- Opowiadanie: Epinefryn - Prawdziwie zmęczony wojownik

Prawdziwie zmęczony wojownik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Prawdziwie zmęczony wojownik

– Pij, to ci pomoże… – Moan delikatnie, acz stanowczo rozchyliła jego wygięte niczym szpony palce wsuwając kubek w drżące dłonie. Ujął go i tkwił w bezruchu, spod zasłaniającej puste oczodoły opaski popłynęły łzy. – Pij, proszę… – Posłusznie zbliżył usta do krawędzi naczynia i powoli przełykał ciepły, orzeźwiający napar z tłuszczu wuron-patry. Obserwowała go z troską, mimo, że opiekowała się nim od lat wciąż stanowił dla niej i dla innych mieszkańców osady zagadkę. Jeszcze przed chwilą rzucał się szaleńczo na posłaniu ze skór, wyginając swe oszpecone bliznami ciało w upiorne łuki. Koszmary dręczyły go coraz częściej, wiedziała, że obawia się zasnąć. Wpadła do izby widząc jego twarz w migoczącym blasku wypalającej się pochodni. Wyostrzone niewyobrażalnym cierpieniem, suche rysy oraz ten krzyk wydobywający się ze ściśniętej krtani i toczonych chorobą płuc. Nawet gdyby istniała taka możliwość wolała nigdy nie ujrzeć jego snów. Mimo, że ściany wykonano z całych okorowanych pni, a z zewnątrz dom okrywał dodatkowo ziemny nasyp, krzyk starca niekiedy budził mieszkańców pobliskich siedzib innych rodów. Nikt się jednak nie skarżył. Dopił płyn i poczekał, aż odbierze naczynie. Przez chwilę, ulotną niczym myśl, ich dłonie spotkały się, twarz ślepca rozjaśnił ciepły uśmiech. Nie musiał nic mówić, wiedziała kim, czym dla niego była. Wszystkim.

– Odpocznij. – pomogła mu ułożyć się na posłaniu.

– Daj…– wyszeptał. Znała się na leczeniu, jej babka była poważaną, cenioną znachorką,a ona pilną uczennicą. Starzec nie był słaby, po prostu wszystkie czynności wykonywał z minimalnym zużyciem energii. Przerażało ją to, zarazem fascynowało. Często, gdy zostawał sam, wykonywał w izbie zagadkowe czynności. Słyszała wówczas jego kroki, miarowy oddech. Kiedyś, na spędzie bydła, obserwowała pokaz wędrownych fechmistrzów, pamiętała jak się ruszali. Kroki starca brzmiały podobnie…

– Daj. – powtórzył i nie była to już prośba. Wzbudzał respekt chociaż ludzie nie potrafili uzasadnić dlaczego. Posłusznie sięgnęła na stojak i ostrożnie zdjęła ciężką szablę o smolistej, długiej głowni. Położyła ją obok jego dłoni; płynnym ruchem, mechanicznie wprowadził kciuk w przytwierdzony do jelca pierścień. Uśmiechnął się gładząc trzon i przesuwając palec po dziurkowanym zagłębieniu zbrocza. Wycofała się zaciągając zasłonę przy wejściu. Ten uśmiech nie był przeznaczony dla niej, ślepiec znów widział. Wspominał.

 

*****

 

Na jej widok babka odłożyła sito przez które przesiewała ziarna na medykamenty.

– Uspokoił się? Wypił?

