przez szyby, ściekał po parapecie.

Pączek wyglądał dziwnie blado i chudo, nawet jak na niego.

Niecałe dwa tygodni później dowiedziałem się dlaczego. Niestety.

 

Przypadkiem spotkałem Orzeszka, kiedy wracałem od handlującego na rynku pirata z naręczem płyt, i to od niego usłyszałem, że Pączek już troszeczkę sczerstwiał, i nie żył od roku. Purchel i inne z osób z klasy znane Orzeszkowi również przeprowadziły się na cmentarz. Takie były właśnie jego słowa. A ja pomyślałem, że robi mnie w chuja. Że może cała ta banda nieudaczników ze szkoły, których z wzajemnością nie cierpiałem postanowiła wkręcić mnie w coś tak głupiego, bo na nic więcej nie było stać ich debilnych mózgów. I jeszcze wciągnęli do tego mojego kiedyś najlepszego kumpla.

Kazałem Orzeszkowi spierdalać,a on poradził mi bym wybrał się na cmentarz. Taa, jasne… Ale w końcu się wybrałem. Za bardzo byłem ciekaw co ci idioci jeszcze wymyślili.

Cmentarz wyglądał zwyczajnie. Zalany mgłą, z poczerniałymi kikutami drzew rosnącymi przy murze. Na nielicznych grobach paliły się tanie znicze, które do wieczora i tak pewnie miały zniknąć i pojawić się nieco odrestaurowane na przycmentarnym stoisku. Późne popołudnie nadawało wszystkiemu jedynie odcienie szarości.

Grób Pączka odnalazłem bez trudu. Purchla i paru innych też. Daty śmierci na wszystkich były takie same, 13 października roku poprzedniego. Roześmiałem się, bo co innego miałem zrobić. Przecież to była taka ewidentna głupota, że nie istniała na to żadna reakcja. Na odchodne charchnąłem jeszcze na grób Pączka i wróciłem do domu.

Cała noc nie mogłem spać. Coś było nie tak tylko nie wiedziałem co. Bałem się jak cholera i nie mogłem nic na to poradzić, choć wkurwiało mnie jak diabli. Na każdy odgłos trząsłem się jakby ktoś raził mnie prądem. Na każdy hałas, na każdy bulgot w rurach… Każdy cień wydawał się należeć do czegoś, czego na pewno nie chciałem zobaczyć. Każdy błysk światła samochodowych reflektorów za oknem zwiastował tego nadejście. Każdy… każdy…

Kurwa… Nie mogłem tego znieść.

Poduszka zrobiła się jakaś kanciasta, jakby ktoś wypełnił ją tłuczniem. Mrok wokół mnie gęstniał coraz bardziej… Pokój z każdą chwilą zaciskał na mnie coraz mocniej swe ściany…

Wyskoczyłem z łózka i pozapalałem wszystkie światła. Zacząłem krążyć po pokoju i zaczął bym też wrzeszczeć, gdyby nie moja duma i honor, które mogłyby od tego ucierpieć. Nie wiem nawet kiedy to się stało, ale w pewnej chwili zauważyłem, że siedzę nad laptopem i czytam w sieci artkuł o wypadku szkolnego autobusu, na liście ofiar którego dostrzegłem nazwiska między innymi Pączka, Purchla i Marysię.

Pączka, Purchla, Marysię i całą pieprzona resztę.

 

Nie wiem jak, ale jakoś przetrwałem do rana i zbytnio nie osiwiałem. Trochę srebrnych nitek na skroniach, ale na szczęście nie tak dużo jak się tego obawiałem wchodząc rano do łazienki i zaglądając w lustro (z lękiem z jakim zaglądałbym pod bluzkę gdybym oberwał czymś w brzuch, czy pierś i bał się zobaczyć zmasakrowane ciało). Strach zmniejszył się nieco ale nie zniknął zupełnie, więc może wszystko było jeszcze przede mną.

Dalsze wydarzenia pamiętam już jednak jak przez mgłę.

Po południu chyba wybrałem się pod ten pawilon, gdzie mieliśmy lekcje, ale nie jestem tego pewien. Pawilonu nie było, a to co pamiętam, że zastałem, to była jedynie zaśmiecona parcela, pusta i śmierdząca odpadkami z całej okolicy.

