- Opowiadanie: Dupin - Ξ∞

Ξ∞

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ξ∞

Motto: Pitagoras, syn Mnezarchosa, posunął badania naukowe dalej od innych i wybierając dowolne spośród dzieł, stworzył własną wiedzę, pełną erudycji oraz przebiegłego łotrostwa.

 

Heraklit z Efezu

 

 

 

Są dwie pory dnia, które poprzedzając przeciwieństwa – wschód, zachód – są zarazem tym samym, jakby tą samą porą, tym samym kolorem szarości, który stara się przystroić w indygo. Brzmienie jest to samo, jakby jeden dźwięk; harmonia, którą słyszy się zawsze z przedsionka.

 

Już jest ciemno, a jednak można zobaczyć, jak brama kamienicy czerwieni się jeszcze spod brudu kamiennej konstrukcji. Wysoki dom, tak wysoki, że widząc go na ulicy, zawsze trzeba zobaczyć niebo – całość wieńczy sklepienie we wzroku ciekawskiego lub kogoś, kogo jeszcze interesuje plastyczność ulic, miast, czasami ludzi.

 

– To by było bardzo ciekawe, ale sam Pan wie. Te dowody, tok myślenia, jaki Pan prezentuje w swojej pracy, w tym, co mi zostało pokazane, nie są nawet intuicyjne, co dopiero mówić o elegancji formalnej Pana rozumowań – można by teraz usłyszeć całkowicie przychylny, choć krytyczny głos, bądź przynajmniej pewne dźwięki, które niesie, ale przecież tu są dopiero drzwi, jeszcze drzwi się czerwienią, nie otworzone, obite murem po bokach i nad sobą, bardzo wysoko nad sobą. Cegły pokrywa tynk, już szarawy, kiedyś z pewnością o odcieniu kremowym, trochę żółknącym w słoneczne dni. Jasny dom, bo duży, wystawiony na światło spadające tylko na dachy niższych domów. Teraz jest szary, okna czernią się w nim, nawet w nocy są czarne. Nie z niezamieszkania. Rzadko kiedy przechodzień miał szanse zobaczyć go w czasie elektrycznego ożywienia.

 

– No powtórzę jeszcze raz: słowo – przyjąłem to pojęcie za pierwotne, Pan rozumie – właśnie je – wyjaśnia drugi, mieszkaniec tego pokoju z jednym oknem na zewnątrz po stronie głównych drzwi kamienicy. Jest już starszy, ubrany w miękki, domowy strój. Obydwoje siedzą blisko okna, odwróceni swoimi jedno-trzecimi twarzami, jakby karciana figura, którą złożono, by w końcu pocałowały się te same twarze po różnych stronach. Podobnie, jak towarzysz opierający zbyt wystającą głowę o ścianę przyokienną, ten obierający za pojęcie pierwotne „słowo" miał wpadający w ucho język, o mocnym akcencie i czasami wręcz śmiesznie wibrującym tonie przy większym stanie wzruszenia lub samozasłyszenia. Podobnie znów, jak jego rozmówca, który właśnie spojrzał przez okno, by przekonać się, że gzymsy kamienicy są naprawdę szerokie i niezabrudzone, jest badaczem języka, jednak w odróżnieniu od filologa:

 

– Po konstrukcji gzymsów widzę, że dom jest stary – które to słowa mówi, by trochę pokierować rozmowę na tory mniej męczące, on wybrał logikę, choć jeszcze w czasach licealnych był znany ze swoich zainteresowań fonetycznych. Mieszka tu od czasów swojej dorosłości, na trzecim piętrze, do którego prowadzą kręte, drewniane schody. Już skrzypią, a echo dźwięków spod chodzących butów wyzwala się ku oszklonemu sufitowi klatki. Stara kamienica. Schody są tak kręte i wąskie, że trzeba trzymać się poręczy, która mimo starości nie odważyła się jeszcze zatrząść, choć jest tuż przy przestrzeni między ścianami klatki schodowej, tuż pod oknem dającym światło z góry w ciągu dnia. Wielki dach ze szkła obmywa tylko deszcz, jednak światło słońca może wystarczyć zmierzającemu do domu lub uciekającemu stąd. Zawsze jest tu cicho, drzwi mieszkań nie przepuszczają odgłosów, nawet podsłuchujący nie jest wstanie zrozumieć dokładnych treści, które tu są wypowiadane. Każdy może pozwolić sobiena wolność słowa.

