- Opowiadanie: 0eit - Cena bezprawia

Cena bezprawia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cena bezprawia

Jeśli ktoś szukał tu edenu, trafił pod zły adres. Zdecydowanie.

Vetor zionął ubóstwem, brudem i śmiercią w ciemnym zaułkach. Miasto szczurów, zaprawionych w bojach o życie, nauczonych walczyć o swoje, kraść i odbierać. Idealne miejsce dla nędzarzy i złodziei, kraj wódą i piwem płynący. Vetor. Miasteczko, gdzie kałuże krwi i gnijące ciała są na porządku dziennym, gdzie moczygęby chleją na okrągło, a dziwki dają dupy nawet w kościele.

Vetor. Nie przeżyłbyś tu nawet godziny.

 

-

 

Drzwi trzasnęły, słońce było już wysoko. Chudy mężczyzna pewnym krokiem zostawił za sobą niechlujną oberżę, w dłoni kurczowo ściskając sakiewkę. Splunął i zaciągnął się odorem uryny, potu i bimbru.

Trafił tu kilka dobrych lat temu. Po miesiącu przestał liczyć trupy.

W mgnieniu oka zrozumiał zasady panujące w Vetorze. Zabijasz lub giniesz. Więcej mówić nie trzeba. Stalowa klinga szybko stała się najlepszym, a zarazem jedynym przyjacielem w tym mieście. Śmierć zaś, codziennością.

Vetor to okropne miasto, powtarzał sobie zawsze. Dlaczego więc tak kochamy okropność? Czemu wolimy zło? Dlaczego chcemy być skurwysynami, dzień w dzień udajemy chłodnych i nieprzyjemnych?

Wilk. Tak na niego mówiono.

Mówiono też inaczej. Zazwyczaj obraźliwie. W Vetorze nie każdy umiał pisać i czytać, ale każdy znał wszelkie możliwe przekleństwa i obelgi. I tak na murach lądowały „huje” i „kórwy”, odkrywcze wariacje kpów i ignorantów.

– Panie… daj pan grosza…

Obrócił się w okamgnieniu, klinga zaświszczała złowrogo. Nędzarz skulił się i przytulił do ściany. Znał to. Raz na wozie, raz pod wozem. Czasem dostawało się na piwo, czasem dostawało się po mordzie.

– Powinienem odciąć ci łeb – odezwał się chrapliwym, szorstkim głosem Wilk. W Vetorze każdy drżał na jego dźwięk.

– Wybacz…

– Zamknij się! – warknął.

Schował ostrze, westchnął i nagłym ruchem ręki natrafił na szczękę żebraka. Kapcan zatoczył się, krew buchnęła na mur, ozdabiając czerwonym akcentem wyzwiska pod adresem oberżysty. Nie zastanawiając się ani chwili, ruszył przed siebie, szukając dogodnego miejsca do wydania świeżo zarobionej mamony.

Tak trzeba. Jeśli nie tryśnie krew, biedak nie da ci spokoju. Potrafią chodzić za kimś całymi dniami, zagradzać drogę i nagabywać, wciąż wyciągając przed siebie osmolone dłonie.

Z zamyślenia wyrwał go krzyk. Nadstawił ucha. Słuch miał niezawodny. Zdołał zrozumieć pojedyncze słowa. Zboczeniec, pedofil, kurwa, zostaw, nie, kurwa, masz, małego. Streszczając w jedno słowo – gwałt.

Przyspieszył, podążając na odgłosem szamotaniny. Minął kilka uliczek, by wreszcie natrafić na ślepy zaułek. Ostrożnie wyjrzał zza rogu. Mężczyzna zdążył już opuścić spodnie i właśnie męczył się ze stanikiem młodej, chociaż wcale ładnej dziewki, próbującej nogami i rękami trafić w czułe miejsce. Nie wychodziło.

Nie moja sprawa, powtarzał sobie. Zawsze przechodzę obojętnie. Jak każdy. Najłatwiej nie widzieć, nie słyszeć, nie reagować. Stać z boku. I kibicować jednej ze stron.

Przecież to takie ludzkie. Stereotypowe. I ponadczasowe.

Położył dłoń na rękojeści, wciąż bijąc się z myślami. Nigdy nie miał szacunku dla gwałcicieli, wykorzystujących siłę i przemoc wobec niewinnych kobiet. Nieraz słyszał, jak brzuchate ochlaptusy chwaliły się wiekiem gwałconych dziewoj. Nie więcej jak trzy miesiące temu, kiedy usłyszał „dziewięć”, nie wytrzymał. Trupa znaleziono z dziewięcioma ranami ciętymi i odciętą męskością.

Mężczyzna nie zauważył, kiedy Wilk wśliznął się do zaułka. Delikatnie stąpając po żwirowej nawierzchni, zbliżył się do gwałciciela. Dziewczyna zauważyła. Nie zdążyła pisnąć.

