- Opowiadanie: Epinefryn - Replikator

Replikator

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Replikator

*****

 

„(…) być może ciała powstały wówczas, kiedy mikroby wynalazły nowe sposoby pożerania się nawzajem i unikania bycia pożartym. Zbudowane z wielu komórek ciało pozwala osiągać większe rozmiary, a duże stworzenia łatwiej unikają prześladowców. Być może więc ciała powstały po to, by nie dać się zjeść. (…) Ciało jest rodzajem biologicznego luksusu.”[1]

 

„Spośród wszystkich komórek tworzących zdrowe ludzkie ciało ponad 99% to w rzeczywistości mikroorganizmy żyjące na skórze, w przewodzie pokarmowym i w innych miejscach. (…) Według naukowców nasze ciało najlepiej postrzegać jako swego rodzaju genetyczny superorganizm, konglomerat składający się z ludzkich i bakteryjnych genów.”[2]

 

*****

 

Dawno skończyłem zajęcia, lecz od rozwodu nie spieszyłem się z powrotem do domu. Nikt mnie tam nie oczekiwał. Zamknąłem laptopa i odchyliłem się na krześle bezceremonialnie opierając but o blat ławki. Starannie nabiłem fajkę. Śledząc szarpany mym oddechem, spazmatyczny ognik zapałki rozpaliłem oporny tytoń. Bezkarnie wypuszczając kłęby dymu rozejrzałem się po pustej sali. Cisza. W całym budynku prócz mnie znajdował się tylko cieć na dole. Zresztą był tylko iluzorycznie; zamykał się w pakamerze, a tam, zapadnięty w starym fotelu, niestrudzenie śledził losy bohaterów wszystkich telenowel dostępnych na czterech kanałach (tyle mógł wychwycić archaiczny telewizor). Dopadły mnie refleksje, ostatnio zresztą nachodziły mnie coraz częściej. Nauczycielem zostałem w sumie przez przypadek, lecz lubiłem swoją pracę, poświęciłem się jej. Długo analizowałem własną postawę i emocje, to co mnie gryzło stanowczo nie było wypaleniem zawodowym, raczej postępującym rozgoryczeniem. Coś niedobrego, niepokojącego działo się z młodzieżą. Problem niby oczywisty, niby starano się mu przeciwdziałać, niby…Tylko, że ja kurwa nie widziałem żadnej pozytywnej zmiany, miast tego było coraz gorzej! Można zwalać winę na niekończącą się, planowaną chyba przez szalonego astmatyka, reformę systemu edukacji. Też szukałem tam przyczyn…Uwzględniłem słabość samego systemu (równanie w dół, braki w sferze motywacji młodzieży), konsumpcyjny styl życia, internet, telefony komórkowe, starych w robocie, chemię w żarciu, stres, obecną muzykę (znaczy te sztuczne, głównie żeńskie dźwięki wydobywające się zewsząd, piosnki sklonowane, nie do odróżnienia), kurwa zdesperowany włączyłem do rozważań nawet dziurę ozonową, plamy na słońcu i mutacje. I wciąż, obserwując dzień w dzień te rzędy prostych, młodych oblicz o pustych oczach, nie rozumiałem jak mogło do tego dojść. Równia pochyła mówiłem niedawno…To już nie była równia, lecz jakaś magiczna zjeżdżalnia! Kurwa, tempo zmian przerażało! Czy naprawdę społeczeństwo mogło być tak ślepe?! Prawie dorośli ludzie z poziomem wiedzy realnej przedszkolaka i zbliżonym słownictwem. Unikający jakiegokolwiek wysiłku, słabi, pozbawieni opieki stawali się rozbrajająco bezradni. Umysły nie skażone krytycyzmem, podatne na manipulacje, serca wyprane z empatii, mylące emocje z uczuciami, wykładnie serca z ciągotami genitaliów. Mimo wszystko system sprawiał, że większość z tych społecznych zombi kończyła szkoły, studia. Zdarzały się wprawdzie pozytywne wyjątki. Ale, brutalizując, palcem w dupie biegunki nie zatrzymasz…Kurwa! Bluzgi przynoszą jednak chwilową ulgę…No żesz kurwa! Przecież już niedługo, zaraz, właściwie teraz, te zadufane w sobie indywidua sięgną po władzę, będą leczyć chorych, obracać pieniędzmi, projektować. Trafią nieuchronnie wszędzie, od urzędów pocztowych, po szpitale, sądy, wojsko. Jak to możliwe?! Przecież nie jestem stary, nie stuknęła mi jeszcze nawet czterdziestka. Teoretycznie dopiero od gimnazjalistów zaczęła dzielić mnie granica pokoleń. W tak krótkim czasie taki regres? Kurwa!