– Tak. – odparła zamyślona. Babka uszanowała jej milczenie. Moan opłukała kubek i powiesiła na słupie. Starzec wprowadzał ją w dziwny nastrój. Dręczył ją niepokój, teraz, gdy była dojrzałą kobietą, coraz wyraźniej dostrzegała, że nie pasował do tego miejsca. Nie pasował…Tropiciele wuron-patry znaleźli go wiele sezonów temu, daleko, na samej krawędzi równiny. Leżał obok sterty porąbanych ciał. Początkowo myśleli, że też nie żyje, sprawdzili dla pewności, gdyż ścierwojady omijały tylko jego. Żył. Chociaż w jego ranach roiło się robactwo, z pustych oczodołów sączyła ropa, a z łopatki wystawał złamany brzeszczot z kuszy. W rękach ściskał kurczowo rękojeść dziwnej, egzotycznej szabli. Jeden z tropicieli odbył służbę w cesarskim wojsku, do wioski wrócił jako płatnerz. Tamtego dnia obejrzał nadgryzione, częściowo rozwleczone przez padlinożerców ciała. Sześciu. Jednolite uzbrojenie, lekkie kolczugi pod obcisłymi, doskonale dopasowanymi kaftanami. Kolcze rękawy skrócono do łokci, osłaniająca plecy część kolczugi była krótsza od przedniej, a wycięcia z tyłu i z przodu umożliwiały swobodne dosiadanie konia. Pasy zawierały skrytki z krążkami złota i kryształami soli dla ludów pustyni; to byli zawodowcy. Zginęli w bezpośrednim starciu. Rodzaj ran odpowiadał charakterystycznej szabli z uskokiem głowni. Wszystko wskazywało, że okaleczony, odwodniony, mężczyzna w sile wieku zaszlachtował najemnych morderców. I to nie w zasadzce, z zaskoczenia, lecz atakując. Ale to było wszak niemożliwe…Do dziś starzec nie wyjawił swojej tajemnicy, a powracając tropiciele schwytali wtedy sześć błąkających się koni. Ich podkowy, mimo wysokiej jakości, nie posiadały znaków kowala.

 

Za ścianą, w półmroku, Fegir of’Othiss wsłuchiwał się w bicie swego serca. Mocniej! Ponaglał w myślach. Bij! Bij! Jeszcze nie pora umierać! Tętno wzrosło, a z każdym skurczem ożywały obrazy z przeszłości. Zdarł opaskę odsłaniając jamy oczodołów. Wytężył słuch. Izba rozbrzmiewała hukiem trąb, ogłuszającym dudnieniem bębnów piechoty, jazgotem piszczałek sygnałowych stepowych jeźdźców. Łopotały sztandary pancernych hufców, chrzęściły zbroje, parskały niespokojne rumaki. Z tysięcy gardeł wyrwał się pierwotny, głodny krwi, bojowy ryk. Bełkocząc wyciągnął przed siebie ręce, głowica szabli uderzyła go w bark. Oto on! Młody, niepokonany, w głębokiej kulbace specjalnie przystosowanej do stania w strzemionach. Wyszkolony ogier bezbłędnie reagował na komendy, najlżejsze ruchy nóg jeźdźca. Szabla, oprawiona przez mistrza hinja do jego ręki cudownie leżała w dłoni. Mistrz zoptymalizował ją do wyprowadzania uderzeń z nadgarstka, zarazem układ konstrukcyjny pozwalał na jednakowo precyzyjne i silne wykonanie wszystkich cięć; przy ataku z końskiego grzbietu ciężkie, doskonale wyważone ostrze było wręcz mordercze. Ziemia drży tratowana tysiącami kopyt, suche trawy chwieją się czekając na zbawienną, acz szkarłatną wilgoć. Armie zderzają się z łaskotem. Oto on! W pędzie wiatr rozwiewa mu włosy, z zimnym uśmiechem wyprowadza cios gasząc pierwsze życie. Pamiętał, tego dnia zgasił ich tak wiele. Należał do egsar hinja’egblius, pieśniarzy ostrzy; najstarszego bractwa wojowników w autonomicznym Rejonie Dorpackim. W ciągu swego długiego istnienia rzadko opuszczali granice zdominowanych przez cesarstwo ziem. Do tej bitwy margraf dorpacki wysłał ich na osobistą prośbę cesarza; odmowa nie wchodziła w grę, starcie na długo miało ustabilizować wschodnią granicę imperium. Więc egsar hinja’egblius walczyli. Wykazali, że zabijanie może być pięknem, poezją, artyzmem. Ciężkie, ciemne szable śpiewały w ich rękach, gdy powietrze przechodziło przez misternie wyryte otwory w zbroczach, wokół siebie coraz częściej widzieli pustkę. Wróg unikał walki. Cesarz również usłyszał ich pieśń. I zatrwożył się.

 

– Na Zaydira…– szepnął przytłoczony mocą obrazów.

