- Opowiadanie: poroh - Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

I

Nie mogło być go­rzej. Pod­czas eg­za­mi­nu z go­to­wa­nia przy­pa­li­łem ko­tlet scha­bo­wy, roz­go­to­wa­łem ziem­nia­ki i po­so­li­łem su­rów­kę. Na eg­za­mi­nie ze sprzą­ta­nia po­my­li­łem płyn do mycia WC z sub­stan­cją do po­le­ro­wa­nia mebli. Naj­zwy­czaj­niej trzy panie za­sia­da­ją­ce w ko­mi­sji cze­pia­ły się, ko­tlet i ziem­nia­ki nada­wa­ły się do je­dze­nia a taka odro­bi­na soli nie za­bi­ła­by nawet no­wo­rod­ka. W każ­dym bądź razie zja­dłem to i żyję. Tak samo było ze sprzą­ta­niem. Nie wiem co to za róż­ni­ca, czy kibel błysz­czy się jak kibel czy jak meble? W każ­dym bądź razie funk­cji swo­jej nie stra­cił. Ety­kie­ta z in­for­ma­cją do czego służy za­war­tość bu­te­lecz­ki roz­wią­zał­by pro­blem. Ale gdzie tam! Trze­ba roz­po­zna­wać po za­pa­chu i ko­lo­rze!

Baby z ko­mi­sji wy­zna­czy­ły ter­min po­praw­ki na po­ło­wę wrze­śnia. Do­bi­ły mnie tym. Pod­czas je­sien­nej sesji pla­no­wa­łem zdać eg­za­min z pod­sta­wo­wych pro­ble­mów ko­bie­ty. Pod­ręcz­ni­ki oma­wia­ją­ce owu­la­cję, men­stru­ację i ze­spół na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go były grube jak dia­bli, dla­te­go prze­zna­czy­łem dwa mie­sią­ce wa­ka­cji na za­ku­cie tych ce­gieł. Ale teraz do tych kobył do­cho­dzi­ły pier­do­ły z go­to­wa­nia i sprzą­ta­nia i za cho­le­rę nie wie­dzia­łem w jaki spo­sób uda mi się opa­no­wać tak ogrom­ny ma­te­riał.

Zgod­nie z nowym pro­gra­mem na­ucza­nia, bez za­li­cze­nia sprzą­ta­nia, go­to­wa­nia i pod­sta­wo­wych pro­ble­mów ko­bie­ty nie można skoń­czyć li­ceum. Co wię­cej, bez po­zy­tyw­nej oceny z tego ostat­nie­go przed­mio­tu nie można nie tylko zwią­zać się z ko­bie­tą, ale i le­gal­nie upra­wiać seksu. Był zakaz i tyle. Jasne, ist­nia­ła szara stre­fa, każdy znał ad­re­sy gdzie miesz­ka­ły dziew­czy­ny, które za stów­kę czy dwie ni­cze­go nie od­ma­wia­ły. Cho­dzi­ło mi jed­nak o coś wię­cej niż tylko parę chwi­li przy­jem­no­ści.

Zwią­zać się z ko­bie­tą. Łatwo po­wie­dzieć. Na­ukow­cy udo­wod­ni­li, że mał­żeń­stwo jest prze­żyt­kiem kul­tu­ro­wo nie­uza­sad­nio­nym. Part­ner­stwo, które nie­daw­no wpro­wa­dzo­no, było czymś w ro­dza­ju chłod­nej przy­jaź­ni mię­dzy ko­bie­tą a męż­czy­zną, ale po­dob­no słu­ży­ło wszyst­kie­mu co naj­lep­sze. Wo­la­łem jed­nak nawet to part­ner­stwo niż być sam.

Nie znie­chę­ca­ło mnie to, że dziew­czy­ny zbrzy­dły. Ot, choć­by ta ko­lum­na li­ce­ali­stek, która w pa­rach szła po dru­giej stro­nie ulicy. Wszyst­kie wy­strzy­żo­ne kró­ciut­ko jakby cho­ro­wa­ły na tyfus, roz­cią­gnię­te swe­ter­ki w ko­lo­rach sza­rych, brą­zo­wych, tramp­ki, za duże oku­la­ry w gru­bych opraw­kach. Pew­nie nie­jed­na z tych dziew­czyn była ładna, ale ich urodę sku­tecz­nie ka­mu­flo­wa­ły fry­zu­ry i sier­mięż­ne ubra­nia. Wszyst­kie wy­glą­da­ły tak samo, jak ze­ko­wie pro­wa­dze­ni przez straż­ni­ków do wy­rę­bu tajgi. Tylko za­miast ku­fa­jek miały te swoje za duże swe­ter­ki.