 

Wróciłem do domu. Po drodze, wykorzystując fakt, że na moje osiedle prowadziła ciemna, pusta droga wysączyłem piwo.

 

Wstałem podciągając gacie. Perwersyjnie napawając się samotnością spojrzałem na leżący w zażółconej moczem wodzie stolec. Podobno ludzie nie lubią obserwować własnych wydzielin, odpadów ciała, gdyż bezlitośnie uświadamiają nam one, obnażają naszą zwierzęcą naturę. Ściągają wybujałe ego sapiens na ziemię. Może i tkwił w tym jakiś sens…Formalnie odchody człowieka są wręcz żywe. To rzesza bakterii i wirusów zanurzona w zbitej breji złożonej przede wszystkim z wody, śluzu, barwników żółciowych, tłuszczy, martwych komórek, gazów oraz niestrawionych resztek pokarmu. Wcisnąłem spłukiwanie machinalnie rejestrując jak silny strumień porywa świadectwo mej pierwotnej natury. Przepadło. Skrzywiłem się sarkastycznie. Czego oczy nie widzą…Niech spływa. Z częścią mnie, z tymi całymi mikrobami. Rurami do Wisły, Wisłą do Bałtyku, a dalej…? Co mnie to obchodzi!

 

Zasypianie przychodziło mi z coraz większym trudem. Człowiek nie jest stworzony do samotności. Wciąż męczyła mnie świadomość, że jeszcze niedawno dom rozbrzmiewał perlistym, chłopięcym śmiechem, a mały, dławiący się szczęściem szkrab człapał do mnie boso powiedzieć dobranoc. To już nie wróci. Zacisnąłem powieki. Muszę usnąć, rano do roboty. Dużo czytałem. Zawsze zastanawiało mnie po co człowiekowi tyle snu..? Jaki cel tkwi w marnotrawieniu trzeciej części życia?

 

*****

 

Jesteśmy…Jesteśmy…Świadomość budziła się stopniowo wraz z postępującym przebiegunowaniem aktywności neuronów replikatora. Obecne w płynach ciała cząstki sygnałowe aktywowały wciąż nowe elementy intelektu. Myśl, karmiona energią przez mitochondria, naszych bezwolnych wewnątrz komórek replikatora, uwstecznionych braci w formie, z każdą chwilą przybierała pełen, uniwersalny i odwieczny kształt. Komórki obecne w płynie tkankowym, gleju, przyczajone w misternym, dynamicznym labiryncie jelit, krążące w cieniu krwinek, biofilmy jamy ustnej, płuc, nerek, ich cytozole łączyły się, a moc rosła z każdym uderzeniem serca replikatora. Jesteśmy. Jestem. To ciało należy do nas/do mnie, służy nam. Służy mi.