Wiedzieliśmy, że karząc nam atakować chronione przez pawężników formacje doborowych łuczników na wzgórzu cesarz wysyła nas na śmierć. Wiedzieliśmy. Z tą wiedzą kolejni pieśniarze, szarżując opadali w siodłach najeżeni długimi drzewcami strzał. Milkły kolejne ostrza wypadając z bezwładnych dłoni. Konie, które nie padły wraz z jeźdźcami, kręciły się przerażone po równinie, a martwe ciała chwiały się makabrycznie, tkwiąc między wysokimi łękami. Pieśń szabel przepadła w tańcu barwnych lotek…

– Na Zaydira…– tuż po jego powrocie, margraf dorpacki popełnił rytualne samobójstwo. Nie zmieniło to jednak faktu, że Fegir of’Othiss powrócił w granice autonomii jako jedyny z egsar hinja’egblius.

– Na Zaydira! – wstał krzycząc w bezsilnym gniewie. Wpił palce w oczodoły. Tropili go jeszcze wiele lat, nim cesarz zrozumiał, że każde zlecenie oznacza po prostu stratę coraz większych pieniędzy przyczyniając się zarazem do wzrostu legendy ostatniego pieśniarza ostrzy. Opuścił granice Rejonu Dorpackiego zostając najdroższym najemnikiem w granicach imperium.

Płacząc ujął szablę przymierzając się do cięcia. Zamarł w ostatniej chwili. Ostrze mogło zaśpiewać jedynie pijąc krew, nie mógł go obrazić, zbezcześcić tak nierozważnym użyciem. Przeklinając bogów padł na kolana. Płakał. Te dzikie, szalone czasy już nie powrócą. Dopadli go gdy żar młodości zaczął z wolna opuszczać jego ciało. Konkurencja. Pozbawieni honoru wyłupili mu oczy pragnąc by się upodlił, błagał o śmierć. Uciekł. Prawdziwy pieśniarz zanuci nawet ślepy…A teraz miał umrzeć jako niedołężny starzec. Wojownik egsar hinja’egblius tylko ginąc w boju mógł dołączyć do swoich braci zasiadających z bogami przy stole pośród niebosiężnych szczytów Świętych Gór. Sczeźnie w ziemi…Rozważał samobójstwo, lecz myśl o Moan nie pozwalała mu skończyć tej farsy. Kochał ją. Jak córkę, której nigdy nie miał, światło słońca, którego nie mógł już ujrzeć. Nie mógł jej tego zrobić. Dla niej musiał umrzeć jak starzec…

 

Słysząc jego krzyk i szloch Moan przytuliła się do babki.

 

*****

 

Rżenie koni, gardłowe nawoływania, szczęk broni, rozpaczliwe wołania o pomoc. Uniósł się na łokciach nasłuchując. Odgłosy walki, coraz wyraźniejsze jęki agonii i wkradający się do izby swąd spalenizny. Trzymając się ściany podszedł do krawędzi wąskiego okna. Nasłuchiwał. Rozpoznał dialekt w którym wydawano komendy, wschodnia odmiana lertyjskiego bez śladów koryjskich naleciałości. Czysta postać. Lertowie, smagłolicy koczownicy z równin Aerei wybrali się po jasyr, najwyraźniej wschodnie rubieże cesarstwa przestały być bezpieczne… Odliczając w pamięci kroki wyszedł cicho, ostrożnie uchylając zasłonę. Mijając posłanie podniósł szablę.

– Zaydirze, bądź wielbiony za wysłuchanie moich modlitw.

Z podwórza dobiegł go dziewczęcy płacz. Wyrównał oddech prostując plecy. Bito Moan. W progu, rozpoznał po suchych, rzadkich włosach, leżała znachorka, potężne cięcie jakiejś drzewcówki niemal oddzieliło jej tułów od miednicy. Wprowadził kciuk w zabezpieczający dłoń pierścień i wyszedł.

 

*****

 

– Poniechaj jej! – Tulweg, wódz wojenny Lertów, rozwarł pięści i odwrócił się zaskoczony. Przed nim stał dziwny, wysoki starzec z cudaczną szablą. Rozpięta koszula odsłaniała blade, żylaste ciało, oczy zakrywała niedbale zawiązana, naznaczona plamami zaschniętej krwi opaska. Twarz przypominała maskę, spokojna, pobrużdżona siecią głębokich zmarszczek nie wyrażała śladu emocji. Łysa, starannie wygolona czaszka. Tulweg spostrzegł, że sztych broni, mimo jej oczywistego ciężaru, nawet nie drgnął w powietrzu, trwał wycelowany wciąż w ten sam punkt podłoża. Zastanowiło go to.

