- Opowiadanie: Epinefryn - Siewca śmierci

Siewca śmierci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Siewca śmierci

Działo się to w czasach bólu, epoce cierpienia. Świat ludzi był jeszcze młody, bogowie słabi, zajęci zmaganiami o władzę, o dominację nad ich własną krainą magii, nieśmiertelności i wieczności oraz piękną, błękitną, tętniącą życiem planetą.

W dniach owych przemoc, poczęta gdzieś w niebiosach, zstąpiła na Ziemię i rozpleniła się. Śmierć była zjawiskiem powszechnym, ludzie uczyli się żyć w jej cieniu, czując ją w każdym tchnieniu zimnego wiatru, mrokach nocy, tajemniczych błyskach oczu leśnych bestii. Stała się codziennością.

I człowiek czuł ból, narastający, szarpiący trzewia żar, siłę ogarniającą serce pętlami cierni, a umysł okowami lodu, moc budzącą w duszy gniew, rozpacz, gorycz, świadomość klęski. Dotykającą członki bezwładem, zmuszającą sine usta do krzyku…

I człowiek krzyczał, cierpiał ponieważ nie umiał stawić czoła potędze bólu, walczyć z męką. Bogowie ignorowali modlitwy kapłanów, pozostawali głusi na prośby pustelników, magów, ascetów, przekleństwa kobiet, klątwy wojowników.

Boscy, wysoko hen, obojętni.

 

XXXXXXX

 

– Oszczędź…Na wszystkich bogów, zaklinam…– skrzywił się z pogardą i mocniej przydusił rannego łucznika do ziemi, tłumiąc chrapliwy szept uściskiem pancernej rękawicy.

– Masz pecha, jestem niewierzący…– syknął. Poczuł jak zakrwawione ciało poczyna drgać, prężyć się w ostatnich próbach złapania oddechu. Zwolnił na chwilę ramię, mężczyzna uniósł głowę plując błotem i czerwoną śliną, nadzieja rozjaśniła gasnące źrenice. I wtedy Tah’bar szarpnął, naginając szyję pokonanego ku sobie, trzasnęły rozrywane kręgi, a łucznik wyprężył się po raz ostatni. Podniósł miecz, rozejrzał się i wstał z pleców zabitego. Splunął na wykrzywioną pod nienaturalnym kątem twarz.

– Mogłeś użyć słowa „okup”, wtedy może bym się zawahał…-

Bitwa dobiegała końca. Resztki broniących się jeszcze, zbuntowanych chłopów krasnoludzka piechota sprawnie spychała ku krawędzi wąwozu. Nie spieszyli się, szykowało się ciekawe widowisko (nie często widzi się uzbrojony motłoch wpadający w przepaść…). Cała równina, aż po widniejącą w oddali puszczę zasłana była stosami trupów, głównie ludzkich. Kapłani nieśli otuchę rannym, zwycięzcy obszukiwali zwłoki, elfy metodycznie dobijały włóczniami tych, od których odeszli kapłani. Uśmiechnął się zadowolony, książę na pewno sowicie go wynagrodzi. Po raz kolejny udowodnił, że zna się na swoim fachu. Żył ze śmierci, osiągnął niezwykłą wprawę w jej zadawaniu i perfekcję w unikaniu – był najemnym wojownikiem. Przemierzał krainy, odpowiadając, niczym wygłodniały wilk, na zew krwi, budzącą dreszcz aurę walki, przemocy. Pamiętał dzień, przed laty, w którym po raz pierwszy zgasił płomień życia, zdumiała go wtedy łatwość, z jaką mu to przyszło. Przez długie noce budził się jednak z krzykiem gnębiony koszmarami; smak potu na kurczowo zaciśniętych wargach. To minęło. Teraz, gdy jego drogę naznaczył korowód śmierci, nie czuł już nic.

Wciąż tylko śniła mu się wykrzywiona grozą twarz tamtego mężczyzny, mimo, iż od dawna nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia. Lubił spoglądać, z zabarwionym ciekawością spokojem, w oczy konających, wsparty na mieczu obserwował rodziny zabierające swoich bliskich z bitewnego pola i nie doświadczał żadnych emocji. Szczycił się tym.