 

– Taktak, ale do rzeczy – mówi ten obierający pojęcie. – Pan powinien spróbować zrozumieć moje wnioski, moją argumentację. Czy Pan kiedyś myślał nad cechami słów, a szczególnie nad tą, która całkowicie nie wiąże się z naszą mglistą semantyką? Czy Pan wie, czym jest słowo bez znaczenia, które pojawia się, jak wiemy z pragmatyki, w kontekście? Tak, Pan wie, Pan zna choć trochę naszej logicznej syntaktyki. Pan też musiał baczyć na argumentowości predykatów, na ilość zmiennych etc. Tak, Pan wie, że dopóki nie policzymy słów, dopóki nie rozprujemy tego cielska, jakim jest zdanie i nie wyciągniemy wszystkich organów na zewnątrz, nigdy nie będziemy mogli zająć się znaczeniem. Tak: słowa są tylko policzalne, jest ich tak skończenie wiele, jak materii w naszym wszechświecie. Ta zewnętrzna nieskończoność, jaką zwykliśmy przyjmować naszą teoriomnogościowa intuicją, tworząc nawet tak dziwne konstrukcje, jak aksjomat continuum, to pomyłka. Pan wie, Pan głęboko w sobie zgadza się z pragmatyką. Tak więc… – teraz zacznie wywód o swej głównej idei, którą parę dni temu naszkicował w swoim zeszycie: fonologice; dzieło chwilowego natchnienia, które już teraz zaczyna ukazywać swoje rany i naiwne szwy, jak źle złożone ciało nowego potwora. Chociaż na korytarzu nic nie było nigdy słychać, czasami z mieszkania, gdzie teraz rozmawiało się na temat fonologiki, dobiegały różnego rodzaju zmechanizowane dźwięki. Teoretyk, mimo że nie miał żadnego tytułu naukowego, zaopatrzył się w skomplikowane aparatury wykorzystywane przez akademickich fonetyków. Były już stare więc często wydawały zgrzytające brzmienia, wyły lub nawet trzęsły się, jak przeładowane pralki zwykłych domowych inwentarzy. Dzieło nie jest skończone, ale ma już poważne odkrycia metodologiczne, łącznie z zdefiniowaniem głównych funkcji brzmieniowych i składni dźwiękowej.

 

– Jak już mówiłem policzyć słowa może każdy. Najczęściej zatrzymujemy się na policzeniu zdań, niektórzy tylko liczą sylaby i są to najczęściej poeci, którzy są mistrzami w wykorzystywaniu tej cechy języka, jaką jest gromadzenie głosek w jeden akord mowy, ale kto, oprócz fonetyków, bada głoski?! To już za trudne i często nie wiadomo po co to w ogóle robić… Ale do początku…

 

Okno na klatce schodowej zaszło już nocą. Ciemność rwie się tylko nielicznymi, równoległymi błękitami schodów, poręczy, kawałków ścian, klamek. Klucze wydobyły swój metalowy zgrzyt przedsenny. Znów okna mieszkańsą w ciemności.

 

W tym domu niema nawet pianina; lokatorzy na spotkaniach comiesięcznych niezmiennie odrzucają wnioski muzyków, ludzi muzykalnych lub po prostu pasjonatów Wagnera, którzy starają się o lokum dla swoich instrumentów i ożywiających je rąk. Mimo pozbycia się tego balastu, dom regularnie, co miesiącjest coraz bardziej zapchany: grat na gracie, materii ciśnienie zapełnia całkowicie perspektywy i przytłumia brzmienia – nawet te najbardziej naturalne. Od dwóch lat, na święta lokatorzy z samozadowoleniem decydują się na zawieszanie tradycyjnym sposobem choinki pod szklanym sufitem klatki schodowej, by zagłuszyć latające nad tak niebosiężną kamienicą samoloty. Cisza i brak akustyki pociągną za sobą gęstość powietrza. Ciała zaczynają śmierdzieć, bez muzycznego pobudzenia, jakie dawała muzyka lub podniesiony głos.

 

Koncepcja jest jak najmniej prawdopodobna.