Wszy­scy wie­dzie­li, że jesz­cze nie­daw­no było ina­czej. Ko­bie­ty były pięk­ne, można było oże­nić się bez żad­nych eg­za­mi­nów, a zmorą li­ce­ów nie były pod­ręcz­ni­ki o owu­la­cji, men­stru­acji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go, ale matma, fiza i che­mia. Nikt jed­nak pu­blicz­nie o tym nie mówił, jakby prze­szłość ska­za­no na za­po­mnie­nie. Media wy­chwa­la­ły po­stęp i za­chwy­ca­ły się, po­dob­no cze­ka­ją­cą nas, świe­tla­ną przy­szło­ścią.

Po pierw­sze; kijem Wisły nie za­wró­cisz, jak ma­wiał mój dzia­dek, a po dru­gie; mia­łem zbyt dużo spraw na gło­wie, żeby mar­twić się jesz­cze o to, czy ta tacz­ka gnoju zwana świa­tem pędzi we wła­ści­wą stro­nę. Trze­ba było wziąć się w garść i wku­wać treść kse­ró­wek na temat go­to­wa­nia i sprzą­ta­nia oraz te cegły o men­stru­acji, owu­la­cji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go. Łatwo po­wie­dzieć, słoń­ce za oknem grza­ło, w te­le­wi­zji re­kla­mo­wa­li wcza­sy dla li­ce­ali­stów w Dal­ma­cji, a Olaf, ko­le­ga od któ­re­go za­wsze ścią­ga­łem na spraw­dzia­nach z ma­te­ma­ty­ki dzwo­nił, żeby za­py­tać, czy nie po­szedł­bym z nim na kurwy. Czy można dzi­wić się, że pod­ręcz­ni­ki wy­la­ty­wa­ły mi z rąk, a jedna de­fi­ni­cja my­li­ła z drugą? Naj­chęt­niej uwa­lił­bym się na łóżku i ga­pił­bym się w sufit. Wtedy przy­po­mnia­ła mi się ona.

Wi­dzia­łem ją tylko raz, ja­kieś dwa mie­sią­ce temu. Nasza klasa wra­ca­ła z wy­ciecz­ki szkol­nej. Była nie­uda­na, przez cały dzień padał deszcz, wszy­scy byli źli i prze­mok­nię­ci. Za­pa­dał zmierzch, gdy au­to­bus za­trzy­ma­li re­be­lian­ci. Zu­peł­nie jak na fil­mach, kilku uzbro­jo­nych męż­czyzn we­szło do środ­ka i ka­za­ło nam od­da­wać wszyst­ko co miało jakąś war­tość. Na szczę­ście zo­sta­wi­li nam ubra­nia. Wtedy zo­ba­czy­łem dziew­czy­nę. Szła wzdłuż au­to­ka­ru. Na­le­ża­ła do re­be­lian­tów, nie było co do tego wąt­pli­wo­ści; roz­ma­wia­ła z nimi, miała, tak jak oni, spodnie i bluzę w barwy ma­sku­ją­ce, a jeden z ra­bu­siów rzu­cił jej apa­rat fo­to­gra­ficz­ny Olafa. Zła­pa­ła Olym­pu­sa i scho­wa­ła do kie­sze­ni na pier­si. Była ślicz­na. Miała się­ga­ją­ce ra­mion jasne włosy, owal­ną twarz, de­li­kat­ny nosek, lekko za­wa­diac­ko za­dar­ty do góry, szla­chet­ną linie brwi i pięk­ne oczy. Pod­nio­sła głowę i przez chwi­lę mój i jej wzrok spo­tka­ły się. Mia­łem wra­że­nie, że do­strze­głem w jej oczach smu­tek. Przez resz­tą drogi do Do­lo­me 211 Olaf ob­rzu­cał zło­dziei naj­bar­dziej okrop­ny­mi wul­ga­ry­zma­mi. A ja za­zdro­ści­łem apa­ra­to­wi i, będąc my­śla­mi bar­dzo da­le­ko, od­zy­wał się tylko pół­słów­ka­mi.

Gdy tak sie­dzia­łem przy biur­ku nad pod­ręcz­ni­kiem oma­wia­ją­cym ze­spół na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go i gdy uświa­do­mi­łem sobie, że mam przed sobą dwa mie­sią­ce dzio­ba­nia ni­ko­mu nie­po­trzeb­nych głu­pot i ilu­zo­rycz­ne szan­se na za­li­cze­nie tego wszyst­kie­go na eg­za­mi­nach, za­pra­gną­łem, jak nigdy wcze­śniej, spo­tkać tą dziew­czy­nę, za­mie­nić choć­by dwa słowa i po­pa­trzeć w jej pięk­ne, smut­ne oczy. Po co? Sam nie wiem. Ale wo­la­łem spo­tkać tą ślicz­ną dziew­czy­nę choć­by po to, aby po­pa­trzeć jej w oczy niż wku­wać pod­ręcz­ni­ki o men­stru­acji, owu­la­cji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go.