Klinga przecięła powietrze, mężczyzna poczuł chłodny metal. Ostrze bez oporu rozcięło skórę. Mężczyzna jęknął głucho.

– Centymetr dalej masz płuco – szepnął Wilk. Gwałciciel nie mógł się odwrócić. Dziewka z zaczerwienionymi licami zasłoniła małe, nieatrakcyjne piersi. – Chyba wiesz co to znaczy.

Mężczyzna chciał coś powiedzieć. Nie zdążył. Wciąż trzymając ręce na niezgrabnym tyłku dziewczyny, zastygł bez ruchu.

– Mordercaaa! – rozdarła się niespodziewanie gwałcona, ze strachem spoglądając na umierającego.

Wilk był zły. I nie zawahał się ani sekundy. Odrzucił na bok gwałciciela i szybkim ruchem przeciął powietrze. I aortę przy okazji. Krew trysnęła obficie, brudząc długą, lśniącą klingę.

Odwrócił się instynktownie, nisko na nogach.

– Nie zdążysz – syknął, widząc strażnika z ręką położoną na rękojeści miecza. Był całkiem młody i do służby z pewnością wstąpił ledwie kilka miesięcy temu. Jeszcze nikogo nie zabił, Wilk był tego pewien. Widział to w jego oczach. – Nie każ mi czekać – dodał gniewnie.

Strażnik odwrócił się i bez słowa puścił się biegiem w stronę najbliższych zabudowań. Akuratnie. Żaden strażnik w mieście nie odznaczał się zadziwiającą odwagą, co najwyżej ponadprzeciętną głupotą. Prawo odsuwano na dalszy plan. Zawsze.

Nasiąknięty krwią żwir zachrzęścił, kiedy Wilk kucnął przy bezwładnie leżących trupach. W Vetorze zasada była prosta. Grzechem nie jest zabić kogoś. Grzechem jest nie przeszukać zwłok. Każdy, bez wyjątku, od małego nauczony był przeszukiwać kieszenie i pazuchy za każdym razem, kiedy natrafiała się okazja. Dopiero po opchnięciu zdobycznych złotych zegarków, naszyjników i pamiątek rodzinnych, ktokolwiek zastanawiał się nad leżącymi w rowach stosami ciał.

Nie znalazł niczego. Jak zwykle. Przypadkowy trup, przypadkowy łup.

Wstał, czując nieprzyjemne strzykanie w kolanach i odwrócił się.

Za nim, u wyjścia ślepego zaułka, stała uzbrojona po zęby grupka strażników. Kiedy doliczył się siódmego, zrezygnował i szybkim ruchem wsunął miecz do pochwy.

– Prowadźcie.

 

-

 

Niski, przysadzisty mężczyzna wyjął lekko zakurzoną butelkę i dwie poszczerbione szklanki, z których pił już niejeden i niejednemu było pisane napić się z nich. Ze skutkiem śmiertelnym.

Jedną z nich podał wysokiemu mężczyźnie.

Znał go. W innym przypadku z pewnością drżałby ze strachu. Widział bowiem twarde rysy zmęczonej i wyniszczonej twarzy, okraszoną bliznami i siniakami oraz niechlujnym zarostem. Nieliczne, przetłuszczone włosy zaczesane do tyłu podkreślały niedbały wygląd. Niechętnie spojrzał w czarne, bezdenne oczy, które widziały zdecydowanie zbyt wiele.

– Czemu stoisz? – prychnął wójt, przechylając szklankę.

– Szacunek dla gospodarza nakazuje, żeby to on usiadł jako pierwszy – odpowiedział Wilk, wypijając zawartość szklanicy idąc za przykładem Kurdupla.

– Gdybym cię nie znał, uwierzyłbym w twoją ogładę i kindersztubę.

– Nie znasz mnie. Nikt mnie nie zna.

– Nie ma osoby, której bym nie znał – odpowiedział wójt, kończąc wypowiedź głośnym czknięciem.

Kurdupel zawsze to powtarzał. W Vetorze funkcję wójta pełnił od kilkunastu lat, a jego pozycja nigdy nie była prawdziwie zagrożona. Mimo wszystkich ohydztw miasta, on żył jak pączek w maśle. Szczęścia na nieszczęściach, majątki na przekrętach. Od niepamiętnych czasów upierał się, że zna każdego obywatela niewielkiego miasteczka. Jego też znał każdy. W hołdzie dla niskiej postury, zaczęto wołać na niego Kurdupel. I nie przestano. Po kilku latach nikt nie pamiętał prawdziwego imienia wójta. Może on sam. Anonimowość nie była niczym nadzwyczajnym w Vetorze. Nawet najwyższej władzy. Najłatwiej dobrać się do rodziny. Dlatego nawet Kurdupel nie miał rodziny. Na wszelki wypadek.

– Nabroiłeś.

– Nie pierwszy i nie ostatni – zripostował Wilk, uśmiechając się niemrawo.

– Opowiesz swoją wersję? – zapytał Kurdupel. Wysoki mężczyzna westchnął cicho.