 

XXXXXXX

 

Koń parsknął spłoszony nerwowo zarzucając łbem, uspokoił go kładąc dłoń na rozszerzone chrapy. W dole, w usłanej barwnym, wzorzystym kobiercem łąk, sadów i pastwisk dolinie płonęło miasto. Gęste kłęby przesyconego odorem potu, krwi i mięsa dymu pięły się ku pochmurnemu niebu na podobieństwo kolumn potępionej świątyni. Nikt już nie wołał, nie błagał o zmiłowanie, wszystko ucichło. Kolumny jeńców, prowadzone przez zwycięskich najemników, znikły wśród wzgórz. Patrzył. Resztki machiny oblężniczej ugięły się, wsparły o pokruszony mur po czym runęły smagane jęzorami ognia. Uniósł zasłonę, zmęczony z zadowoleniem potrząsnął pękatą od złotych monet sakiewką. Należało mu się, to on poprowadził ostateczne natarcie. To był dobry dzień na zabijanie…

Chrzęst żwiru. Odwrócił się w siodle pochylając ciało, błysnęło obnażone ostrze miecza. Odetchnął rozluźniając mięśnie, przed nim stała kobieta w podartych szatach. Mocnym szarpnięciem zmusił ogiera do nawrotu. Kobieta prostowała się dumnie, z godnością dziwnie kontrastującą z jej wyglądem żebraczki. Maska błota zmieszanego z popiołem i łzami nie pozwalała na określenie wieku. Nie mogła być stara, włosów nie przyprószyła jeszcze siwizna, nie straciły blasku. W jej oczach dostrzegł szaleństwo, furię i coś nierealnego, coś, co od razu powinno nakłonić go do odwrotu. Pogarda nakazała mu zignorować instynkt.

Kobieta powoli uniosła ramię wskazując na zgliszcza.

– Tam zginęła cała moja rodzina. Wszyscy…– jej szept wdzierał mu się do mózgu. –A przecież żal mi ciebie Tah’barze.

Drgnął podejrzliwie ściągając brwi.

– Skąd znasz moje imię?

– Po prostu znam. Wiem również, że jesteś martwy.

Roześmiał się.

– Pleciesz bzdury wariatko i bawisz mnie. Pewnie dlatego jeszcze cię nie zabiłem. Rozejrzyj się suko…– czubkiem miecza zatoczył koło – To oni, oni są martwi. Nawet ciebie mogę teraz rozpłatać po pas, okaleczyć czy sprzedać jako niewolną. Bynajmniej nie czuję się martwy…

– Patrzysz nie widząc. Zabić można tylko ciało. To, czy człowiek żyje prawdziwie czy też nie, zależy od stanu jego duszy. Odpowiedz mi Tah’barze , czy czujesz coś jeszcze w sercu? Pamiętasz, czym jest ból? Ja, dzięki tobie będę go doświadczać do końca moich dni, a cierpienie przypominać mi będzie o moim człowieczeństwie. Lecz ty milczysz. Jesteś tylko skorupą, wrakiem, ludzkim cieniem, potworem wyzutym z sumienia. Powtarzam więc, jesteś martwy.

– Gnój wpierdalaj łachmaniaro! Precz!!- wsunął miecz do pochwy, sucha dłoń ścisnęła go za stopę. Teraz już krzyczała.

– Nie zasługujesz na to by istnieć, sługo śmierci! – odtrącił ją kopnięciem i spiął rumaka do galopu. Narastał w nim lęk i świadomość tego uczucia przerażała go jeszcze bardziej. Wjeżdżając między majestatyczne pnie sekwoi słyszał jej klątwy.