 

II

– Babę trze­ba trak­to­wać jak psa. Musi być, że tak po­wiem, do­brze uło­żo­na. Zaraz pan zo­ba­czy – pan Za­ra­dek we­tknął dwa palce do ust i gwizd­nął.

We­szła żona go­spo­da­rza. Miała około dwu­dzie­stu lat. Była ani ładna, ani brzyd­ka.

– Przy­nieś dwa piwa – po­wie­dział.

– To dobra baba, nie na­rze­kam. Po­słusz­na, pra­co­wi­ta, tylko coś brzu­cha nie chce do­stać. Nie­płod­na czy jakie licho? Po­przed­nia dała mi sze­ściu synów, a ta… – mach­nął ręką.

Ko­bie­ta przy­nio­sła dwie szkla­ni­ce na­peł­nio­ne piwem. Zło­ci­sty płyn przy­kry­wa­ły czapy piany. Było zimne, na ścin­kach per­li­ła się woda.

– W ku­flach chcia­łem! – wrza­snął pan Za­ra­dek i kop­nął żonę w nogę po­wy­żej ko­la­na.

Cios mu­siał być bo­le­sny. Jej twa­rzy nie wy­krzy­wił jed­nak gry­mas bólu, nie po­wie­dzia­ła nawet słowa skar­gi. Tylko wy­cho­dząc roz­cie­ra­ła dło­nią ude­rzo­ne miej­sce.

– Skąd miała wie­dzieć, prze­cież nic pan nie mówił o ku­flach? – obu­rzy­łem się. Czu­łem się winny temu, że pan Za­ra­dek tak po­trak­to­wał swą żonę. Gdy­bym nie przy­plą­tał się do jego go­spo­dar­stwa, nie miał­by komu de­mon­stro­wać swo­jej wła­dzy nad tą bied­ną dziew­czy­ną.

– No to co? – wzru­szył ra­mio­na­mi.

Jego szcze­re zdzi­wie­nie za­sko­czy­ło mnie jesz­cze bar­dziej niż kop­niak wy­mie­rzo­ny ko­bie­cie.

Chwi­lę potem trzy­ma­łem w dłoni kufel. Piwo było zna­ko­mi­te.

– Ma fajne cycki. Wła­ści­wie to dla cyc­ków se ją wzią­łem.

Trud­no było uwie­rzyć w to co sły­sza­łem. Pan Za­ra­dek raz jesz­cze za­gwiz­dał na pal­cach i zaraz potem przy­szła jego żona.

– Pokaż cycki.

Dziew­czy­na za­czę­ła się roz­bie­rać.

– Nie trze­ba, wie­rzę na słowo – za­pew­ni­łem.

Go­spo­darz nie zwra­cał uwagi na moje de­kla­ra­cje. Rze­czy­wi­ście, miała piesi, które można opi­sy­wać tylko kom­ple­men­ta­mi.

– Przy­jem­nie się je maca. Twar­de takie. Chcesz po­mię­to­sić?

– Nie, dzię­ku­ję.

– Dawaj, jesz­cze po­my­ślisz, że łżę.

– Izka – zro­bił ruch głowy w moją stro­nę i dziew­czy­na po­de­szła do mnie. Pal­ca­mi mo­kry­mi od wody po­kry­wa­ją­cej ścian­ki kufla prze­ko­na­łem się, że go­spo­da­rze mówił praw­dę.

– No i co?

– Wspa­nia­łe.

– Sporo za nią dałem. Jej stary tar­go­wał się tak, jakby jakiś skarb sprze­da­wał. Tylko, żeby jesz­cze brzu­cha chcia­ła do­stać. Star­czy tego do­bre­go, wra­caj do kuch­ni.

– Zad też ma zgrab­ny, ale od pępka do kolan to ona już tylko dla mnie – uśmiech­nął się.

Gdy byłem w Do­lo­me 211 moje szan­se na od­na­le­zie­nie dziew­czy­na o smut­nych oczach wy­da­wa­ły mi się cał­kiem re­al­ne. Za­pla­no­wa­łem, że będę krę­cił się po lesie, roz­py­ty­wał o od­dział, do któ­re­go na­le­ży ślicz­na blon­dyn­ka i prę­dzej czy póź­niej ją spo­tkam. Już pierw­sze­go dnia po­szu­ki­wań prze­ko­na­łem się, że po­rwa­łem się z mo­ty­ką na księ­życ. W lesie spo­tka­łem kil­ku­na­stu ludzi, któ­rzy szli nie­wia­do­mo skąd i nie­wia­do­mo dokąd oraz kilku far­me­rów pro­wa­dzą­cy małe go­spo­dar­stwa. Py­ta­łem wszyst­kich, ale cho­ciaż każdy z nich był re­be­lian­tem, o czym świad­czył fakt, że żyli nie­zgod­nie z prze­pi­sa­mi, to bez­czel­nie, z uśmie­chem na ustach utrzy­my­wa­li, że o re­be­lian­tach ni­cze­go nie wie­dzą!