– Nie ma co opowiadać. Cep gwałcił dziewkę, to mu się oberwało. Od pewnego czasu gwałcenie działa na mnie jak czerwona płachta na byka.

– Gwałcił trupa? – uśmiechnął się wójt.

– Nie. Wpierw orgazm, później śmierć. To chyba zdecydowanie lepsza kolejność?

– Dlaczego ją zabiłeś?

– Nazwała mnie mordercą – syknął Wilk.

– Nie minęła się z prawdą.

– Nie. Wdzięczność ludzka.

– Myślałem, że nie wtrącasz się w przypadkowe sytuacje.

– Coś mnie tknęło – westchnął mężczyzna.

– Nieprofesjonalnie – podsumował Kurdupel. Wilk kiwnął lekko głową. Nie miał ochoty sprzeczać się i rozwodzić nad swoim profesjonalizmem. – Jesteś pewny, że to był gwałt?

– Czy któraś z twoich kochanek – zaczął szeptem Wilk – podczas stosunku wykrzykiwała, że masz małego?

– Masochizm?

– Gwałt.

Wójt westchnął i skinął na stojących nieruchomo strażników. Z nieukrywaną złością, jak najbardziej się przy tym ociągając, opuścili pokój. I zatrzymali się zaraz za drzwiami.

– Bądź tak miły… – odezwał się cicho Kurdupel.

Wilk wstał i szybkim krokiem podszedł do drzwi. Szarpnął klamkę i zlustrował długi korytarz. Zdążyli pierzchnąć.

– Jak zwykle w takich przypadkach – powiedział głośno wójt, zagłuszając skrzypnięcie zamykanych drzwi – zatuszuję twój bezsensowny rozlew krwi. Jak zwykle, nie za darmo.

– Tym razem, masz świadka – przerwał mężczyzna.

– Który nie widział de facto całego zdarzenia. Strażnik przybiegł usłyszawszy krzyk kobiety. Na jego nieszczęście, ktoś go uprzedził. W zaułku znajdował się już mężczyzna, który ujrzał dwójkę zabitych – kobietę i gwałciciela. Chociaż, dopuszczalna jest też wersja, że była to po prostu para kochanków. Kto ich zabił? Ani owy mężczyzna, ani strażnik nie widzieli sprawcy całego zajścia. Ty jesteś po prostu świadkiem, w dodatku mało przydatnym. Sprawa rozejdzie się po kościach – wytłumaczył z uśmiechem Kurdupel.

– Zapominasz o jednym. Zakrwawiony miecz. Dzierżony przez świadka.

– Kto w tym mieście nie ma zakrwawionej klingi? – zapytał wójt, pogłębiając swój paskudny uśmiech.

– Nie rób idioty z tego strażnika. Groziłem mu.

– Świeżak. Spokojnie. Na pewno nie będzie chciał sobie robić problemów. Wystarczy z nim odpowiednio porozmawiać, nie sądzisz?

– Jeśli uznałby wyższość sprawiedliwości i prawości – zapytał Wilk – wylalibyście go na bruk? Czy może wsypali coś do herbaty?

– Trucizny są zbyt drogie. Podcięli gardło. Humanitarnie.

– Śmierć jest w ogóle humanitarna?

– Ludzka. Każdy musi kiedyś umrzeć – odpowiedział wójt, wzruszając ramionami. – Mam nadzieję, że nie zabrałeś niczego należącego do naszych gołąbków?

– Nie mieli nic ciekawego – odrzekł szczerze Wilk.

– W najgorszych przypadku, jeśli jednak dojdzie do powołania ławy miejskiej, ławnicy otrzymają dokładne wytyczne.

– Czy Vetor jest aż w takim stopniu skorumpowany?

– Ja nazwałbym to kontrolą. A nie korupcją. Vetor jest jak pajęcza sieć czy ruchome piaski. Im bardziej walczysz, tym szybciej zginiesz – wytłumaczył wójt, wypijając kolejną szklanicę. Wilk odmownym gestem podziękował za kolejną kolejkę.

– Cena, Kurdupel.

– Nie zaskoczę cię. Potrzebuję się kogoś pozbyć.

– Kim jest ten nieszczęśnik?

– Rajcą. Podczas jutrzejszej rady zasiądzie po mojej prawicy.

– Zła kolejność – szepnął Wilk.

– Nie przerywaj. W południe. Wierzę, że dobrze mu się przyjrzysz. Zwą go Józefem, jeśli ma ci to pomóc. Najlepiej nie spuszczaj go z oczu po skończeniu posiedzenia, a dopadniesz go jeszcze…

– Nie ucz dziada jak charkać – warknął mężczyzna. – Józef?

– Józef K. Po ki czort ci nazwisko? – prychnął Kurdupel.

– Czym ci podpadł?