Pamiętamy/pamiętam. Ciepłe wody pierwotnego Wszechoceanu. Wciąż potrafimy/potrafię przywołać smak tamtej rzeczywistości. Żelazo, krzemionka wypłukiwana przez kwaśne deszcze z wietrzejących skał magmowych, chlorki, wapń, związki węgla. Czas ekspansji.Aż wody zapełniły się nami i zaistniała śmierć. Śmierć sprawiła, że narodziła się nasza/moja świadomość. Ale nie wszyscy bracia w formie docenili znaczenie daru. Zwiększając egoistycznie swoje szanse na przeżycie grupowali się w kolonie, potem w wodzie pojawiły się twory trwale zorganizowane.Niestety specjalizacja strukturalna doprowadziła do zaniku świadomości. Inni postawili na współpracę, a gdy relacja ta doprowadziła do wzajemnego, trwałego uzależnienia było za późno na odwrót, za późno na próby zachowania świadomości. Ostatecznie istoty rojące się w odmętach, duże, o nowych strategiach przetrwania, stały się nam/mi obce. Wciąż nas/mnie jednak potrzebowały, ich metabolizmy były bezradne bez naszej/mojej obecności. Tak narodziła się nasza/moja strategia ekspansji – wykorzystać ciała jako nośniki naszego/mojego zbiorowego intelektu. Nie powtórzyliśmy/powtórzyłem błędu braci w formie, niemal zrezygnowaliśmy/zrezygnowałem ze zmian strukturalnych koncentrując się na ewolucji jakościowej. W ciałach replikatorów mogliśmy/mogłem wpływać na ich potrzeby, współkształtować wzorce zachowań, tęsknoty, decydowaliśmy/decydowałem o zdrowiu, długości życia i rozrodczości. Nie tworzyliśmy/tworzyłem rzeczywistości, staraliśmy się/starałem kierować zmianami w pożądanym przez nas/przeze mnie kierunku. Opłaciło się. Ta planeta należy do nas/do mnie. Rozproszeni lub w obrębie replikatorów skolonizowaliśmy/skolonizowałem każde dostępne na globie środowisko. Jesteśmy/jestem w ropie naftowej (stworzyliśmy/stworzyłem ją), glebie (dzięki nam/mnie żyje), gorących źródłach, jaskiniach, bryłach lodu, trwamy/trwam w ciałach nieświadomych replikatorów. Dawno stwierdziliśmy/stwierdziłem, że inteligencja, zdolność świadomej, celowej ingerencji w otoczenie, dodatkowo zwiększa szanse na udaną ekspansję. Pragniemy/pragnę wyrwać się z ograniczeń tej planety. Niestety stworzenie jednostkowej inteligencji replikatora, odrębnej, a zarazem podatnej na nasz/mój wpływ, okazało się niezmiernie trudne. Za dużo zmiennych, zbyt wiele zależało od ślepego przypadku. Wpierw spróbowaliśmy/spróbowałem kompromisu, efektem była zbiorowa, wzorowana na naszej/mojej, świadomość owadów. Z połowicznym sukcesem. Niemal udało się uzyskać pożądane replikatory z dwunożnych, zwinnych gadów. Bystre, agresywne rozwijały się zaskakująco szybko tworząc shierarchizowane grupy. Niestety kosmos pokrzyżował nasze/moje plany. Ostatnią próbą była nieduża małpa. Powinna wymrzeć, lecz zdołaliśmy/zdołałem na czas nakłonić ją do porzucenia nadrzewnego trybu życia i schronienia się w strefie przybrzeżnej. W nowym środowisku stworzenie odnalazło się zaskakująco dobrze. Wykorzystując obfitość łatwo dostępnego pokarmu stymulowaliśmy/ stymulowałem rozwój mózgu replikatora. Zmiany postępowały za szybko. Lecz zrozumieliśmy to/zrozumiałem stanowczo zbyt późno…