 

– Przecież nikt jeszcze nie pomyślał o tym, czemu składnia naszego języka funkcjonuje i ma się bardzo dobrze, jeśli chodzi o nasze rozumienie tych skomplikowanych konstrukcji, jakie każdy z nas tworzy. Trzeba być zwykłym oligofatą, by nie zauważyć, że składnia jest policzalnym zbiorem dobrze współbrzmiących słów. Stawiam nawet hipotezę, że u początków języka poszczególne słowa powstawały właśnie pod wpływem genetycznie wrodzonej fonofili imuzycznej adaptacji otoczenia. Oczywiście, możemy stworzyć nieskończenie długie zdanie, ale obydwaj wiemy, że nie znaczyłoby nic. W naszym języku istnieją więc abstrakcyjne nieskończone zdania, które pod względem policzalności składniowej są bezsensowne. Podobnie zdania zbyt nadmuchane słownie nie wytrzymują próby naszej fonicznej syntaksy. Dopiero jednostki elementarne i ich pochodneskonstruowane podług składniowej policzalności sensownej mogą pretendować do rozumienia i do bycie zdaniem, to znaczy: dobrym komunikatem. To wszystko, zdania tak sensowne, jak i te bez znaczenia, a także pojedyncze słowa lub dźwięki, znajduje się w świecie, który nazwałem Uniwersum Brzmień.

 

Wywód jest bardzo poukładany, więc mimo jego fantastyczności, słuchający śledzi pilnie, to co słyszy i co jego znajomy pokazuje mu w swoich skryptach.

 

Uniwersum Brzmień (U♯) zawiera podług obecnie omawianej koncepcji sam język, więc także jego komponenty. Samo U♯ jest podzbiorem właściwym Uniwersum kontekstowego (Uk). Ten świat w większości został już poznany przez logikę klasyczną za sprawą zdań i predykatów. Koncepcja składni fonetycznej wychodziła poza obszar języka komunikującegonieznacznie, bo wyznaczając za podstawowy nośnik brzmienia pojedynczą „głoskę", która najczęściej objawia się w sumie zwanej „sylabą" (która to tkwipo częściw języku). Istnieją jednak takie obiekty U♯, które nie są już językiem, choć mają wpływ na jego zaistnienie; te elementy to brzmienia. Zgodnie z tym podziałem pojedyncze słowo, wyabstrahowane ze swoich klasyfikacji części mowy i kontekstu, można zapisać w ciągu uporządkowanym, skończonym, którego elementami są głoski:

 

-Przyjmijmy więc pewne zmienne x, y, z, etc. Stworzyłem jeszcze inną wersję tego zapisu,gdzie można uwzględnić powiązania sylabiczne, a nawet akcenty, ale przy naszych syntaktycznych rozważaniach ta notacja nie ma sensu, nie ma zupełnego sensu, a nawet może zaciemnić, to co odkryłem i co stanowi obecnie mój największy problem – przewraca parę kartek starannie zapisanych. – Tam mam notatki na brudno – wskazuje na szafkę przy łóżku. – Wszystko odkładam, chociaż już niedługo będę mógł się ich pozbyć. Teraz jestem na końcowym etapie, jeszcze dziś chcę Panu pokazać moje zakończenie, które dopiero zapiszę po tej rozmowie. Już je mam i Pan posiądzie, ale zapiszę później. Tu…

 

Wskazuje na {x,y,z1,…,zn, ♯}, gdzie ♯ jest porządkiem wybrzmienia, co opisuje jeszcze akademicka fonetyka, znana każdemu uczniowi szkół najniższych. Według tłumaczącego, głoski w U♯ są jak zmienne w klasycznej logice, a poprzez relację składniowej policzalności sensownej, która odbywa się za sprawą genetycznego odczucia brzmień, jak i semantycznemu nośnikowi, którego komponentem jest Uk, może dojść do powstania słowa lub zdania, które rozpatrujemy gramatycznie lub właśnie logicznie. Dzieło mówiącego szczególnie podkreśla, że właśnie dlatego język jest najdoskonalszą emanacją świata brzmień, jednakże dosyć ograniczoną. Praca jego ma za zadanie zrobić krok dalej, to znaczy, objąć całe U♯.

 

– Higgins, Higgins… – mruczy już trochę zirytowany gość mówiącego.

 

– Tak, tak, lecz ja nie uprawiam sztuczek, ja tylko usłyszałem i usłuchałem… – kartki przewraca powoli, cicho i z namaszczeniem. Słychać skrzyp odchylanego fotela, w którym słuchający stara sobie znaleźć wygodne miejsce, by jaknajmniej uciążliwieprzetrwać ten wywód. Problem wykładu gospodarza polega na tym, że jest za cicho, a głos jego jest zbyt klarowny, jakby przechodził przez zimowe przestrzenie. Ściany pokoju pociemniały od niezapalonego światła. Przez szparę pod drzwiami wejściowymi, które w zimie podmywają powietrzem zbyt nagie stopy, teraz wpływa poświata elektryczna. Ktoś wchodzi; któryś z lokatorów na palcach idzie do jednych drzwi z szeregu (wszystkie wydobywają brzmienia, syki, uderzenia i skrzypienia przy otwieraniu lub zamykaniu), tego czteropiętrowego domu. Szyby okiennic wciąż są czarne, jakby nikt nie postanowił tej nocy zasnąć przy lekturze; mimo to odezwały się dźwięki. Mówiący zapala lampkę na biurku, by znów wypunktować na kartce parę symboli:

