- Opowiadanie: Epinefryn - Słuchało Go tylko niebo...

Słuchało Go tylko niebo...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Słuchało Go tylko niebo...

*****

 

Oddalił się od reszty poszukiwaczy. Zlekceważył tym samym odwieczne zasady ustalone jeszcze przez założycieli Pierwszego Roju, lecz teraz, gdy przemykał po wydmach rozkoszując się emanującym zewsząd gorącem, nic się nie liczyło. Był młody, nie odbył jeszcze pełnego linienia, a jego pancerz dopiero tracił maskujące, brunatne barwy, a teraz zabrano go wreszcie na inicjacyjną wyprawę po artefakty. Biegł, podniecenie i ciekawość zepchnęły tymczasowo strach w odległe zakamarki umysłu. Stary Pręg dobrze wpoił mu jednak zasady przetrwania w terenie, mimo gorączkowego drżenia odnóży regularnie przystawał zostawiając z gruczołów odwłoka ślady feromonowe, stygł też w każdej napotkanej plamie cienia. Biegł. Czerwony żwir zajmował coraz więcej płaszczyzn, z plam piasku wystawały olbrzymie, spękane nawisy, między nimi chyliły się ku ziemi wysokie plecionki złocistych prętów, ultrafiolet odbijał się silnie od hałd nieznanego kruszcu. Zbyt silnie, odruchowo spuścił błony na mozaikę oczu. Szedł analizując głaszczkami zmysłowymi zagadkowe formy. Nie rozpoznawał żadnego materiału. Może rację mieli kapłani, twierdząc, że to nie ziemia zrodziła te formy. Lecz, jeśli nie ona, to kto je stworzył? I kiedy? Wzdrygnął się, takie myśli, wątpliwości zbyt łatwo prowadziły do herezji. Sięgnął po torbę i zaczął napełniać ją artefaktami. Oblepione pajęczyną drutów płytki o nadtopionych krawędziach, dziwne, puste wewnątrz bryły, błękitne kulki, które po wrzuceniu do ognia dawały dym niosący magiczne wizje. Skarby. Zawiązał pakunek, przesunął na grzbiet, w zagłębienie między pokrywami niewykształconych jeszcze skrzydeł i odnalazł węchem ostatni ślad zapachowy. Musiał wrócić. Może na widok jego cudów darują mu samowolę..? Drgnął słysząc dźwięk wyraźnie odbiegający od szumu tła pustyni. Przywarł do podłoża i ostrożnie, mimo, iż nie miał jeszcze jadu, wysunął żądło. Na jednej z płyt siedziała istota. W całkowitej ciszy przesypywała piasek z kończyny w kończynę. Przyjrzał się stworowi dokładniej i strach wrócił. Potworny, sięgający dna jaźni strach, tłumiący tchawki, lecz dający siłę. Uciekał. Nawet nie zauważył jak wpadł między pierwsze plastry wioski swego macierzystego roju. Piszcząc wbiegł w sam środek kręgu mieszkańców, zarył gębą w ciepłym popiele ogniska. Stary Pręg właśnie prezentował kapłanom swoje artefakty, jako najstarszemu, płodnemu samcowi przysługiwało mu pierwszeństwo. Teraz zamarł i zatopił w nim spojrzenie swych bezlitosnych oczu.

– Zabijałem za mniejsze uchybienia… – warknął doprowadzony do furii taką bezczelnością i nietaktem. Kropla jadu zalśniła na końcu imponującego żądła, stojące najbliżej samce wycofały się ostrzegawczo pocierając wyrostkami pancerza. Stary Pręg podszedł do leżącego pokornie młodzieńca. Intrygowało go, że ów miast uciekać lub korzyć się nie odrywa wzroku od jego odnóża. Podążył za jego spojrzeniem. Syknął ostrzegawczo, ten wyrostek, ten pomiot wciąż skurczony po ostatniej wylince, wpatrywał się w jego odnóże; tam przyczepił swoje najcenniejsze znalezisko. Poznał się na jego wyjątkowości i specjalnie zachował na koniec. Groteskowa, nierealna postać o ledwie czterech odnóżach najwyraźniej przybita do krzyża. Przypominało mu to ofiary spolo’mha, ptaka nabijającego swą zdobycz na ciernie; przypuszczał, że kapłani znajdą racjonalne i niewątpliwie prawidłowe wytłumaczenie.

– Oszalałeś pomiocie larwy?! Czego się tak gapisz?