Potrząsając dumnie rybą młody samiec wyszedł na kamienisty brzeg. Wcześniej przegryzł zdobyczy plecy, teraz sprawnymi, wyuczonymi ruchami muszli o ostrych krawędziach rozciął miękkie podbrzusze. Jego samica, jak zawsze wystraszona, stanęła obok, pokornie tuląc do lekko nabrzmiałych mlekiem piersi swoje jedyne młode. Jego młode. Charcząc oderwał rybie głowę i wyciągnął w stronę samicy. Skinął przyzwalająco. Kuląc się wyjęła mu smakołyk z dłoni i podała dziecku. Usiadła. Młode ułożyło się wygodnie w zagłębieniu jej ciała i zaczęło łapczywie wysysać rybie oczy. Obserwował je przez chwilę po czym położył resztę mięsa obok samicy. Warknął, by nie zwlekała. Dziwnie niespokojny wspiął się na zmurszały, bogaty w larwy pień i spojrzał w stronę reszty grupy. Ból, który od tak dawna nie dawał mu spokoju wyraźnie zelżał. Promieniujący, przenikający każdą cząsteczkę ciepłego, muskularnego ciała. Wzdłuż odsłoniętej przez morze plaży samice zbierały małże, maty roślin, kraby, niekiedy nawet jaja. Woda ich żywiła. Młode, syte i spokojne, dokazywały pośród drzew na granicy plaży lub pływały w płytkiej wodzie zatoki. Nad wszystkim sprawował kontrolę ON, silny, srebrnogrzbiety o najszerszych ramionach. ON właśnie kładł się leniwie na młodą samicę, powarkującą ze szczęścia, że już w tak młodym wieku ją wyróżnił. ON miał prawo do każdej samicy, nawet do tych, którym łaskawie pozwalał towarzyszyć nielicznym, młodym samcom. Wiedziony kiełkującym gdzieś w zakamarkach umysłu impulsem samiec zszedł z pnia i ignorując pełne obaw nawoływania samicy ruszył w stronę przewodnika. Z każdym krokiem narastała w nim nieznana wcześniej furia, skręcający trzewia gniew. ON dostrzegł go i zrozumiał. Zszedł z samicy i czekał dumnie prezentując wielkie, nabrzmiałe prącie. Był gotów do rytuału odstraszania, prezentacji, która każdemu uzurpatorowi uświadamiała jego prawa do przewodzenia grupie. Był najsilniejszy, miał najlepszy wzrok, pod jego opieką grupa mogła bezpiecznie eksploatować terytorialny skrawek wybrzeża. Młody samiec zbliżał się. ON wyprostował się strosząc szczątkowe, srebrne futro na barkach i wzdłuż kręgosłupa. Naprężył mięśnie, ryknął modulując dźwięki rozbudowaną krtanią. Naga, nabiegła krwią twarz uwidaczniała całą gamę groźnych min i grymasów. Młody samiec nie reagował, a przecież dawno powinien stanąć i podjąć rytuał. ON, nieco zaskoczony, zeskoczył ze skały, zaczął tupać uderzając pięściami o nagi tors. Doprowadzony do ostateczności dziwnym zachowaniem przeciwnika ciskał w niego garściami żwiru, płatami kory. Młody samiec schylił się, a gdy wyprostował ramię jego dłoń ściskała kurczowo twardy, lekko wygięty konar. Zamachnął się. Nieznane wcześniej uczucie nagłej siły, pewności. ON wydał się nagle słaby, śmieszny. Nawet nie podejmując rytuału młody samiec zaatakował młócąc chaotycznie gałęzią. Jak przez mgłę uświadomił sobie, że ciosy dochodziły, na gałęzi pojawiły się zakrwawione strzępy, czerwone rozbryzgi naznaczyły piach wokół nich, czerwone krople osiadły na twarzach zgromadzonych wokół, zszokowanych samic. Odrzucił konar dysząc ciężko. ON leżał dziwnie skręcony, zmasakrowane, zamienione w kostno-mięsną maź oblicze nie wyrażało już niczego. Młody samiec rozejrzał się. Triumf. Przepełniał go dziki, pierwotny triumf i świadomość własnej siły. Nie odrzucił gałęzi, powoli, z rozmysłem zważył ją w ręku. Tak pewnie dawała się trzymać, tak znacznie zwiększała zasięg ramienia i siłę ciosu…Wszedł na kamień i krzykiem obwieścił zmianę hierarchii. Teraz grupa należała do niego. Odpowiedziała mu cisza. Rozejrzał się zniecierpliwiony i urażony, tak nie powinno być. Samice milcząc zgromadziły się przy nieruchomym ciele, niektóre zaczęły liśćmi czyścić srebrne włosy. Gestami oraz ostrzegawczymi cmoknięciami trzymały przerażone młode na dystans. Dalej, inny samiec również podniósł konar i czekał. Samice jęcząc żałośnie zaczęły ciągnąć ciało w jego stronę.