 

– Pan na razie widzi, że nic nie zrobiłem, oprócz pewnej systematyzacji i określenia intuicyjnych relacji. Pan widzi, że nie jestem Frankensteinem, ja nie szukam scjentystycznego potwora. Wystarczy mi trochę poznania… Ale wracam do wykładu, bo już jestem bliski tego, co mnie niepokoi. Pan pamięta: zbiór jest skończony, jak uniwersum jest skończone, by nasze lingwistyczne algorytmy zadziałały tak, jak najczęściej działają w praktyce. Ja jestem praktykiem, ja tylko chce opisać te akustyczne szczęki ludzkie.

 

Dalszy wywód sprowadza się raczej do hipotezy. Zbiór słów jest przeliczalny, a więc można go dodawać, dzielić, a przy wadach logopedycznych nawet potęgować (pod względem brzmienia). Dlatego praca proponuje pewnego rodzaju kwalifikację ilościowo-jakościową danych obiektów w U♯; podział o tyle dziwny, że stara się przeprowadzić, coś na miarę twierdzenia o pełności Posta, by połączyć językową sferę semantyczną ze składnią (tu rozumianą, jako składnia fonetyczna). Kategorie te, to: językowa litera, która już ma w sobie znaczenie i składniową funkcję (jest też najbliżej edytorskiej interpretacji znaku, to znaczy: da się ją zapisać graficznie); sylaba będąca podstawą rytmu i fizjologii mowy; wspomniane głoski, które są podstawowym nośnikiem harmonii mowy. Następnie praca przekonuje, że głoska dzieli się na dźwięki, a te na brzmienia, które można uznać, za esencję U♯. Jednakże -

 

– Pan nie uwierzy, że brzmienie, choć esencjalne, przez co rozumiem substancjalne, czasami zachowuje się, jak zbiory nieskończone matematyków! Mam na to dowody. Dowody na sprzeczności!!! Tak?! Wszystko zarejestrowałem i przeprowadziłem specjalne wnioskowania. Na poziomie dźwięku możemy być pewni, że większość brzmień jest po prostu szczególną formą materii, którą nasze narządy mowy posługują się, jak nasze ręce przedmiotami. To nic nowego – wiedzieli już o tym od dłuższego czasu niektórzy filozofowie – że słowa są szczególnym rodzajem przedmiotu, który jedynie różni się od innych, że ma bardziej wyabstrahowaną semantykę, która jest głównym problemem naszej nauki od czasu, kiedy składnia stała się dla nasz ziemią obiecaną i polem całkowitej wolności konstruktywistycznej. Ale ten harmonijny zbiór mojego uniwersum upada. Upada i to w nieskończoność – jakby na przekór założeniom.

 

– Śmiem twierdzić…

 

– Ja naprawdę odkryłem brzmienia nieskończone! Pan rozumie, dźwięki continuum, które całkowicie pozwalają pokazać w nowym świetle naszą semantykę; niestety, światło to jest druzgocące dla dotychczasowego językoznawstwa i logiki – odkłada kartki i zaczyna tłumaczyć. Słuchający siedzi, ale raczej odczuwa wielkie rozczarowania swoim rozmówcą. Światło na klatce schodowej zgasło. Dzisiaj chyba ktoś mył schody, bo są bardzo lepkie, a w niektórych miejscach jeszcze śliskie. Cała powierzchnia klatki lepi się, że trudno chodzić. Coś brzęczy i chlapie.