– Poniechaj jej, a pozwolę ci odejść. – głos starca przypominał teraz syk głodnej żmii. Plądrujący obejście wojownicy zbliżyli się zaintrygowani, ta scena miała w sobie coś nierealnego. Wśród nich Azirweg, najstarszy syn wodza. Tulweg brutalnym kopnięciem odtrącił szlochającą Moan, poirytowany chwycił czekan. Splunął pogardliwie.

– Kim jesteś ślepcze? Starość odebrała ci rozum?! A może tęskno ci do twoich bogów?

Niektórzy Lertowie wybuchli śmiechem, Azirweg uciszył ich rozkazującym skinieniem.On, w przeciwieństwie do innych, do swego ojca, dostrzegł przyczajoną w pozornie niedołężnym ciele groźbę. Obserwował.

Starzec pochylił lekko kark w ceremonialnym ukłonie, sztych broni nie zmienił pozycji.

– Jestem Fegir of’Othiss, ostatni z egsar hinja’egblius, związany słowem z Kazanem Prawym margrafem dorpackim. Wraz z jego śmiercią słowo straciło moc. A do bogów wybieram się od dawna.

Moan słuchała, z całych sił wciskając ciało w wąską szczelinę między ścianą zagrody a opartymi o nią palami namiotów. Nigdy nie doświadczyła tak zwierzęcego przerażenia, wciąż czuła na twarzy śmierdzący, przesycony żądzą oddech koczownika i parcie naprężonego członka między uda. Desperacko usiłując wyrównać, uspokoić oddech patrzyła jak Tulweg zanosi się śmiechem.

– Nie sądzę szaleńcze byś wiedział, że człowiek za którego się podajesz dawno nie żyje…Powiadają, że przed śmiercią skomlał o litość niczym pies…

– Nie skomlał. – Fegir ścisnął trzon szabli, sztych drgnął.

Tulweg zaatakował wyprowadzając potężny zamach, z góry, wprost na lewy bok starca.

– Ojcze, nie! – Azirweg rzucił się w przód usiłując włócznią zbić uderzenie ojca.Nie zdążył. Starzec poderwał ramię unosząc szablę bez najmniejszego wysiłku. Smoliste ostrze trafiło wprost w karbowany młotek obucha i ześlizgnęło się po drzewcu zdzierając długą struzinę. Czekan upadł na piach, a otumaniony bólem koczownik, bełkocząc zbliżył do oczu pozbawioną czterech palców dłoń. Ślepiec kontynuował ruch pozwalając broni nabrać siły. Ciął od dołu. Nim ostre pióro szabli wbiło się w jego krocze Tulweg usłyszał przenikliwy, hipnotyzujący dźwięk; ciemna stal zmuszała powietrze do jęku. Fegir obrócił ostrzem zamieniając jądra w krwawą masę, klęknął i wyprowadził głownię wraz z pętlą jelit. Kręcąc nadgarstkiem wycofał się opierając o ścianę. Czekał. Lertowie zamarli w bezgranicznym zdumieniu. Tulweg rzężąc usiłował wepchnąć wnętrzności do brzucha, na udach rozlewała się plama krwi. Wyjąc ruszył młócąc powietrze sprawnym ramieniem. Starzec wykonał lekki wypad, ostrze zaśpiewało dwukrotnie; z pierwszym dźwiękiem lewa ręka Tulwega poszybowała odrąbana w łokciu, drugi dźwięk towarzyszył zdjęciu głowyz karku. Bluzgając krwią korpus padł bezwładnie na klepisko. Lertowie zawyli wściekle sięgając po broń.

– Stać psie syny! – usłuchali niechętnie, teraz on sprawował władzę. Azirweg z czułością podniósł głowę ojca i zamknął powieki wytrzeszczonych w szoku oczu. Odwrócił się w stronę starca. Fegir wbił ociekające krwią, smoliste ostrze w ziemię i czekał. Mimo, że rozpacz targała jego sercem młody nomada czuł podziw. Miał świadomość, że oto zetknął się z pewnym absolutem, wartościami które pojmowali nieliczni. Starał się je zrozumieć.