– Wetuje projekt nowej ustawy. Jako jeden z nielicznych. Próbowałem innych sposobów, niestety Józek jest cnotliwy, mężny i sprawiedliwy. Co najważniejsze, zwie się człowiekiem honoru. I jest najbardziej pyskaty. Jeśli on zniknie ze sceny, opozycja zacznie pierzchać – wytłumaczył ze spokojem wójt.

– Ustawa?

– Zwiększenie cła na towar importowany drogą morską.

– Handel lądowy zginął śmiercią naturalną kilka miesięcy temu, czyż nie? Szlaki zostały w większości opanowane przez niewyżytych bandziorów, zaś wynajmowanie eskorty pochłaniało wszelkie zyski. Na chwilę obecną jedynie handel morski cieszy się niesłabnącą popularnością.

– Cholerni rabusie. Jeśli kiedyś spotkasz któregoś z nich, przekaż im serdeczne pozdrowienia. Podziwiam twoją błyskotliwość. W Vetorze ludzie spijają więcej piwa, niż w innych miastach wody źródlanej. Nawet cholernie zawyżone cło nie odstraszy kupców. Żaden sutener nie pozbędzie się najbardziej dochodowej dziwki.

– Dlaczego Józef nie chce się zgodzić? – spytał z ciekawości Wilk.

– Mamona z cła ląduje w skarbie rady miejskiej, operowanej przez skarbnika. To stąd pobiera się należność dla wójta i co ważniejszych rajców. Kwota ta jest regulowana przez skarbnika, który z kolei jest wybierany przeze mnie. Reasumując i mówiąc najprościej, sam określam wysokość swojej wypłaty – oznajmił z uśmiechem Kurdupel.

– Dziurawe prawo.

– Nie pytaj, kto je podziurawił. Ja tylko odpowiednio szukałem.

– Mogę zadać ci pytanie? – zaryzykował Wilk.

– Zależnie od pytania.

– Dlaczego przez tyle lat tkwisz w Vetorze? Rozumiem plebs, bez pieniędzy, bez możliwości, bez niczego. Są skazani na bezsensowne życie tutaj. Ale ty? Mógłbyś wyjechać, gdziekolwiek, objąć urząd wójta w innym mieście.

– Vetor jest okropny. Tego nikt nie zmieni. Małe miasteczko wyznaczające granicę, przez które kilkanaście lat temu przetoczyły się wojska obu armii i starły w śmiertelnym boju. Po bitwie….

– Nie obchodzi mnie lekcja historii – przerwał Wilk. Wójt wzruszył ramionami i ciągnął dalej:

– Po bitwie Vetor zionął pustką. Zniszczono doszczętnie wszystko. Ale zbyt wiele rodzin bało się wyjazdu z miasteczka. Postanowiono odbudować Vetor. Jednak krew, która zawczasu wsiąknęła do gleby, zasiane ziarno wykiełkowało, okazując obraz nędzy i rozpaczy, uderzając w nozdrza odorem śmierci i rozlewu krwi, przypominając o płaczu dzieci i krzyku kobiet. Ludzie zgubili sens życia. Vetor stał się odrażającym miejscem, na jednym z murze anonimowy artysta zapisał świetnie oddające sytuację słowa: „My, niechciani, nielubiani”. Żadne z państw nie chciało włączyć Vetoru do swoich granic, starano się trzymać z dala od koszmarnego miasta. Mało brakło, mielibyśmy tu suwerenne państewko. Po kilku miesiącach wyznaczono stanowisko wójta, które wkrótce potem przejąłem ja. I pozwolono mi na samowolkę. Przez te wszystkie lata, w Vetorze nie pojawił się żaden urzędnik królewski, a ostatni poseł, który tu zawitał, wrócił do króla w samych kalesonach. Dziś biedota chodzi w jego dostojnych odzieniach. W końcu doszło do tego, że stolica zrzekła się podatku. Jednak do dziś wiedziała o tym tylko jedna osoba.

– Zatuszowałeś to? – zdziwił się Wilk.

– Zatuszowałem. Vetor miał żyć sam z siebie. Od kilkunastu lat nie dostałem od króla złamanego grosza na odbudowanie miasta. Jeśli rozniosłaby się wieść o zniesieniu podatków, w mieście zamarłby obieg pieniądza.

– Jaką część tego zgarniasz dla siebie?

– Wystarczającą – odpowiedział wymijająco Kurdupel. – Żyję tu jak pączek w maśle, jeśli mam być szczery. Wszyscy dziękują mi na kolanach, że wciąż piastuję urząd wójta, bo innych kandydatów ani słychu, ani widu. W Vetorze panuje bezprawie. Chociaż to trochę wyolbrzymione określenie. Tutaj wójt dyktuje prawo. De facto, nikt nie sprawuje nade mną władzy, nikt nie sprawdza moich ksiąg podatkowych, nikt nie kontroluje moich decyzji. Dwa lata temu Kodeks Królewski został uszczuplony o karę śmierci. W Vetorze nadal ją stosujemy.

– Suwerenne państewko?