– Ta postać…Widziałem ją! – mówił prawdę, nikt nie umiałby tak udawać zapachem i dźwiękiem przerażenia. – Spotkałem ją na Wzgórzach Ruin.

Stary Pręg przycisnął go do ziemi. – Zaciekawiłeś mnie, więc daruję ci życie. – Dwoma precyzyjnymi uderzeniami odrąbał pierścienie pancerza wraz z korzeniami skrzydeł, płynnym zwodem uniknął tryskającej posoki. – Ale nigdy, nigdzie już nie polecisz.

 

*****

 

Stary Pręg długo już, przywierając z całej siły do chropowatych bruzd rozległej wydmy, obserwował zagadkową istotę. Artefakt umocował między kolcami przedniego odnóża, drobiazgowo i metodycznie analizował każdy szczegół, najmniejsze podobieństwo. Twór zdawał się całkowicie pochłonięty przesypywaniem pylących strug brunatnego pyłu, niezwykłe okrycie, najwyraźniej nie stanowiące części ciała, łagodnie poddawało się ruchom, szeleszcząc tworzyło wciąż nowe mozaiki fałd i bruzd.

– Długo będziesz się chował? – mocny głos zupełnie zaskoczył Starego Pręga. Najwyraźniej stwór był bardziej spostrzegawczy, nie docenił jego zmysłów. Dalsze ukrywanie się nie miało już sensu. Uniósł się, prostując dumnie stawy wszystkich odnóży. – Kim jesteś?! – zapytał wyzywająco. Postać obróciła się powoli, jej twarz ozdobił groteskowy grymas (Pręg nie wiedział jak wygląda pobłażliwy uśmiech, skąd miał to wiedzieć…?).

– Opowiem ci coś…Może uwierzysz. – wzrok musnął artefakt. – Tak to ja. Wierz mi to było dawno. Teraz jak widzisz nic mi nie jest. – rozchylając szaty ukazał bliznę na boku, jasne zgrubienia blizn na dłoniach i stopach. – To był taki spektakl służący przemyceniu pewnej idei. I uważam, że wszystko to nie zdało egzaminu. Chybiony pomysł.

Stary Pręg odezwał się usilnie starając się by drżenie jego mięśni pozostało niezauważalne. – Jak cię zwą istoto? Czym lub kim jesteś?

– Ostatnio zwano mnie Chrystusem, lecz nie jest to moje pierwsze i wierzę, że nie ostatnie miano. A kim jestem..? – chrząknął zamyślony. – Wierzysz w jakiegoś boga?

– Tak. W wielu, a najważniejszym jest Imkhar, Boski Czerw, stworzyciel Pierwszego Roju. Jak możesz tego nie wiedzieć!?

– Ano mogę, mogę… Przestrzeń jest pełna bogów. Narodzili się wraz z materią i nikt, nawet oni nie wiedzą nic o początku wszystkiego. Wyobraź to sobie. Zastępy wszechpotężnych istot, pozbawionych tożsamości i celu istnienia… Wiesz co zrobili? – Pręg zgrzytnął przecząco. – Zaczęli między sobą walczyć. Wojny bogów! Nie trwało to długo. Nie można zabić nieśmiertelnego, nie sposób pokonać wiecznego. Wówczas bogowie nade wszystko zapragnęli odnaleźć sens swego dalszego trwania, to jednak wymagało zabezpieczenia ich koegzystencji. Po burzliwych i naprawdę długich naradach (tylko on wiedział, że w tym czasie narodziła się i skonała niejedna galaktyka) ustalono kompromis – reguły boskiej gry.

– Jakie to reguły? – zapytał chociaż trzewia skręcała mu świadomość własnej słabości i podatności na herezje.

– Każdy bóg wybiera z miriadów rodzajów żywych istot zamieszkujących przestrzeń jedną i otacza swą opieką. Niezależnie od kolei losu musi trwać przy podjętym wyborze dopóty, bez jego najmniejszej ingerencji, nie skona ostatni z wybranych. Dopiero wtedy może dokonać kolejnego wyboru. Muszę przyznać, że to wciąga. Ja jestem posłańcem Boga, który najwyraźniej ostatnio dokonał błędnego wyboru. – Stary Pręg z coraz większym trudem tłumił rozsadzający go gniew. Ta istota bluźniła, głosiła przerażające kłamstwa! Zarazem nie mógł przestać jej słuchać. - Bóg któremu służę wybrał ostatnio istotę zwaną człowiekiem. Kierował nim, sprawdzał skuteczność rozmaitych objawień i reguł wiary. Nie wymienię nawet części imion pod którymi go czczono i wielbiono. Atum, Ometecuchtli i Omecihuatl, Chaak, Anu, Kybele, Haldi, Ahuramazda, El, Rhiannon, Odyn, Perkun i Telawel, Zeus, Brahman. Ten wariant… – przerwał wskazując na artefakt z swoją podobizną. – Jego skutki okazały się największym zaskoczeniem. Istoty nie trzymały się pierwotnych wytycznych, wypaczyły ideę. A szkoda… – Przez dłuższą chwilę panowała pełna napięcia cisza. Tylko wiatr budził w oddali, wśród wymarłych konstrukcji tęskne echa.