– Siewca śmierci! Siewca śmierci!! Obyś żył długo ze swoim strachem…

 

XXXXXXX

 

Mijały dni, lata, wciąż nie mógł pozbyć się strachu. Lęku przed samym sobą, przed prawdą, dalszym życiem. I klątwą. Starość zapomniała o nim, czas nie upominał się o swoje prawa. Szukał więc zapomnienia, śmierci, ta jednak omijała go drwiąc z jego rozpaczy. Walcząc wystawiał się na ciosy, z których każdy winien położyć kres jego męce. Obok mężczyźni ginęli przeszyci długimi strzałami, zbroje pękały pod uderzeniami berdyszy, buław, toporów, on zdejmował pancerz odsłaniając tors, przymykał oczy i czekał. Drzewca kruszyły się na jego mięśniach, łuki żeber łamały styliska siekier, wyginały ostrza. Nawet nie krwawił. I zawsze, w zgiełku największych zmagań, pośród kwiku dogorywających koni, chrzęstu stalowych płyt, ryku tysięcy gardeł, słyszał głos jednej, kruchej kobiety, nieznajomej z płonącego grodu.

– Siewca śmierci. Siewca śmierci…

Unikano go, przepędzano z dworów, miast, zajazdów, obozowisk, wszędzie wyprzedzała go własna legenda. Słowo jest szybsze od najlepszego rumaka…Nie jadł, lecz nie doskwierał mu głód, nie pił, pragnienie nie skręcało mu wnętrzności. Próbował skończyć to wszystko stalą miecza, tuż przed pchnięciem skóra nabierała twardości głazu. Ostrze nie zdołało jej nawet zarysować. W obłędzie wspiął się na urwiste zbocze i skoczył upojony wysokością między skalne iglice. Nie pamiętał, ile czasu leżał na dnie bez świadomości, wiedział tylko, że wstał, zdjął zmiażdżony uderzeniem hełm i odszedł. Potykając się szedł w górę strumienia, promienie słońca bawiły się kolorami na gładkich, mokrych kamieniach.

– Siewca śmierci!

Spoglądając na spokój kryształowej toni zrozumiał, co musi uczynić. Walczyć. W tym był najlepszy, uczono go, odkąd tylko miał dość sił, by nosić miecz.

– Nie dam się. Słyszycie mnie, bogowie!? – zwrócił twarz ku niebu, hardy krzyk, spotęgowany echem zburzył spokój lasu, stada zdezorientowanego ptactwa wzbiły się ponad zielone korony. – Nie zniszczycie mojego ducha. Nikt nigdy nie zdoła pokonać Tah’bara! Nikt!!

W jego sercu na nowo zagościła wrodzona duma i hart. Nie potrafił przegrywać. Będzie walczył. Po raz pierwszy i zarazem ostatni, dla idei, nie pieniędzy. Zapragnął wyzwolić świat od potęgi bólu, chciał ofiarować ludziom dar ukojenia, wyzwolenie, ucieczkę. Walka. Była mu pisana…

 

XXXXXXX

 

Dowiedział się o nim po latach daremnych, żmudnych poszukiwań. Z bezzębnych ust starego barda, w podupadłej ruinie zwanej przez miejscowych wielbicieli trunków „gospodą”, w zapomnianej przez bogów i ludzi osadzie. Tam los ofiarował mu nadzieję, przywrócił wiarę i siły. Wysoko wśród podtrzymujących niebiosa, lodowych szczytów, za mostem cienkim jak linia oddzielająca jawę od snu, wśród ponurych ruin majestatycznych wież pradawnych cywilizacji, ponad otchłaniami wyjącymi dzikim, nieujarzmionym wichrem, powyżej ludzkich namiętności i poza granicą poznanego trwał On. Istota tak stara, że uważano ją za wieczną, nikt nie znał nawet jej prawdziwego imienia. Po prostu On; ten z gór…Mawiano, iż był potężnym magiem, który wyzwolił się z ograniczeń uwięzionej w słabym ciele, ludzkiej przeciętności zyskując moce demonów. Szeptano też, że był upadłym bogiem, skazanym przez innych wszechmocnych na potępienie. On. Wędrówka Tah’bara wreszcie miała wyraźny cel.