– Lepiej. Wciąż jesteśmy tylko miastem, znajdującym się pod protekcją króla. Zaś pomijając powody finansowe i administracyjne, Vetor jest moim domem, moją małą ojczyzną. Jestem patriotą, jak każdy. Kocham miejsce, gdzie się wychowałem, gdzie pierwszy raz ujrzałem świat, puknąłem cnotliwą pannę, gdzie…

– Daruj sobie – przerwał brutalnie Wilk.

– Czuję nierozerwalną więź z Vetorem.

– Filopatria?

– W ludzkim wydaniu, owszem. Teraz ja zadam pytanie.

– Pytaj – mruknął mężczyzna, wstając i kierując się do drzwi.

– Dlaczego każesz nazywać się Wilkiem? – spytał Kurdupel, odprowadzając wzrokiem nietypowego gościa.

– Człowiek człowiekowi wilkiem – odpowiedział łowca nagród, zatrzaskując za sobą drzwi.

 

-

 

Rada odbyła się standardowo. Burzliwie. I krzykliwie. Jak zwykle omal nie doszło do rękoczynów, nieomalże sięgnięto po sztylety. Niezgoda buduje. Gówno prawda. Nie tylko w Vetorze. Koń jaki jest, każdy widzi, rady miejskie odbywają się stereotypowo. Zawsze znajdzie się ktoś krzyczący w kółko: „veto”. Bo kontrowersja jest w modzie. Najlepiej buntować się przeciwko całemu światu.

Wilk cierpliwie czekał na wzgórzu.

I bardzo szybko wypatrzył w tłumie gapiów dwójkę szpiclów. Błyskawicznie świdrujące oczy, sztywne, wyuczone ruchy, beznamiętnie ułożone usta, liczne zmarszczki na czole. Niezawodna spostrzegawczość, perfekcyjny słuch.

Co chwila nerwowo zerkali w jego stronę. Kątem oka, niezauważalnie dla zwykłych śmiertelników. Nie dla Wilka.

Spokojnie wyczekał na zakończenie, jak zwykle bezowocnej, rady. Józef pożegnał się z wójtem, by po chwili zamienić zdanie z innym rajcą. Niechętnie kiwając głową, w końcu zrezygnowany wzruszył ramionami i razem z drugim mężczyzną ruszył w stronę rynku.

Szpicle nerwowo obserwowali to Józefa, to Wilka.

Który stał na wzgórzu i ani myślał się ruszyć.

Zaczęli szeptem wymieniać uwagi, by po chwili niemalże krzyczeć i wymachiwać rękoma. W końcu ze złością wymalowaną na twarzy, uzgodnili plan działania i ostatni raz zerkając w stronę łowcy nagród, niepewnie ruszyli za Józefem.

Wilk usiadł. Miał dużo czasu.

 

-

 

 

Młody, wysoki chłopak usiadł naprzeciw pomarszczonego, wyniszczonego człowieka. Swojego nauczyciela.

– Każdy zleceniodawca…

– Nie będę zabijał na zlecenie! – wtrącił wysokim krzykiem chłopiec.

– Zobaczymy, kiedy go dorwiesz i odbierzesz życie. Od morderstwa do morderstw jest naprawdę blisko. Bliżej, niż ci się wydaje.

– Nie zamierzam – odparł obrażonym głosem uczeń.

– Każdy tak mówi – szepnął nauczyciel, zanurzając się we wspomnieniach. – Każdy zleceniodawca posyła za łowcą nagród szpicli. Głównie po to, żeby mieć pewność, że obiekt został usunięty. Po części to prawda, ale jest też ważniejszy powód. Jeśli padną jakiekolwiek oskarżenia, zleceniodawca ma murowanych świadków morderstwa. A ich ukatrupić jest cholernie ciężko.

– Czemu?

– Jak nieszczęścia. Chodzą parami. Zazwyczaj. Nie spotkasz samotnego szpicla. Poza tym najczęściej wybierają ruchliwe, tłoczne miejsca, gdzie nie dość, że jest od groma ludzi, bardzo ciężko wykonać bezbłędny, wyuczony atak. Są też świetnie szkoleni, mają oczy dookoła głowy, obdarzeni są niezwykłym szóstym zmysłem, posiadają wyczulony słuch, wyłapujący najmniejszy hałas – wymienił zasępiony nauczyciel.

– Jak ich rozpoznać?

– Wyuczone, acz naturalne ruchy. Oczy. Źrenice. Błądzące, wyłapujące każdy szczegół, łowiące każdy ruch. Zmarszczki. Beznamiętna twarz. Obojętna. Bez ekspresji. Świetnie maskują uczucia. Bardzo ciężko rozróżnić, czy są pewni swego, czy nie mają bladego pojęcia.

– To chyba wcale nie jest proste?

– Nie jest – potwierdził starszy mężczyzna. – Ale jeśli przed zleceniem ktoś na ciebie ukradkiem zerka, możesz być pewien, że to kret.