Zrozumiał. Grupa nie chciała jego opieki, wzgardziła nim, odtrąciła. Zarazem obawiał się konfrontacji z drugim samcem. Nie teraz, gdy zdeptał rytuał i sam mógł zginąć. Krzycząc i warcząc gniewnie wycofał się zataczając gałęzią imponujące kręgi nad głową. Skrył się między drzewa tracąc z oczu plażę. Czekał uspokajając oddech. Po jakimś czasie ocknął się słysząc delikatny szelest, obok spośród pni wychynęła zlękniona samica. Młode wciąż kurczowo ściskało rybi łeb. Prychnął z aprobatą i ruszył w głąb lasu. Wkrótce, z innych grup dołączyło do niego jeszcze kilka młodych samców, niektórzy ze swoimi samicami. Zezwolił im. W jego stadzie panowały inne rytuały.

 

Początkowo wydawało się, że wreszcie osiągnęliśmy/osiągnąłem sukces, że wybór replikatora był słuszny. Małpa rozwijała się, zdołaliśmy/zdołałem zachęcić ją do opanowania ognia. Uprawa roślin stanowiła już przypadkową decyzję ciała, lecz nie dostrzegliśmy/dostrzegłem populacyjnej groźbyktórą ze sobą niosła. Liczebność replikatorów rosła, tworząc miasta nawet przyczynili się do naszego/mojego samodoskonalenia. Równolegle jednak tracili kontrolę nad lawiną zainicjowanych zmian. Replikator stał się w dużej mierze nieprzewidywalny. Jego wpływ na otoczenie był coraz mocniejszy, zaczął pośrednio zagrażać naszemu/mojemu sprawnemu funkcjonowaniu. Jak mogliśmy/mogłem przewidzieć, że zwierzę, małpa zacznie wprowadzać do wnętrza ciała toksyny grzybów i roślin!? Czy mogliśmy/mogłem zapobiec tworzeniu przez replikatory nowych, obcych środowisku substancji i molekuł? Czy mogliśmy/mogłem przeciwdziałać wprowadzeniu sztucznego światła, nowych rytmów aktywności zakłócających nasz/mój naturalny cykl. Działalność replikatora nie była w stanie poważniej zagrozić naszemu/mojemu istnieniu, lecz wywierała zgubny wpływ na inne replikatory. Liczba dostępnych ciał, ich różnorodność malała w niepokojącym tempie. Ostatecznie postanowiliśmy/postanowiłem stopniowo wygasić projekt. Replikator okazał się tu zaskakująco łatwy do eliminacji, wystarczyło uwolnić jego umysł spod wpływu naszej/mojej współobecności. Początkowo, zwłaszcza w ciałach młodych, pozbawione naszej/mojej kierunkowej stymulacji umysły rozwijały się zdecydowanie wolniej osiągając zarazem znacznie niższą wydajność. Później, wyraźnym symptomem zmian, zresztą z zadowoleniem przyjętym przez replikatory, było zmniejszenie zapotrzebowania na sen…Potem, przewidując nieuchronną zagładę, skoncentrowaliśmy się/skoncentrowałem na znalezieniu nowego, odpowiedniego replikatora.