– Nie kłamałeś. – przemówił. Czuł, że starzec nie zaatakuje.

Fegir analizował przez chwilę ton jego głosu i uśmiechnął się. – Kierujesz się sercem i umysłem mimo, że niewiele doświadczyłeś. Potrafisz nad sobą zapanować. To dobrze wróży Lertom, źle waszym wrogom…

Azirweg myślał spoglądając na ciało ojca. – Chcesz umrzeć, prawda?

Pieśniarz ostrzy wzruszył ramionami, a jego twarz wypogodziła się. Nie zamierzał odpowiadać.

Młody wódz podjął decyzję. – Umrzesz, ale nie zamierzam tracić ludzi. – odłożył włócznię i wyjął łuk z sajdaka. Nałożył strzałę po czym płynnym ruchem naciągnął cięciwę. Zgromadzeni wokół, pochmurni Lertowie posłusznie chwycili łęczyska i sięgnęli po strzały. Jęknęły zwalniane cięciwy. Fegir zdołał zbić kilka strzał w locie, pierwsze grot zdruzgotał mu bark przybijając ciało do bali. Kolejne wchodziły w nogi, brzuch, ręce. Koczownicy nie spieszyli się, miał czuć własną śmierć.

Azirweg wstrzymał ludzi. Zdumiony podszedł do starca. Poprzybijany do ściany uśmiechał się wciąż ściskając broń. Pierś unosiła się w coraz płytszym, rwanym oddechu.

– Jesteś wielkim człowiekiem starcze… Wielkim wojownikiem.

Fegir zachłysnął się krwią. – Nie wielkim młokosie…– wycharczał. – Zmęczonym. Tylko najlepsi wojownicy żyją na tyle długo by poczuć zmęczenie. Ty też je kiedyś poczujesz. Masz zadatki…

Lert wyjął sztylet.

– Moan…– starzec gasł. – Moan…

Azirweg uniósł głowę ślepca, pewnym ruchem wbił ostrze w krtań i gdy zaszurało o kręgi doprowadził je do mózgu. Koniec.

Lertowie, milcząc, przejęci zabobonną trwogą przytroczyli ciało wodza do konia i zaczęli opuszczać wioskę. Jeździec za jeźdźcem, niczym senne mary znikali w rdzawych tumanach kurzu. Azirweg lekko wskoczył na podprowadzonego wierzchowca i podjechał do kryjówki Moan. Przez długą, przeraźliwie długą chwilę ich spojrzenia spotkały się. Odetchnęła, w jego oczach dostrzegła mądrość i coś jeszcze. To, co wcześniej wyczuł starzec, ową kiełkującą siłę, która w przyszłości miała zatrząść posadami imperium.

– Posłuchajcie mnie! – nomada wołał objeżdżając powoli podwórze. – Gdy odjedziemy macie pochować tego ślepca z wszelkimi honorami. Tu zginął Fegir of’Othiss, ostatni z egsar hinja’egblius. Tak macie wyryć w kamieniu. Słyszycie!? Tak ma zostać wyryte! I dołóżcie starań by pamięć o tym człowieku żyła wśród was. Dopóki będziecie go czcić żaden Lert, żaden wolny mieszkaniec równin nie będzie was niepokoił. Daję wam słowo.

Odjechał.

Mieszkańcy długo wychodzili z ukrycia. Odciągnęli ją od chłodnego, najeżonego strzałami ciała. Nie miała już czym płakać, łzy zaschły rzeźbiąc na pokrywającym twarz pyle zawiłe, groteskowe wzory.

 

*****

 

Fegir of’Othiss zasiadł przy stole pośród niebosiężnych szczytów Świętych Gór. Bogowie i pieśniarze powitali go chyląc czoła. Przystąpili do uczty.

*****

 

 

Koniec

Komentarze

sceny pojedynków na białą bron opisane z duzą egzaltacją ale bez lokalizacji sytuacyjnej i emocjonalnej.
Ten swiat kręci się sam dla siebie, żeby było mocno i dramatycznie.
Czy ktoś wie dokąd (po co, dlaczego) jadę?
maciejp

Nitra, wrzucaj opowiadania! Nie marudź!:)

Nowa Fantastyka