
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Thorin nigdy się nie śpieszył. Wymagał tego od innych, ale nigdy od siebie. Wysłannik króla krasnoludów nie musiał się nigdzie śpieszyć. W pewien sposób był to wymóg stanowiska. Powolnymi ruchami pokazywał podwładnym swoją pozycje i na tej postawie oceniał rozmówców. Im ktoś był niżej, tym więcej miał obowiązków i tym szybciej musiał je wykonywać.
Tym razem Thorin również się nie śpieszył, ale miał ku temu zupełnie inny powód niż zazwyczaj. W zasadzie, to miał tuzin powodów. Misja, jaką otrzymał od swego wuja mogła wydawać się banalna dla postronnego obserwatora, ale dla Thorina była szczytem upokorzenia. Ktoś z jego linią krwi zasługiwał na poważniejsze zadania, a już na pewno nie na kontakty z tak paskudnymi stworzeniami jak elfy.
No właśnie. To ta cholerna linia krwi była powodem dla którego został wybrany do tej misji. W najgorszych krasnoludzkich obelgach przeklinał dzień w którym jego matka spojrzała na tego kopacza. Musiała chyba wypić wagonik najmocniejszej gorzały, aby jej się spodobał i popić jeszcze dwoma kolejnymi, aby poszła z nim do łóżka.
Był zły. Ba! Był wręcz wściekły, ale nie mógł tego po sobie pokazać. Jego obstawa składała się z najlepszych górskich toporników, a wśród nich najlepszych górskich donosicieli. To była wyprawa oficjalna i taką miała pozostać.
Chcąc uspokoić nerwy Thorin zaczął przyglądać się okolicy jaką przemierzali. Bealia była pięknym miastem i nawet oczy przywykłe do jaskiniowego półmroku były w stanie docenić kunszt architektów, którzy wznieśli jej budowle. Podziwiał monumentalne pałace (a było ich pięć), każdy wzniesiony na cześć innej nacji, w inny stylu i z innego budulca. Od prostoty i użyteczności ludzi, do wyniosłości i ekscentryzmu magów. Od pałaców w każdym z pięciu symetrycznych kierunków ciągnęły się dzielnice coraz mniej wzniosłych budowli, ale ciągle zachowujących styl swej górującej "matki". Pełna gama architektonicznych barw w jednym miejscu. Pośrodku zaś owych pięciu pałaców znajdował się targ. Nie zwykły, na jakim sprzedawano kury, zioła na zaparcie, czy inne przyziemne rzeczy. Był to największy w ówczesnym świecie bazar artefaktów. Można na nim było znaleźć dosłownie wszystko, czego dana persona akurat potrzebowała. I to był kolejny powód dla którego Thorin tu przybył. Potrzebował kupca, handlarza, istotę genialnie rozumiejącą strukturę artefaktów i potrafiącą odróżnić prawdziwy skarb od tandetnej podróbki. Wiedział kogo szuka i zmierzał do niego powoli.
Bardzo powoli.
Rasa, która była wstanie wznieść Bealie musiała mieć co najmniej rozdwojenie jaźni, albo wręcz tych jaźni pięć. I tak w rzeczy samej było. Wzniosły ją elfy wiele wieków zanim matka Thorina zaczęła nawet myśleć o puszczaniu się z podrzędnymi krasnoludami. Pomimo tego, że nazywano ją perłą w koronie śródziemna (nie, nie matkę Thorina), to nikt nie zapominał, że jest ona również pomnikiem-przestrogą przed brataniem się ze złodziejami krwi, jak niegdyś nazywano długouchych.