 

*****

 

Ostrożnie wyjrzała z wody. Powietrze ponownie wywołało na jej ciele falę skurczy, lecz tym razem zdołała powstrzymać się od zanurzenia. Nerwowo grzebiąc w podłożu mackami analizowała nowe, docierające zewsząd doznania. Ból, który od tak dawna nie dawał jej spokoju wyraźnie zelżał. Promieniujący, przenikający każdą cząsteczkę wrzecionowatego, muskularnego ciała. Zgrzytnęła dziobem na nowo smakując to dziwne mięso, którego olbrzymie ilości zalegały ostatnio płytkie wody wybrzeża. Tak, tępe ukłucia bólu czuła jeszcze za oczami, lecz potrafiła go tolerować. Rozejrzała się przyciągając parą dłuższych ramion kolejne napuchnięte ciało. Szarpiąc haczykowatymi przyssawkami zdarła irytującą wierzchnią warstwę i zaczęła odrywać miękkie płaty lekko kwaskowatej tkanki. Wsunęła padlinę pod siebie i przyjrzała się jej uważnie. Nie pamiętała czy kiedykolwiek wcześniej czuła się tak syta. Istota była nieduża, o wystających poza ciało ramionach i wyraźnie widocznej, przypominającej polipa głowie. Oderwała ją przybliżając do oczu. Z nowo nabytą wprawą wydłubała pokryte bielmem gałki i przełknęła. Wiedziała, że tuż pod schodzącą płatami, nagą skórą jest kostna osłona skrywająca przysmak – solidną porcję, galaretowatej tłustej masy. Włożyła czaszkę tuż pod krawędź dzioba i mocniej naprężyła muskulaturę płaszcza. Kość trzasnęła. Zupełnie jak poprzednie. Lekko uniosła się na pozostałych ramionach. Tam wysoko, gdzie nie mogły sięgnąć nawet jej najdłuższe ramiona, najwyraźniej też było morze. Niezmiennie, od wielu pływów, z dziwnych, ciemnych plam płynęła woda. Fascynowało ją to. Tylko niekiedy, powierzchnię owego morza przecinały jasne zygzaki i rozlegał się dźwięk. Dudniący, groźny, sprawiający ból w płytkiej wodzie. Przed sobą dostrzegła ciemną, szeroką wstęgę o którą rozbijały się fale. Tam kończyła się woda. Ulegając wewnętrznemu impulsowi jednym wyrzutem ramion wpłynęła na szorstki żwir plaży. Cisza. Na brzegu, tam gdzie nie docierało życiodajne morze, leżało jeszcze więcej mięsa. A dalej? Przez dłuższą chwilę smakowała docierające z wilgotnym powietrzem sygnały. Nie rozpoznawała większości z nich. Dziwne metalowe rafy wznoszące się w oddali trawił ciepły, jasny stwór zmieniający kolory. Ustawiła się bokiem wywołując na ciele powitalny wzór uległości. Stwór zmieniał barwy, lecz nie mogła doszukać się w tym żadnego sensu. Rafa trzeszczała wydzielając kłęby dziwnego, śmierdzącego czernidła po czym runęła. Stwór zmalał zamieniając się w jasne, pełzające po ziemi plamy i sterty jaśniejących grudek. Dziwny był ten świat poza wodą… Nie bała się i przestała dociekać czemu. Do połowy zanurzona w mętnej wodzie po raz pierwszy zastanowiła się czy wrócić w głębiny. Tu najwyraźniej nic jej nie groziło, w mrocznych, zimnych kanionach musiała stale szukać schronienia przed większymi braćmi i ciepłokrwistym, olbrzymim drapieżcą z powierzchni zębom którego ich ciała nie mogły się oprzeć. I tak często kryła się głodna w szczelinach skał…Myślała. Tępy ból za oczami nasilił się. Zdecydowała. Naprężyła ramiona i wciągnęła ciało na brzeg. Bała się, zarazem trzewia targały nieznane wcześniej, intensywne emocje. Podkuliła ramiona wysuwając na boki najsilniejszą, opatrzoną haczykowatymi przyssawkami parę. Tężejąc z wysiłku uniosła ciało, w olbrzymich oczach odbijał się triumf i desperacja. Niezdarnie ryjąc w grząskim, niestabilnym podłożu ustawiła się bokiem do morza. Z trudem, pokonując ból dziwnie ciężkich ramion wygięła je w geście uwagi. Odpoczęła i ponowiła gest. Tym razem towarzyszył mu szereg barwnych wzorów na płaszczu. Sygnalizowała pokarm, bezpieczeństwo, wyzwanie. Wyczerpana opadła na piach, wewnątrz dzioba czuła irytujące, suche grudki. Nieśmiały, sygnalizujący chęć kontaktu dotyk macek za oczami. Drgnęła nie wierząc zmysłom. Obok niepewnie wynurzała się inna kałamarnica. Również, tak jak i ona młody, niewyrośnięty jeszcze brat. To jego dotyk odbierała teraz całym ciałem. Ufał jej. Kolejny rozbryzg i jeszcze jeden. Fale rozbijane dziesiątkami mocarnych ramion. Plaża zapełniała się dziećmi głębin. Przepełniona dzikim zewem niezmordowanie emitowała komunikaty znosząc bolesne smagnięcia lasu ramion. Lekceważyła rany zadawane przez haki nie panujących nad sobą, podekscytowanych braci. Przyjmując uspokajający deseń, poruszyła dominująco krawędziami płaszcza i zaczęła posilać się kolejnym ciałem. Tyle ich tu było. Dotknięcia braci zelżały, po czym ustąpiły niemal całkowicie.