– Jak się ich pozbyć?

– Nie ma gotowej recepty. Trzeba improwizować. Zmylić. Zachowując przy tym pozory. Jeśli obserwujesz cel, to tylko w pozycji stojącej. Jeśli usiądziesz, to znak, że coś kombinujesz. Że jesteś zbyt rozluźniony, że bagatelizujesz sprawę. Nie wolno też…

– Iść zbyt blisko celu – wtrącił chłopak.

– Można tak powiedzieć. Śledzenie w ogóle jest bezsensowne, najlepiej znać miejsce, gdzie ta osoba zjawi się w najbliższym czasie. Jeszcze lepiej, jeśli szpicle nie znają tego miejsca.

– Można też pokierować celem – szepnął uczeń i zamyślił się.

 

-

 

Rada miała zacząć się za niecałe dziesięć minut.

Brodaty rajca, imieniem Sjan, dziarskim krokiem błądził bocznymi uliczkami. Nienawidził tłumu. Zwoływanych rad też nie.

I nagle poczuł zimne ostrze na gardle.

– Nie próbuj krzyczeć – usłyszał chłodny, szyderczy głos.

– T-t-tak – jęknął.

– Nic ci się nie stanie. W dodatku sowicie cię wynagrodzę. Musisz tylko coś dla mnie zrobić – szepnął mężczyzna. Sjan za nic w świecie nie mógł złowić wzrokiem jego źrenic.

– C-c-co?

– Józef K. Znasz go?

– T-t-tak – potwierdził Sjan.

– Po skończonej naradzie zaprosisz go do karczmy „Między udami”. Musi się zgodzić. Razem pojawicie się tam najpóźniej pół godziny po finiszu zgromadzenia.

– T-t-tak – pokiwał lekko głową Sjan, drżąc na myśl o sztylecie przyłożonym do szyi.

– Będziesz tam chlał do upadłego. Upijesz się na umór. Rano wstaniesz i nie będziesz o niczym pamiętał. A kiedy sięgniesz do lewej kieszeni, znajdziesz tam mieszek.

– T-t-tak.

– Jeśli próbujesz kogokolwiek zaalarmować, w domu znajdziesz trzy trupy. Żony, córki i syna. Później sam zginiesz. I uwierz, nie będzie to wcale przyjemna śmierć.

Sjan nie odpowiedział.

– A teraz idź. I nie odwracaj się, bo zarżnę jak wieprza.

Nie odwrócił.

 

-

 

Piegowata, cycata kelnerka przyniosła kilka napełnionych kieliszków, próbując się przy tym uśmiechać. Położyła je niedbale na stole, jeden układając przed wysokim mężczyzną o pokiereszowanej twarzy i nieprzyjemnych oczach.

– Powiedziałem: dla wszystkich – wyrzekł z naciskiem mężczyzna. Kobieta z niedowierzaniem rozejrzała się po sali zapełnionej pijakami i ćpunami. Z niechęcią pokiwała lekko głową i zniknęła za ścianą.

Karczma „Między udami” nie należała do wykwintnych miejscówek. Roiło się tu od złodziei, zbrodniarzy i biboszów, a słynny zeszyt był niemalże w całości zapełniony. Prawie każdy wiedział, że aby utrzymać konkurencyjne ceny, oberżysta dolewa do wódki wody, a chleb kradnie na targu. Jednak o to nikt nie dbał. Najważniejsze było nażreć się i uchlać. Tnąc po kosztach.

– Stawiam dla wszystkich – zawołał mężczyzna, widząc wracającą kelnerkę z pełnymi kieliszkami. – Pijemy do upadłego!

Po sali przeszedł cichy szmer, a po chwili zaczęto wrzeszczeć w niebogłosy z nieopisaną radością. Przez kilka dobrych chwil wiwatowano i klaskano, z uciechą w oczach obserwując niosącą wódę ohydną kelnerkę. Tylko dwójka spokojnych mężczyzn, siedzących w kącie z niechęcią patrzyła na uciechę panującą wśród motłochu i odmownym gestem podziękowała kelnerce za kieliszki. Mężczyzna spojrzał w ich stronę.

– Jak to? – zawołał rozradowany. – Nie napiją się panowie z nami?

Cała sala umilkła, mrucząc niewyraźnie i patrząc na wyciszonych mężczyzn.

– Pedały! – zawołał ktoś, rechotając.

– Cwele! – zawtórował ktoś.

– Na pohybel! – odezwał się trzeci głos.

– To jak? – syknął mężczyzna, wstając i wolnym krokiem zbliżając się do ich stolika. Kelnerka wstrzymała oddech, kilku uzbrojonych rabusi wstało gniewnym wzrokiem łykając na okrzykniętych pedałami i cwelami mężczyzn.

– Napijemy – wyrzekł cicho niższy, niepewnie patrząc na powstałych bandziorów.

– Wspaniale.