Pan Za­ra­dek był bar­dzo uprzej­my. Ugo­ścił mnie czym chata bo­ga­ta, ura­czył wy­kła­dem o swoim sto­sun­ku do żony, ale, tak jak i inni, uśmie­chał się, roz­kła­dał bez­rad­nie ręce i mówił, że tu żad­nych re­be­lian­tów nie ma.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale nie mogę panu pomóc – usły­sza­łem.

Może i nie po­mógł, ale na­kar­mił, a przez to ma­ca­nie pier­si Izki nie mo­głem przez całą noc spać.

– I niech pan nie myśli, że ona nie jest szczę­śli­wa – rano pan Za­ra­dek kon­ty­nu­ował opo­wieść o swo­ich sto­sun­kach ro­dzin­nych.

– Ni­cze­go ta­kie­go nie po­wie­dzia­łem – za­pew­ni­łem.

– Ma dla kogo go­to­wać, ma się za kogo mo­dlić i ma pod kim sy­piać. Nic in­ne­go babie nie jest po­trzeb­ne.

– A re­ali­za­cja sie­bie? – za­gad­ną­łem nie­śmia­ło. W me­diach we wszyst­kich Do­lo­me cią­gle mó­wi­li i pi­sa­li o ko­niecz­no­ści re­ali­zo­wa­nia sie­bie przez ko­bie­ty. Nie wiem co to zna­czy­ło i chyba same ko­bie­ty tego nie wie­dzia­ły.

– O czym pan mówi? Ma ska­kać na roz­cią­ga­ją­cej się linie ze sta­re­go mostu, łazić po Sa­ha­rze mię­dzy skor­pio­na­mi czy robić ka­rie­rę w wiel­kiej fir­mie, czyli pod­kła­dać się pod szefa?

– Nie, nie­ko­niecz­nie – bąk­ną­łem.

– Cie­ka­wych zajęć w domu nie bra­ku­je. Może przy­szy­wać gu­zi­ki dzie­cia­kom, bo cią­gle się tłuką i wszyst­ko na nich po­rwa­ne, wy­szyć obrus świą­tecz­ny, taki, wie pan, z cho­in­ką i bomb­ka­mi, uszyć sobie su­kien­kę, szy­deł­ko­wać i takie tam bab­skie rze­czy. Nie może się nu­dzić.

– Może też go­to­wać – za­uwa­ży­łem sar­ka­stycz­nie.

– A pew­nie. Książ­ka ku­char­ska jest gruba, cią­gle może uczyć się cze­goś no­we­go. Za­wsze to le­piej usły­szeć, że obiad był nawet nie­zły, niż, że takie ohydz­two to sama mo­żesz ze­żreć.

– Oczy­wi­ście – nic za­mie­rza­łem draż­nić pana Za­rad­ka, cho­ciaż to, co mówił było dla mnie szo­ku­ją­ce.

– Wie pan co, dla mnie ci, któ­rzy śli­nią się na widok baby bez maj­tek, to gów­nia­rze. Na babę włazi się, gdy się ma na to ocho­tę i tyle. Nie ma o czym gadać. Nich no sam pan powie, gada pan o wy­próż­nia­niu się.

Za­prze­czy­łem.

– No widzi pan. To fi­zjo­lo­gia i to fi­zjo­lo­gia. Baba ma dawać przy­jem­ność męż­czyź­nie, a nie od­wrot­nie.

– Pew­nie, pew­nie…

– Re­cep­ta na szczę­ście jest pro­sta, tylko różne bał­wa­ny lu­dziom w gło­wach mie­sza­ją i z tego różne nie­szczę­ścia.

Po­ki­wa­łem głową.

– Wie pan kiedy baba jest szczę­śli­wa?

Roz­ło­ży­łem bez­rad­nie ręce. Byłem pe­wien, że pan Za­ra­dek ura­czy mnie ko­lej­ną złotą myślą.

– Gdy ma wię­cej niż jej ko­le­ża­necz­ki. Jak już ma wię­cej niż ko­le­ża­necz­ki to mo­żesz pan żonę lać po gębie, kopać po dupie i tyle. Jeśli ma mniej, to mo­żesz ją pan na rę­kach nosić, a gdy na­wi­nie się gach z duża forsą to na wszyst­ko ręką mach­nie i pój­dzie w świat. Takie to one są i nic tego nie zmie­ni.