 

– Pan zabiera mi czas. Pan jest tylko fantastą: proponuję napisać jakość książkę science fiction lub baśń. Pan naprawdę byłby interesującym wymyślaczem bajek – słuchający ciągle manifestuje niezadowolenie, chociaż nie rusza się z fotela. Mówiący zamilkł, a cisza tłumi nerwowego gościa. Sam też potrzebuje tej chwili niemówienia. Ma powiedzieć, że istnieje brzmienie nieskończone, a raczej głoski nieskończone (Ξ∞, zbiór wszystkich głosek niekończonych). Według długotrwałych pomiarów i specjalistycznych obliczeń matematycznych wynikało, że istnieje w dźwięku pewne pole fonetyczne, kiedy niektóre dźwięki dzielą się nieskończenie na pomniejsze brzmienia (co by oznaczało, że jest ich równolicznie tyle, co liczb naturalnych), chociaż trudno je zarejestrować pojedynczo. Ów podział wydaje się wyróżniać z kolei nieskończenie mniejsze części, które wchodzą między sobą w relacje przypominające coś na miarę niekończonej sumy zbiorów. Brzmieniowe pomniejszanie wpływa wówczas na niektóre głoski, niejako je napełnia nowymi dźwiękami, a w konsekwencji głoskami, co znów pozwala wyciągnąć wniosek, że pojedyncze głoski są po prostu konstruktem niekończonego podziału continuum zsumowanego. Na mocy empirycznych faktów, jak choćby badanie zachowań krtani i jamy ustnej okazuje się, że owe brzmienia nieskończone, tak naprawdę mogą stanowić o zaistnieniu wszystkich głosek.

 

– Jak Pan widzi – mówi – głoski nieskończone są po prostu wynikiem dziwnych podziałów na poziomie świata brzmieniowego. Mimo ograniczeń, istnieje pewien poziom języka, gdzie wszystko wpada w nieskończoność. Takie element zaliczyłem do zbioru o nazwie ksi nieskończoność skupia w sobie niesamowicie wiele zbitek brzmieniowo-głoskowych. Na przykład głoska b, jest wymawiana by, co znów można podzielić na następne b – wymawiane by – która nieskończenie będzie powtarzała ów podział, co zresztą jest powodem, że zaliczamy ją do głosek zwarto-wybuchowych podług klasycznej fonetyki, oraz y, które posiada w sobie takie dźwięki, jak ij, gie, nawet czasami ry, co znów się dzieli na i, j, g, i, e, r, y, które znów można dzielić. Co ciekawe im więcej dzielimy tym więcej głosek się kształtuje w naszym Uniwersum Brzmieniowym. O ile potwierdziłem już w swoich badaniach, że głoska b jest głoską nieskończoną, to pojawia się pytanie… raczej pytania: Czy wszystkie głoski należą do zbioru ksi nieskończoność? Czy relacja policzalności składniowo sensownej może niejako ucinać, czy zatrzymywać owe nieskończoności? To drugie pytanie jest ważne, gdyż jak powinienem powiedzieć na początku: głoska nieskończona powoduje zachwianie jednoznaczności semantycznej, a to znaczy, że większość słów tak naprawdę nic nie znaczy, co znów potwierdza przedmiotowość słowa. Słowo służy, nie oznacza. Jednak czym byłaby policzalność, jeśli uznamy, że nie jest ona wstanie ograniczyć brzmieniowego continuum? A są przypadki słów, które potwierdzają tę możliwość. Na przykład byt? Pan wie, co to byt?

 

– To, co jest. Tak, tak, wiem, co teraz Pan powie. Byt jest wszystkim, określa elementy nieskończonego zbioru. Tak? I czyżby brzmienie miało wpływać na takie odludki semantyczne? Na całość uniwersum znaczących? To bardzo ładne; Pan zna Pitagorasa: on podzielił, a Pan rozmnoży brzmienia. Tak… Ale sam Pan powiedział, że ta koncepcja jest sprzeczna: w końcu uniwersum jest skończone.

 

– Tak, ale skończoność dotyczy znaczeń… Znaczenie powinno posiadać skończony zbiór uporządkowanych brzmień, dokładnie głosek. Jak się okazuje jednak z moich badań, to nie może być prawdą przy ich nieskończoności. Jak więc powstaje znaczenie par excellence? Tego jeszcze nie zdefiniowałem. Intuicyjnie istnieje znaczenie, ale tego jeszcze nie umiem opisać. Mam składnie brzmień, mam parę hipotez. Nie powiem teraz Panu nic o znaczeniu, mogę jednak Panu go pokazać na sposób empiryczny… Tak, udało mi się odczuć znaczenie, doznać tego, co poruszyło wrażliwe mózgi cywilizacji, by zacząć uprawiać naukę – zapada cisza. Mówiący podaje swojemu gościowi pewien przedmiot – Ja Panu to dam odczuć, a potem to zapiszę tak, jak to Panu mówiłem. Tym razem chyba się uda… Ja mam wiele maszyn, które stanowiły przez dłuższy czas główne narzędzie moich poszukiwać. Tu, proszę to przyłożyć do języka i powiedzieć…