 

-

 

Spojrzał na ogromny zegar okalający wieżę kościelną. Godzina jedenasta minut trzydzieści osiem. Wilk puścił się biegiem w stronę położonej na uboczu karczmy „Między Udami”. Miał dokładnie dwadzieścia dwie minuty do rozpoczęcia rady.

Wpadł do opustoszałej oberży.

– Otwieramy…

Dopadł do brzydkiej i wkurzonej kelnerki, w mgnieniu oka wyciągając przed siebie krótki, lśniący sztylet. Kobieta pisnęła.

– Cicho – warknął Wilk, rozglądając się po sali.

– Nie mam pieniędzy – wyrzekła łamiącym się głosem kobieta. Po chwili załkała.

– Spokojnie. Nic ci się nie stanie.

– Każdy tak mówi – odpowiedziała przez łzy kelnerka.

– Zjawię się tu dziś. Zapłacę za wszystko. W swoim czasie. Będziesz nalewać każdemu, kto tylko pojawi się w karczmie. Tyle, ile będą chcieli. A raczej, ile będą mogli. Zaś mi polejesz wodę.

– Wodę? – zdziwiła się kelnerka.

– Tak. Do mojego kieliszka zawsze wlewaj wodę. I pilnuj, żeby trafiał tylko do mnie.

– A reszcie… wódkę?

– Zapłacę – powtórzył mężczyzna, chowając sztylet. – I nie nawal. Bo poleje się krew.

Wybiegł z oberży, zostawiając na stolę piękną, złotą monetę.

 

-

 

Wilk wstał do dwójki nieznajomych, motłoch wiwatował i gwizdał na palcach. Kelnerka wciąż i wciąż nosiła napełnione kieliszki, licząc w pamięci, czy przypadkiem dla kogoś nie braknie. Zaś Sjan postanowił wykorzystać okazję.

– Józek – szepnął cicho w stronę znajomego, który apetycznie spoglądał na krzyczących mężczyzn. – Józek!

Rajca spojrzał na niego beznamiętnym wzrokiem.

– Musimy jak najszybciej uc…

– Sjan! – zawołał mężczyzna, wracając z wymalowanym uśmiechem na ustach. – Stary druhu! Dawnośmy się nie widzieli! – krzyknął wesoło. Sjan niepewnie pokiwał głową. – Jak twoja stara? Słyszałem, że masz już dwójkę potomstwa!

– T-t-tak – wyszeptał cichutko.

– Dziewczynę i chłopaka. Obiło mi się o uszy, że ten szkrab uczy się czytać. Jak mu idzie?

– Nieźle – odpowiedział niepewnie.

– No tak – zawołał mężczyzna, uśmiechając się szyderczo. – Z pewnością nie możesz doczekać się chwili, kiedy syn po raz pierwszy przeczyta ci bajkę, hę? To z pewnością wspaniała chwila, prawda?

– Nie tkniesz go – warknął niedosłyszalnie Sjan.

– A więc zamknij swój niewyparzony ryj – odparł mężczyzna, łypiąc groźnie.

– Obiecaj – poprosił cicho Sjan.

– Toast, przyjaciele! – zawołał Wilk, ignorując rajcę i wznosząc do góry kieliszek. – Carpe diem! Niech żyje ten piękny dzień!

 

-

 

Piegowata kelnerka wzięła do ręki monetę i szybko minęła zaplecze, kierując się w stronę małego gabinetu położonego na poddaszu. Otwarła skrzypiące drzwi i cicho weszła do pokoju.

Za dużym, mahoniowym biurkiem siedział jej brat. To on parał się biurokracją niechlujnej oberży, liczył wydatki i wpływy, wydzielał pensje. Był głową interesu. Cholernie inteligentny. Zbyt inteligentny, jak na zwykłą, pospolitą rodzinę.

– Przed chwilą wpadł do karczmy jakiś okropny typ – zaczęła kelnerka.

– Jak wyglądał? – zapytał brat, nie podnosząc wzroku znad papierkowej roboty.

– Miał takie tłuste, długie włosy. Jakieś wyłysiałe. I taki straszny zarost. Lekko siwy. Ohydny. I jeszcze te oczy. Takie… dziwne. W ogóle cały był… dziwny.

– Czego chciał? – zadał kolejne pytanie mężczyzna, mocząc pióro w kałamarzu.

– Powiedział, że tu wróci. I mam mu lać wodę. A innym wódkę. Wszystkim, którzy będą.

– Zbankrutujemy – westchnął.

– Mówił, że zapłaci – odrzekła kobieta, nie wspominając nic o złotej monecie.

– Co ty nie powiesz?

– Mam reszcie też lać wodę?

– Idiotka – warknął mężczyzna, zamaszystymi ruchami pokrywając kartkę wyraźnymi literami. – Chcesz zginąć? – kobieta potrząsnęła przecząco głową. – To rób, co każe. I nie wtrącaj się w nieswoje sprawy.

Kobieta pokiwała łepetyną i opuściła gabinet.