 

III

Pla­no­wa­łem, że po przy­by­ciu do lasu będę no­co­wał w na­mio­cie. Rze­czy­wi­stość oka­zał się inna. Naj­zwy­czaj­niej bałem się i wo­la­łem ko­rzy­stać z go­ścin­no­ści wła­ści­cie­li tych roz­sia­nych po lesie do­mostw. W końcu jed­nak noc za­sta­ła mnie z dala o ja­kie­go­kol­wiek cha­łu­py. Na­mor­do­wa­łem się zanim udało mi się roz­bić na­miot, ale co z tego, skoro do rana trzą­słem się ze stra­chu i nawet na chwi­lę nie zmru­ży­łem oka. Nie był­bym zdzi­wio­ny, gdyby oka­za­ło się, że przez tych kilka go­dzin na mojej gło­wie po­ja­wi­ły się pierw­sze siwe włosy. Mimo to, nie mia­łem za­mia­ru zre­zy­gno­wać z po­szu­ki­wań tej dziew­czy­ny, obie­ca­łem sobie tylko, że była to moja pierw­sza i ostat­nia noc spę­dzo­na pod na­mio­tem.

Na­stęp­ne­go wie­czo­ru do­tar­łem do du­że­go go­spo­dar­stwa. Jego wła­ści­ciel zgo­dził się mnie prze­no­co­wać. Był to męż­czy­zna około sześć­dzie­siąt­ki, o wiel­kiej bro­dzie, jak u pro­ro­ka ze sta­rych ksią­żek, które nie­daw­no wy­co­fa­no z bi­blio­tek, kow­boj­skim ka­pe­lu­szu i ma­łych we­so­łych oczkach. Był roz­mow­ny, tak jak wszy­scy far­me­rzy, ja­kich spo­tka­łem. Pew­nie żyjąc na od­lu­dziu, czę­sto sa­mot­nie, od­czu­wa­li po­trze­bę wy­ga­da­nia się. Nie­ste­ty, byłem zbyt zmę­czo­ny, aby wda­wać się w po­ga­dusz­ki, od­po­wia­da­łem zdaw­ko­wo, tylko tak, żeby się nie ob­ra­ził. Było to nie­grzecz­ne, ale po nie­prze­spa­nej po­przed­niej nocy do­słow­nie pa­da­łem z nóg. Przy­rze­ka­łem sobie, że rano nie będę ża­ło­wał ję­zy­ka, nawet jeśli przyj­dzie mi roz­ma­wiać o fi­lo­zo­fii sta­ro­żyt­nych Rzy­mian, o któ­rej, oczy­wi­ście, nie mia­łem naj­mniej­sze­go po­ję­cia.

Go­spo­darz za­pro­wa­dził mnie do po­ko­iku na pod­da­szu. Pa­dłem na łóżko i szyb­ko za­sną­łem.

Nagle obu­dzi­łem się. Coś mnie przy­gnia­ta­ło. Nie mo­głem od­dy­chać. W szyję wpi­jał mi się zimny przed­miot.

– Nie ru­szaj się – usły­sza­łem żeń­ski głos.

Wszyst­ko stało się jasne. Zo­sta­łem na­pad­nię­ty. Na­past­nicz­ka sie­dzia­ła na mnie, za­ty­ka­ła mi usta ręką, a przy szyi trzy­ma­ła nóż. By co in­ne­go to mogło być? Prze­cież nie ter­ro­ry­zo­wa­ła­by mnie łyżką. Bałem się, że nawet nie­chcą­co może mnie po­de­rżnąć. W takim przy­pad­ku, tu, z dala od szpi­ta­li i le­ka­rzy gro­zi­ła mi nie­chyb­na śmierć.

– Dla­cze­go mnie szu­kasz?

Było zbyt ciem­no, abym mógł do­strzec rysy jej twa­rzy. Ale to mu­siał być ona! Ta dziew­czy­na o pięk­nych, smut­nych oczach, którą chcia­łem spo­tkać!

– Za­bierz nóż – wy­szep­ta­łam.

– Dla­cze­go mnie szu­kasz? – syk­nę­ła. Po­czu­łem, że przy­ci­snę­ła moc­nej ostrze do mojej tęt­ni­cy szyj­nej.

Co mia­łem jej po­wie­dzieć? Tłu­ma­czyć, że ob­la­łem eg­za­mi­nu z go­to­wa­nia i sprzą­ta­nia, że mu­sia­łem wku­wać pod­ręcz­ni­ki o owu­la­cji, men­stru­acji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go, że za­ła­ma­ły się moje palny na udane wa­ka­cje, ukoń­cze­nie li­ceum, part­ner­kę i że chcia­łem ją spo­tkać, choć­by po to, żeby po­pa­trzeć jej w oczy?