Mijali właśnie średniej wielkości zabudowania dzielnicy magów. Postawionej kompletnie bez zasad wyczucia stylu, co stało się stylem samym w sobie. Bo po co (jak twierdzili ci ekscentrycy) wchodzić przez drzwi, skoro równie dobrze można wchodzić przez okno, komin, czy piwnicę. Jakie taka logika mogła zrodzić architektoniczne dziwadła niech każdy zgadnie sam. Gdyby to jeszcze chodziło o same drzwi i okna. Magowie nie oszczędzili też formy. Normą w tej dzielnicy były budynki w kształcie marchewki, jabłka, czy książki, a po drodze Thorin dojrzał nawet zaprojektowane na bazie buta, pasikonika i fajki. Jeżeli karczma w dzielnicy magów nazywała się "Pod kurzymi jajami", to dokładnie tak było. Rzeczą powszechnie znaną wśród magów była absolutna oryginalność. Tak jak nie wypadało przychodzić dwóm damom w takiej samej sukience na bal, tak nie wypadało mieszkać dwóm magom w choć trochę podobnych do siebie domostwach.
Magowie byli dziwni nie tylko ze względu na swe ekstrawaganckie podejście do architektury. Byli dziwni też z tysiąca innych powodów. Dajmy na to (twierdzili magowie) po co grzebać zmarłych w ziemi i stawiać im nagrobki – to było modne tysiąc lat temu. Palenie zwłok? Cóż za nietakt! Przejadło się dobre trzy tysiące lat temu. Od wieków, kiedy to orki wynalazły balony magowie praktykowali wysyłanie swych zmarłych pobratymców w powietrze.
Skoro balon (twierdzili) unosi się tak wysoko, że nie widać go już zupełnie, więc ciało i balon znikają! Ta oczywista oczywistość była dla nich tak oczywista, że nie docierało do nich, że trumny z bogu ducha winnymi truchłami swych bliskich muszą kiedyś spaść na ziemię.
Spadały zazwyczaj na pobliskie pola.
Ciało i sama trumna były wtedy zbyt zmasakrowane, aby dało się rozpoznać kogo nosiły przed swą kosmiczną podróżą, więc żaden mag nigdy nie przyznał się do błędu. Chłopom też to specjalnie nie przeszkadzało. Zwalenie się na ich pole skrzynki z ciałem maga traktowali jako dobry omen i zapowiedź roku szczęścia dla danej rodziny. Magowie bowiem mieli zwyczaj zabierania ze sobą "na drugi świat" artefaktów, czasem nawet bardzo wartościowych. W pewnym równoległym wszechświecie można by porównać spadające paczki z artefaktami i trupami do prezentów świątecznych – nigdy nie wiedziałeś co ci się trafi.
Drewno z trumny szło na opał, szata (o ile się nadawała) była przeszywana i dopasowywana na jakąś fajną kieckę dla dziewki, sam trup zaś lądował w zagrodzie dla świń, które wesoło chrumkając dopełniały aktu zatajenia śladów. Pełen recycling. Chłopi nie mieli oczywiście pojęcia nic na temat swej użyteczności dla ekosystemu. Bardziej interesowało ich ile zarobią na sprzedaży artefaktów znalezionych przy ciele. Bo co jak co, ale te świecidełka chronione potężnymi zaklęciami nie miały prawa się zniszczyć spadając nawet z tysiąca kilometrów prosto w błotniste pole.
Zostawmy jednak zwyczaje plemienne mieszkańców Beali, bo oto Thorin i jego obstawa zakamuflowani w szare płaszcze docierali do celu swej wędrówki. Postronny obserwator patrząc na nich nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem kto i po co idzie, bo krasnoludzkie umiejętności w ukrywaniu się były porównywalne z pojedynczym domem maga w technologicznej dzielnicy orków. Tak więc szli, a za nimi krok w krok podążały szepty i ciekawskie spojrzenia.
-To tu – zabrzmiało niczym wyrok z ust przewodnika i było pierwszym zwrotem, jaki padł podczas tej niemal godzinnej wędrówki od karczmy przy brzegu rzeki w dzielnicy orków, aż do teraz.