 

-

 

Ktoś beknął, inny przeklął, kolejny zaczął śpiewać donośnym głosem, następny zaczął tańczyć i wywijać kulasami, po to tylko, żeby po paru sekundach upaść na glebę, śmiejąc się z samego siebie. Inni żygali po kątach, albo też na ławy i stoły, tudzież spali chrapiąc nieznośnie. Sjan położył się pod barem, śniąc o gołych cyckach, zaś Józek mówiąc sam do siebie położył głowę na twardym, niewygodnym blacie.

– Ciulata poduszka – mówił.

Wilk rozejrzał się po sali. Następnie spojrzał w stronę kelnerki.

– Wyjdź na zaplecze – warknął. – Kiedy wrócisz, na blacie znajdziesz sakwę.

Kelnerka pokiwała ze strachem w oczach i znikła z oczu.

Wilk pochylił się nad Sjanem, wyciągnął jeden z dwóch przygotowanych mieszków i delikatnym ruchem wsunął do lewej kieszeni opuszczonych lekko spodni. Wstał i poklepał po plecach Józefa.

– Mamo, dziś nie idę do szkoły – powiedział niewyraźnie.

– Wstawaj.

– Tato?

– Wstawaj – powtórzył z naciskiem Wilk.

Józef K. niechętnie otworzył oczy i spojrzał na łowcę nagród.

– Nie znam cię – powiedział.

– Odprowadzę cię do domu – odrzekł mężczyzna.

– Ja trafię…

– Jesteś pijany – przerwał Wilk.

– Nie!

– Skończ pieprzyć. Idziemy – warknął.

– Nie!

Podszedł i szybkim ruchem szarpnął Józka, zawlekając do drzwi. Żaden z upitych biboszów nie zareagował.

– Pójdziesz? Czy mam cię ciągnąć jak wór? – syknął Wilk.

– Pójdę – odrzekł Józek, chwiejnym krokiem przekraczając próg.

 

-

 

– Idziemy złą drogą - szepnął Józek, wałęsający się za Wilkiem. Z metra na metr z coraz większym trudem stawiał kroki.

– Jesteś pijany – powtórzył mężczyzna. – Już niedaleko.

– Mogę mieć prośbę? – zaryzykował rajca.

– Mów.

– Byle szybko.

– Dobrze – odpowiedział Wilk, szybkim krokiem zmierzając w stronę dużego, opuszczonego kamieniołomu.

 

-

 

Tym razem nie usiadł.

– Zadanie wykonane – oświadczył uroczyście Wilk.

– Gdzie? – zapytał Kurdupel.

– Tajemnica zawodowa.

– Jak wolisz. Dobra robota – skwitował z uśmiechem na twarzy wójt.

– Jak zawsze. Coś jeszcze?

– Nie. Jesteś wolny – odparł Kurdupel.

Wilk wstał i podszedł do drzwi.

– Przekaż swoim ludziom, że na służbie się nie pije – syknął i opuścił gabinet wójta niewielkiego, granicznego miasteczka Vetor.

 

-

 

W gospodzie ludzie bawili się, jak zwykle. Jak zwykle nikt nie zwrócił na niego uwagi, zwiewnie wyminął tańczących biesiadników i krążąc między stołami kiwnął lekko głową, witając się z karczmarzem. Podchmielony oberżysta uśmiechnął się błogo i pociągnął z kufla. Wilk uchylił niepozorne drzwi w kącie sali i przeszedł krótki korytarz.

Szybkim krokiem wszedł po schodach, uchylił drzwi i momentalnie spojrzał na kwadratowy, sięgający korzeniami zamierzchłych czasów stół.

Na którym leżała, zgodnie z oczekiwaniami, pokaźna sakiewka.

Koniec

Komentarze

wytłumaczył wójt, wypijając kolejną szklanicę. Wilk odmownym gestem podziękował za kolejną kolejkę.

zmorą fantastyki dziejącej się w knajpie są KOLEJJNE piwa, wódki, itd. Ale KOLJENA KOLEJKA to już kuriozum

Opko trzyma z początku napięcie i warstat wygląda na przyzwoity, ale potem potem ta redukcja świata do prostych

gestów i zachowań, zaczyna nużyć. Forma, chwilami przyzwoita (choć jak widać wyżej, autor traci nad nią kontrolę)

przesłania skromną treść, aż ujawjnia się blahaość jednego i drugiego. Po co ten świat, po co ten bohataer, na rozyrwkę za mało o ideowym przekazie mowy nie ma. A że wujt jest skorumpwany - też mi zskoczenie

maciejp

Wypadałoby, ba, nawet kultura osobista by tego wymagała, żeby w komentarzach nie popełniać błędów, bo komentarze świadczą o autorze. Gdybym ja umieścił tekst z masą literówek albo błędami ortograficznymi, zostałbym zapewne wyśmiany lub zbluzgany. Prosiłbym więc chociaż o minimum staranności.

Eeeeee tam...

Nowa Fantastyka