– Gadaj!

– Chcia­łem cię zo­ba­czyć – udało mi się wy­du­sić.

– Po co?

– Bo je­steś pięk­na – wy­rzu­ci­łem z sie­bie.

Moje słowa chyba ją za­sko­czy­ły. Może też zo­rien­to­wa­ła się, że znaj­do­wa­li­śmy się w bar­dzo pod­nie­ca­ją­cej po­zy­cji. W każ­dym bądź razie ze­lżał na­cisk ostrza.

– Nie mam nic złego na myśli – za­pew­ni­łem wy­ko­rzy­stu­jąc jej za­wa­ha­nie.

– Skąd mnie znasz?

– Dwa mie­sią­ce temu re­be­lian­ci na­pa­dli na au­to­bus z wy­ciecz­ką szkol­na. Wtedy cię zo­ba­czy­łem.

– Za tamto mogę prze­pro­sić. Za sie­bie i za moich ko­le­gów – do­da­ła.

– Nie mam pre­ten­sji. Zda­rza się.

– Po­trze­bu­je­my pie­nię­dzy i in­nych rze­czy – tłu­ma­czy­ła.

– Do­my­ślam się – po­wie­dzia­łem. – Za­bierz ten nóż.

Nie tylko za­bra­ła nóż, ale też ze­szła ze mnie o co wcale nie pro­si­łem.

– Za­świe­cę lampę – za­pro­po­no­wa­łem.

– Po co?

– To jakiś pro­blem? – za­py­ta­łem.

– Nie mu­sisz mnie wi­dzieć.

No tak, nie muszę. Ale wła­śnie po to tu prze­sze­dłem, aby cię zo­ba­czyć, po­my­śla­łem. Usia­dła pod ścia­ną na skrzy­ni.

– Boisz się, że cię roz­po­znam i do­nio­sę, że je­steś re­be­liant­ką, że w są­dzie będę ze­zna­wał prze­ciw­ko tobie? Nie żar­tuj.

– O czym mó­wisz? Tu nie ma żad­nych re­be­lian­tów.

Uśmiech­ną­łem się.

– Tak, jasne – po­wie­dzia­łem.

– Dla­cze­go krę­cisz się tutaj i o mnie roz­py­tu­jesz?

– Już po­wie­dzia­łem. Chcia­łem cię zo­ba­czyć.

– Już zo­ba­czy­łeś.

– Nie­zu­peł­nie. Ciem­no tu jak dia­bli.

– I tylko po to ła­zisz po lesie, żeby mnie zo­ba­czyć?

– Tak.

– Nie wie­rzę.

– A do­kład­nie po to, żeby po­pa­trzeć w twoje pięk­ne oczy. Co jak wi­dzisz w ta­kich ciem­no­ściach jest trud­ne. Aha i jesz­cze chcia­łem z tobą cho­ciaż tro­chę po­roz­ma­wiać.

Dziew­czy­na była za­sko­czo­na. Nie od­po­wie­dzia­ła.

– Tylko tyle. Mam na­dzie­ję, że nie uznasz, że to coś złego.

– Mam pięk­ne oczy?

– Tak. Wtedy, gdy cię wi­dzia­łem po raz pierw­szy wy­da­wa­ły mi się pięk­ne i smut­ne.

– Mój chło­pak mówi, że mam fajny tyłek – po­wie­dzia­ła po chwi­li, ale ja­kimś innym tonem. Chyba była zde­ner­wo­wa­na, może spe­szo­na. Mia­łem wra­że­nie, że mó­wiąc o po­chwa­łach jakie zbie­rał jej tyłek chciał dodać pew­no­ści sobie. Na po­cząt­ku na­szej roz­mo­wy ona miała prze­wa­gę nade mną. Za­pew­niał to nóż i za­sko­cze­nie. Teraz, to ja moimi wy­zna­nia­mi zdo­by­łem prze­wa­gę.

– Masz bar­dzo ładną buzię. W ogóle je­steś bar­dzo ładna.

– Ho, ho, tylko kom­ple­men­tów w jedną noc.

– Na­praw­dę tak myślę.

– Le­czysz się u psy­chia­try? – za­py­ta­ła.

– Masz mnie za wa­ria­ta?

– Kogoś w tym ro­dza­ju.

– Wiem, że to, co mówię może wy­da­wać ci się dziw­ne, ale za­pew­niam, że je­stem nor­mal­ny.

Moja prze­wa­ga pry­sła w jed­nej chwi­li. Mu­sia­łem ją w jakiś spo­sób od­zy­skać.

– Czę­sto tak na­pa­dasz nocą na ludzi? – za­py­ta­łem.