– Pewnie zastanawiasz się, czemu ci to wszystko mówię?

Stary Pręg milczał. Bał się, lecz zarazem dziwny spokój rozjaśniał mu umysł. Chrystus pochylił się i delikatnie przesunął dłonią po mocarnych żuwaczkach, chitynowych wręgach karku, osłonach oczu. Pręg zadrżał, lecz nie stawiał oporu. Nie zaatakował. Spokój obezwładniał mu teraz odnóża, tchawki wyraźnie słabiej wciągały powietrze. Było mu tak…dobrze.

– Tak naprawdę, w głębi siebie znasz odpowiedź. Nie tylko ciekawość cię tu przywiodła, prawda..? Od dawna odganiasz od siebie pewną myśl, pewne uczucie, a ona niezmiennie wraca, dojrzewa. Wiesz, że umierasz, prawda? Twój czas właśnie minął.

Stary Pręg odwrócił się nagle i gwałtownym zrywem ruszył w dół stoku. Jego ruchy traciły precyzję, potknął się, zatoczył i znieruchomiał prężąc konwulsyjnie skrzydła. Tchawki przestały tłoczyć powietrze.

Jezus usiadł i na nowo zaczerpnął garść piasku.

– Nie dowiesz się już czemu w ogóle ukazałem ci się i przemówiłem. – uśmiechnął się gorzko. – Bogowie po prostu się niecierpliwią, a posłaniec, syn boży…? Nudzę się. Potwornie się nudzę. Drugi raz w życiu.

 

*****

 

Wzgórze Ruin było rozległe, żaden członek roju, nawet w przybliżeniu nie przypuszczał jak bardzo. Z najwyższego wzniesienia, groteskowej, postrzępionej iglicy, której koniec zdawał się tonąć w chmurach, obserwator ujrzałby ciągnące się w nieskończoność pasma wzniesień, o nienaturalnie regularnych, powtarzalnych formach. Pod każdym ciągnęły się gąszcze rur, kabli i patrolowanych przez automaty tuneli. Głębiej, daleko poniżej skalistych sklepień, w halach o tytanicznych sklepieniach, wznosiły się koszmarne plastry tysięcy, milionów kapsuł. W każdej z nich spoczywał człowiek. Mężczyzna, kobieta, dziecko. Starzec bliski śmierci, niemowlę złaknione życia, chłopak marzący o fizycznym spełnieniu, czekająca na pocałunek dziewczyna… Od eonów pogrążeni w sztucznym, kriogenicznym śnie. Wieczne, samonaprawiające się maszyny niestrudzenie konserwują, monitorują, trwają. Nawet Chrystus nie wiedział jednak, kiedy neuronowe mózgi przywrócą swych twórców do życia. Ludzie, w swej pysze i śmiesznie małostkowym pragnieniu oszukania bogów, nie przewidzieli najpotężniejszej bodaj siły sprawczej wszystkich bytów i wszechświatów, nie docenili PRZYPADKU. A przecież podlegali mu nawet bogowie. Dawno już ogólnoziemska sieć składów hibernacyjnych uległa zainfekowaniu prostym programem, banalnym wirusem. Data inicjacji sekwencji wybudzania uległa skasowaniu.

 

Jezus i Jego Ojciec musieli czekać, nie mogli zmieniać odwiecznych reguł gry.

- Obudzą się, rozpoczniemy teatr na nowo. – cisnął gniewnie piachem przed siebie, rdzawy pył przyprószył tchnące spokojem i miłosierdziem oczy. – Niech zgniją, znajdziemy nowych kandydatów na nosicieli intelektu. Stworzymy nową wiarę, mam już tyle pomysłów…. Boże, jak ja się nudzę!!!

Wstał wznosząc szeroko rozpostarte ramiona. Niebo go słuchało, rozumiało. Tylko ono.

 

*****

Koniec
Nowa Fantastyka