 

XXXXXXX

 

Pokonał wszystkie przeszkody, mróz zatrzymujący krew w naczyniach, wysiłek zasłaniający wzrok całunem snu, cichej śmierci, bezdenne czeluście, śnieżne monstra, magiczne zjawy rosnące w siłę wraz z jego strachem. Dotarł do jaskini. Po przejściu labiryntu najeżonych soplami tuneli światło pochodni wyłoniło z mroku groteskową postać. On. Tah’bar pojął czemu ów stwór musi ukrywać się i stronić od ludzi – On był cały ze złota. Cały. Od wrośniętych w czarny granit nóg, poprzez potężny tułów, ręce uwięzionew splotach korzeni, po głowę tworzącą całość ze skalną ścianą. Z jego ust wypływały szemrząc cichutko strugi źródlanej, krystalicznej wody.

– Czego chcesz, wyklęty człowieku? Jakie pragnienie usprawiedliwić ma twoją obecność w mojej samotni? – niski, groźny głos grzmiał, wojownik poczuł wibrowanie podłoża pod stopami. Nie ugiął się, nie uległ zniewalającej mocy dźwięku. Gdy przemówił, On zatopiłw nim spojrzenie szmaragdowych oczu.

– Bogowie odwrócili się od ludzi, mój los jest dla nich kaprysem, drwiną, zabawą. Nie będę się tłumaczyć, może i zasłużyłem na potępienie. Nie wiem. Zresztą nie myślę teraz wyłącznie o sobie…

– A o kim jeszcze raczysz myśleć? – On nie krył kpiny.

– O innych. Chcę dać im wytchnienie, siłę do walki z bólem. Bogowie o nas zapomnieli, są zbyt zajęci sobą.

– A dla siebie? Czegóż pragniesz dla siebie?

Tah’bar przełknął ślinę, odpowiedź wydawała się oczywista.

– Odpoczynku, śmierci. Tego szukam…

– Śmierci powiadasz, piękne marzenie… – On przymknął powieki, strumień popłynął szybciej, odlane z wiecznego metalu rysy złagodniały. Czyżby się śmiał? Trwało to kilka czarodziejskich chwil. Pradawny drgnął zrywając nieliczne, suche korzenie.

– Zbliż się.

Podszedł do złotej głowy.

– Teraz złóż mi ofiarę, najwyższą, na jaką cię stać.

Nie wahał się. Ujął oburącz miecz, wsunął w szczelinę między głazami po czym naparł nań całym ciężarem. Ostrze pękło z jękiem żywej istoty. Odrzucił złamaną broń, przepadła w ciemnościach jaskini.

– Zniszczyłem swój miecz, mego obrońcę, opiekuna, powiernika myśli. Nie ma większej ofiary dla prawdziwego wojownika.

On wydał z siebie pomruk aprobaty.

– Jesteś oryginalny, cenię ten walor. Spełnię twoją prośbę – splunął, woda rodzącego się w jego trzewiach strumienia zrosiła oczy Tah’bara. On syknął, potworne zimno wtargnęło do podziemnych wnętrz, woda przemieniła się w ostre szpikulce lodu. Najemnik upadł, gdy lód gładko przebił pancerz, wniknął w ciało i zabarwiony szkarłatem rozdarł kaftan na plecach. Umierał.

– Nareszcie…– spod kurczowo zaciśniętych powiek popłynęła nieznana mu wilgoć, kojąc ból. Nie wiedział, że potomni nazwą ową wodę oczu łzami…Płakał.

Męka i cierpienie nie przerażały już, traciły swą potęgę. Płakał, gdy gęsty, biały obłok otoczył go pieszczotliwie i wyniósł, hen ponad szczyty. Płakał, a łzy deszczem zraszały ziemię. Tam, gdzie spadały cudowne krople ludzie uczyli się płakać. I dar ów jest w nich obecny do dziś…Gdy ból staje się zbyt silny niosąc udrękę, łamiąc wolę, w gniewie i miłości, w szczęściu pojednania i smutku rozstania, płaczą, a słone krople niosą ukojenie.

 

Mity milczą o dalszych losach Tah’bara. Podobno widziano jak obłok z jego nieruchomym ciałem znikał nad bezmiarem oceanu…Słonym, wodnym wszechświatem.

Koniec
Nowa Fantastyka