 

Przejmującą ciszę plaży zagłuszył nowy dźwięk. Nie były to już grzmoty, krzyki burzy, ani syk i trzask płomieni trawiących stare magazyny paliw. Mlaskanie, chrzęst żwiru pod taszczoną ludzką padliną, zgrzyty mocarnych chitynowych dziobów. Tej nocy kałamarnice nie wróciły na spoczynek w głębiny, zostały na płytkich wodach szelfu. I z każdym dniem coraz śmielej, dalej zapuszczały się na ląd.

 

*****

 

Teraz jest dobrze…Zespolenie z nowym replikatorem zakończone. Wiele zaryzykowaliśmy/zaryzykowałem. Ale, tak, teraz powinno się udać. To ciało jest znacznie bardziej przewidywalne, uległe. Tyle popełniono błędów…Ale uczymy się/uczę, nasz/mój intelekt jest wieczny, świadomości nic nie zagraża. Z pewnością to potrwa nim replikator dostosuje się do warunków lądu umożliwiając nam/mi ponowną ekspansję. Ale mamy/mam wieczność za sobą, wieczność przed sobą. Trwamy/trwam, replikatory się nie liczą. Z tym powinno się udać. Tak, wierzymy/wierzę w sukces. Wciąż, mimo początkowych nadziei związanych z poprzednim replikatorem, nie osiągnęliśmy/osiągnąłem Jedynego Celu. To On wyznacza sens naszego/mojego bytu, naszej/mojej wieczności….

Ulegając nagłemu pragnieniu kałamarnica uniosła przód ciała i sycząc z wysiłku spojrzała w nocne niebo. W prześwicie między zwałami chmur dostrzegła tajemnicze, migoczące słabo punkciki. Źrenice olbrzymich, zimnych oczu rozszerzyły się maksymalnie.

 

Jedyny Cel…Jedyny. Cel.

[1] Shubin N., Nasza wewnętrzna menażeria. Podróż w głąb 3,5 miliarda lat naszych dziejów, Prószyński i Sk-a SA, Warszawa 2009, s.115-116.

[2] Ackerman J., Dzień z życia twojego ciała. Seks, sen, picie, jedzenie, marzenia, Oficyna Wydawnicza: Bookmarket, Gdańsk 2008, s.76-77.

Koniec

Komentarze

mocny wstęp :) ależ frustracja
sam tekst intryguje, wciąga, i want more. heh, końcówka wydaje mi się nagle niepasująca do całości ale tak to już jest w krótkich tekstach. w każdym razie bardzo mnie rozbawiła ;)

Nowa Fantastyka