– Prze­stra­szy­łam cię?

– A jak ty byś się czuła, gdy ktoś nagle przy­ło­żył ci nóż do szyi.

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam kim je­steś i co chcesz.

– Czę­sto przy­tra­fia ci się naj­pierw na kogoś na­pa­dać, a póź­niej go prze­pra­szać?

– Nie prze­sa­dzaj, nic ci się prze­cież nie stało.

– Mo­głem do­stać za­wa­łu.

– Bie­da­czek – chyba się uśmiech­nę­ła.

– Je­steś zło­śli­wa – po­wie­dzia­łem.

– Ale tylko tro­szecz­kę. Dobra, za­świe­cę lampę, bę­dzie­my mieli to za sobą.

– Ok.

Za­czę­ła maj­stro­wać przy lam­pie naf­to­wej. Wi­docz­nie cała ener­gia sło­necz­na szła na za­si­la­nie ża­ró­wek he­lio­do­ro­wych roz­wie­szo­nych nad upra­wa­mi bro­da­cza. Dom był oświe­tla­ny ta samo, jak sto lat temu: lam­pa­mi naf­to­wy­mi!

– Ta-dam! – od­wró­ci­ła się w moją stro­nę, gdy tylko ogie­niek po­ja­wiał się na kno­cie. – I co? Usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny?

– Je­steś pięk­na. Na­praw­dę je­steś pięk­na.

– A oczy?

– Wtedy mia­łem wra­że­nie, że masz smut­ne oczy. Teraz są we­so­łe.

– Zo­ba­czy­łeś mnie, po­ga­da­łeś, to co chcia­łeś speł­ni­ło się. Wró­cisz teraz grzecz­nie do domku?

Przy­pa­try­wa­łem się jej i coraz bar­dziej po­do­ba­ła mi się. Prze­szedł po mnie dreszcz, gdy ge­stem na­sto­lat­ki za­cze­sa­ła za ucho ko­smyk wło­sów.

– Co się tak ga­pisz? – przy­mru­ży­ła oczy. Nie wie­dzia­łem czy na­praw­dę była zła, czy tylko uda­wa­ła.

– Po­dzi­wiam twoją urodę.

Za­ru­mie­ni­ła się. Była ubra­na w spodnie i bluzę upstrzo­ną bar­wa­mi ma­sku­ją­cy­mi. Pod bluzą miała czer­wo­ną ko­szul­kę. Była szczu­pła, ale mu­sia­ła mieć duże pier­si, bo po­mi­mo luź­ne­go ubra­nia, wy­raź­nie od­zna­cza­ły się. Jak róż­ni­ca mię­dzy tą dziew­czy­ną a tymi bi­dul­ka­mi w swe­ter­kach z Do­lo­me 211!

– Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łem się – po­wie­dzia­łem, aby pod­trzy­mać roz­mo­wę. – Mam na imię Ben­ja­min. A ty?

– Za dużo chciał­byś wie­dzieć.

Dzie­wu­chy z Do­lo­me 211 mó­wi­ły cię­gle to samo i tak samo, nawet takim samym tonem, jakby zo­sta­ły wy­tre­so­wa­ne. Z tą roz­ma­wia­łem już kilka minut, a ona ani razu nie wspo­mnia­ła o swoim cyklu men­stru­acyj­nym, co nie zda­rza­ło się pod­czas pa­pla­nia z wy­strzy­żo­ny­mi dzie­wusz­ka­mi w swe­ter­kach uszy­tych na kształt wa­cia­ków. Mia­łem wra­że­nie, że tamte o ni­czym innym nie po­tra­fi­ły mówić. Chyba po to ka­za­no nam wku­wać pod­ręcz­ni­ki o owu­la­cji, men­stru­acji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go, aby męż­czyź­ni mieli o czy roz­ma­wiać z ko­bie­ta­mi. Ta była zu­peł­nie inna, spon­ta­nicz­na, ład­nie ubra­na, te oczy, te dłu­gie włosy…

– A co z twoim okre­sem? – za­py­ta­łem. Było to ty­po­we py­ta­nie, jakie za­da­wa­ło się dziew­czy­nom we wszyst­kich Do­lo­me. Były z tego za­do­wo­lo­ne i chęt­nie roz­wo­dzi­ły się nad „ko­bie­cy­mi spra­wa­mi”.

– Co? – zmru­ży­ła oczy, jakby nie­do­wie­rza­ła, że za­py­ta­łem o jej okres.

– U nas czę­sto za­da­je się takie py­ta­nie dziew­czy­nom – wy­ja­śni­łem.

– Już wszyst­ko ro­zu­miem. Ucie­kłeś z domu wa­ria­tów. Na tak, to wszyst­ko wy­ja­śnia. Na co cho­ru­jesz?