Stali przed chyba najdziwaczniejszym domostwem jakie pokręcona magowa wyobraźnia mogła wypluć ze swych zakamarków. Bo w rzeczy samej dom wyglądał jak wypluty, albo raczej jak wylany wraz z pomyjami. Krasnoludy nie znały się na malarstwie ani sztuce. Nie interesowały się nią, a jedyne z czym kojarzyła im się stojąca przed nimi budowla był kac po całodniowym chlaniu gorzały w najniższej kondygnacji królestwa Mrghorii. To co miało wyglądać chyba jak drzwi z drzwiami miało tylko wspólny kolor, a Thorinowi przychodził na myśl kęs wieprzowiny, wstępnie przetrawiony i znajdujący swe miejsce w tej budowlanej papce mniej więcej po środku.
Co za chory umysł znalazł inspirację w rzygowinach stawiając to ohydztwo. Co za paskudne stworzenie musiało w nim mieszkać! Thorin podszedł do kawałka mięsa, a z góry złowieszczo spoglądały na niego bryźnięte plastry pomidora i ogórka – zapewne okna. Przez chwilę wahał się, czy zapukać, przecież jego dłoń mogła zabrać kawałek drzwi razem ze sobą. Na szczęście martwił się tym niepotrzebnie, gdyż zanim jeszcze zdołał dotknąć powierzchni tego dziwadła drzwi otworzyły się same, a w ich progu stanął właściciel.
Jego skośne uszy rzucały się w oczy już od progu.
CDN.
// To dopiero początek, ale zależy mi na wszelakich uwagach. Z góry wszystkim dziękuję. ^^
Klasyczny przykład nadzwimkozy:
Swymi powolnymi ruchami pokazywał
A mógł pokazywać nie swymi?
pokazywał podwładnym pozycje i na tej postawie oceniał rozmówców.
Yyy, oceniał rozmówców na podstawie pokazywania przez siebie pozycji? Czegoś tu nie rozumiem.
Chcąc uspokoić nerwy Thorin zaczął przyglądać się okolicy jaką przemierzali. Bealia była pięknym miastem
Hmm, miasto? A ja sądziłam, że on jest w kopalni i pokazuje pracownikom pozycje (co to za pozycje, nawet nie śmiem sobie wyobrażać...)
Pośrodku zaś owych pięciu pałaców znajdował się targ.
Targ znajdujący się pośrodku pięciu palaców jednocześnie? Zadziwiające zakrzywienie przestrzeni. I jacy wyrozumiali mieszkańcy pałaców, że tolerują tuż pod nosem hałaśliwe targowisko!
Nie kryje, że mi się podobało. Stylistycznie całkiem nieźle, choć w paru miejscach się potknąłeś, ale są to nieliczne błędy, małego kalibru, których osobiście bym się w swoich pracach zapewne nie ustrzegł, a ponadto ich nie zauważył.
Tak, więc opowiadanie nie bacząc na lekkie uchylenie od normy twojego, muszę przyznać niezłego stylu, napisane jest bardzo poprawnie pod względem estetycznym. Twoje opisy są również godne pochwały, widać, że potrafisz operować językiem. Przyznaję, że przeniosłeś mnie w swój świat w sposób naprawdę lekki, nawet nie zorientowałem się kiedy skończyłem czytać. Tak na marginesie widzę sporo aluzji do Władcy Pierścieni, nie wiem czy słusznie, jeśli tak to nie oznacza to oczywiście nic złego, tak tylko zwracam uwagę na twoje ewentualne żródło inspiracji. Jak narazie skupiłeś się tylko na obrazie świata przestawionego, który naprawdę mi się spodobał. Jak na moje przeczucie zapowiada się długie opowiadanie( może 10 części :) ), początek jest naprawdę bardzo dobry, teraz wszystko w twoich rękach. Tylko nie zepsuj tego.
Liczę na ciebie
Dziękuję Gajdos, budująca opinia :)