Chyba.

Pamiętam za to na pewno, że wieczorem zorientowałem się, iż jestem na cmentarzu, ściskając szpadel i siekierę, i że strach minął już całkowicie, zastąpiony adrenaliną i wściekłością, która paliła jak żywy ogień.

 

Cmentarz wyglądał tak samo jak dzień wcześniej z tą różnicą, że był skąpany w mroku i grasowało na nim kilka cmentarnych hien pakujących do plastikowych worków co lepsze znicze i wiązanki. Mgły było tyle samo, czyli nieco ponad kostki, ale falowała na wzmagającym się wietrze. Światło księżyca wydawało się jakieś ciągnące i mdłe.

Odnalazłem grób Pączka, nieco przesadnie zadbany pomnik ze złotymi literkami mówiącymi, że oto leży tu tragicznie zmarły ukochany syn i podobne bal, bla, bla, i z nieco większym trudem niż się spodziewałem przy użyciu szpadla zepchnąłem płytę na mogiłę obok. Trzask jaki temu towarzyszył bez dwóch zdań świadczył tym, że coś pękło. Liczyłem ,że w następnej kolejności czeka mnie parę godzin cholernego kopania, ale trumna leżała tam po prostu w obmurowanym dole, przysypana jedynie symboliczną warstewką piasku rzucanego garściami przez zebranych przed rokiem na pogrzebie.

Zeskoczyłem tam i zacząłem napieprzać siekierą, aż udało mi się rozbić pseudodębowe wieko, po czym wyciągnąłem truchło Pączka na powierzchnię. Trochę kości im resztek ciała podziurawionych przez robaki i owleczonych garniturem, którego ten idiota nie założyłby na siebie za życia (za bardzo nie cierpiał eleganckich strojów i mawiał, że czuje się w nich jak pingwin).

Zrobiło mi się go żal, ale wściekłość była jeszcze większa. Uniosłem siekierę i zacząłem zmieniać Pączka w mielonkę. Kości pękały z suchym trzaskiem, czaszka chrupnęła głucho, odbijając ten dźwięk echem, zęby, których nie stracił w wypadku posypały się z odgłosem przypominającym upadające karmelki.

Kiedy skończyłem, zdyszany i spocony jak świnia, otaczały mnie lepkie cienie o błyszczących oczach. Falowały powoli szepcząc między sobą, wyciągały ku mnie swoje łapy. Zamachnąłem się siekierą kilka razy, wrzeszcząc jak opętany i krąg rozstąpił sie nieco. Mogłem uciec; teraz miałem swoją szansę. I wykorzystałem ją. Popędziłem przed siebie jak wariat, ale na próżno. Umarli towarzyszyli mi na każdym kroku, osaczali mnie i w końcu pozostała tylko czerń.

 

Pobytu w psychiatryku prawie w ogóle nie pamiętam. Gdy wracam do tego myślami nudząc się na jakimś pirackim filmie, którego szkoda nie dooglądać skoro się za niego zapłaciło, widzę tylko sterylną zamazaną biel. I ten dzień, kiedy odwiedził mnie Pączek.

Nie wiem, kiedy to było, ale pamiętam jak zjawiał się, gdy siedziałem przy stoliku bazgrając po kartce papieru świecowymi kredkami, i zaczął mnie przepraszać. Mówił coś, że musiał tak zrobić, że chciał mnie zmotywować. Pieprzył coś o celu w życiu i marnowaniu się, ale nie wiem o co mu chodziło. Zamiast go słuchać złapałem za stolik i zacząłem go nim okładać, by przekonać się – kiedy w końcu odciągnęli mnie sanitariusze – że tłukłem jedyni9e puste krzesełko stojące na wprost mnie.

Co jeszcze mnie spotkało? Nie wiem i szczerze gówno mnie to obchodzi. Ważne, że teraz jest mi lepiej i od kilku dni znów jestem w domu. podobno nie stanowię już zagrożenia dla siebie i otoczenia.

No i to chyba by było na tyle.

Koniec

Michał P. Lipka

Koniec
Nowa Fantastyka