 

Zaczyna się, jak wczorajszy wieczór następny świt. Szklany dach boleśnie przybiera kolor indygo. Tylko dzień wszystko zmienia i nie pozwala się powtarzać. Ostatnie słowa nie są słyszane, tylko krótkie, bolesne „Nie krzycz! Nie krzycz!!!". Nogi się lepią w przedsionku, jakby ktoś wylał konfitury; trzeba wytrzeć nogi za progiem z tych gęstości, za znów czerwieniejącymi drzwiami, za ciszą w brzmiącym mieście oświetlonym przed świtem.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Po pierwsze, z technicznego punktu widzenia sporo błedów bardzioej lub mnie istotnych (sładnia, interpunkcja). W dialogach nie piszemy Pan (także Ci, Ciebie, Tobie etc.) z dużej litery.
Druga kwestia to sama treść. Dla mnie, to opowiadanie - wykład, po kilku akapitach stało sie zwyczajnie nudne i dopiero sama końcowka dodaje temu tekstowi życia ;)

Pozdrawiam.

Dałeś radę to przeczytać?? Podziwiam, lbastro...
To znaczy ja też przeczytałem, ale chyba nie warto było.

Czepiam się:

"miał wpadający w ucho język" - przepraszam, ale wyobraziłam sobie jak mężczyźnie wystaje długaśny żabi jęzor z ust i szuka czegoś w uchu XD

"W tym domu nie ma nawet pianina; lokatorzy na spotkaniach comiesięcznych niezmiennie odrzucają wnioski muzyków, ludzi muzykalnych lub po prostu pasjonatów Wagnera" - Czemu Wagnera? >_< Też bym odrzuciła wniosek jakby ktoś mi nad głowa chciał słuchać Wagnera (którego notabene raczej nie powiązałabym z pianinem). Czajkowski, Grieg... To rozumiem ^^

"wyznaczając za podstawowy nośnik brzmienia pojedynczą „głoskę", która najczęściej objawia się w sumie zwanej „sylabą" (która to tkwi po części w języku)." - Trudno się nie zgodzić, ze sylaby występują istotnie w języku. Nie potrafię dokładnie oszacować logiki większości ze zdań, ale mam przeczucia, że czasem nie do końca z nimi w porządku.

"niektóre dźwięki dzielą się nieskończenie na pomniejsze brzmienia" - Jeden dźwięk nie może się dzielić. Spółgłoski takie jak b, g, r... itp. są jak sama nazwa wskazuje głoskami złożonymi z najmniej dwóch głosek. Samogłosek ni-dy-rydy podzielić.

Podobają mi się opisy kamienicy. Bardzo plastyczne, miłe moje wyobraźni ^^.

Styl mi przypomina Zajdla... Często gdy czytałam jakieś z jego opowiadań miałam wrażenie, że znęca się nade mną za nieuctwo dziedzin ścisłych. Teraz miałam poczucie, że szanowny autor zechciał się zemścić na Zajdlu z tego samego powodu. Nie ma bata, fizycy wymiękają przy hermetyczności zagadnień językoznawczych.

Nie podoba mi się zakończenie. Liczyłam na zabawną pointę, jakiś znaczący kontrast w stosunku do całego wykładu. Zawiodłam się, bo jakieś tam napięcie opowiadania rosło aż do przedostatniego akapitu i opadło drastycznie.

Prawie 20 tysięcy znaków, żeby nie przekazać nic poza nastrojem? Ostatni szort Teżewskiego też wytwarza emocje i niepokój, a ma tylko kilkaset znaków. Nie szkoda Ci takiego tekstu? Zabrakło fabuły. "Czarodziejska góra"? Mało kto łyka takie klimaty.
PS. Dlaczego pogubiło się tyle spacji?

W sumie nie wiem i nie zauważyłem problemów ze spacjami.
Nie wzorowałem się na Tomaszu Mannie.
Co do fabuły: zgadzam się.
W sumie juz mi nie szkoda: przegadane, chociaż chciałem opisać pewien dialog, który mi przyszedł do głowy, gdyby była rozbudowane fabuła, to dialog stałby się bardziej dodatkiem, kiedy on jest najważniejszy. Ale tu jest zgoda: fabuła jest nikła.
Staram się, by ktoś łyknął, ale widocznie preferuję inne smaki i przyprawy niż inni konsumenci.
Dziękuję.

Nowa Fantastyka