– Na nic.

– Je­steś groź­ny dla oto­cze­nia?

– Nie wy­głu­piaj się.

– Wiem, że wa­ria­tów nie na­le­ży de­ner­wo­wać. Gdy czub­ka wy­pro­wa­dzi się z rów­no­wa­gi to może być agre­syw­ny i zro­bić sobie krzyw­dę, od­gryźć sobie palec, albo wy­dłu­bać oko.

– Co jesz­cze wy­my­ślisz?

– Przez uciecz­ką z wa­riat­ko­wa nie zro­bi­łeś sobie za­pa­sów ta­ble­tek i teraz twój stan się po­gor­szył. Mogę ci jakoś pomóc?

– Po­mo­żesz jeśli prze­sta­niesz śmiać się ze mnie.

– Za­pro­wa­dzę cię do drogi. Tam zła­piesz stopa i wró­cisz do swo­ich, do wa­ria­tów.

– Prze­stań, pro­szę.

– Na pewno uwa­żasz się za Ben­ja­mi­na Fran­kli­na tego ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta ze stu­do­la­rów­ki. A twoi ko­le­dzy to Na­po­le­on, Hi­tler i Ju­liusz Cezar. Nie tę­sk­nisz do kum­pli?

Za­śmia­łem się. Od­po­wie­dzia­ła uśmie­chem.

– Mogę po­znać twoje imię? – za­py­ta­łem.

– Do­my­ślam się, że skoro masz ta­kich wy­bit­nych ko­leż­ków, to nie mogę być byle kim. Niech bę­dzie, że na­zy­wam się Kle­opa­tra, Maria Skło­dow­ska-Cu­rie, albo Maria Te­re­sa.

– Ta ce­sa­rzo­wa czy ko­chan­ka Pi­cas­sa?

– A jed­nak je­steś wa­ria­tem! Gdy­byś był nor­mal­ny to nie mia­ło­by to dla cie­bie zna­cze­nia. Wie­dział­byś, że żar­tu­ję.

– Prze­stań już się zgry­wać. A na­praw­dę?

– Mar­ga­ret That­cher.

– Coś mi się wy­da­je, że to ty po­trze­bu­jesz po­mo­cy me­dycz­nej.

Przez chwi­lę mil­cze­li­śmy. Po­dzi­wia­łem jej urodę, a ona, chyba z za­cie­ka­wie­niem, przy­glą­da­ła mi się. Mój i jej wzrok kilka razy skrzy­żo­wał się.

– Dla­cze­go wtedy byłaś smut­na? – za­py­ta­łem.

– Wcale nie byłam.

– Prze­cież wi­dzia­łem.

– Za dużo chciał­byś wi­dzieć. Może jed­nak je­steś z po­li­cji?

– A wy­glą­dam?

– Ofi­ce­ro­wie ope­ra­cyj­ni mogą wy­glą­dać nawet tak jak ty.

– Sama w to nie wie­rzysz.

Uśmiech­nę­ła się.

– Muszę już iść – po­wie­dzia­ła.

– Ale nie chcesz.

– Skąd ten wnio­sek Sher­loc­ku?

– Po­wie­dzia­łaś, że mu­sisz.

– To nad­in­ter­pre­ta­cja.

– Czyż­by?

– Dobra. Speł­ni­łam wszyst­kie twoje ży­cze­nia, teraz speł­nij moje i wra­caj do domu.

– A jeśli chcę zo­stać re­be­lian­tem.

Żach­nę­ła się.

– To przy­naj­mniej nie roz­py­tuj o mnie. Mogę mieć przez cie­bie kło­po­ty.

– Chło­pak zro­bił się za­zdro­sny?

– Nic ci do tego. Po­wi­nie­neś być mi wdzięcz­ny. Parę osób chcia­ło ci na­ko­pać do dupy.

– Za­wsze uwa­ża­łem, że za­zdrość do ni­cze­go do­bre­go nie pro­wa­dzi.

– Na­praw­dę muszę już iść.

– Spo­tka­my się jesz­cze?

Mia­łem wra­że­nie, że za­gry­zła wargi.

– Chcia­ła­byś? – za­py­ta­łem.

– Je­steś miłym chło­pa­kiem i faj­nie było z tobą po­ga­dać.

– Wszyst­ko za­le­ży od cie­bie.

Była już w progu.

– Da­ła­bym ci nawet bu­zia­ka, ale… – za­wa­ha­ła się.

– Mo­żesz – wy­la­złem z łóżka. Wcze­śniej okry­łem się kocem. Głu­pio by­ło­by tak pa­ra­do­wać w majt­kach.

– Cześć – rzu­ci­ła i zni­kła za drzwia­mi. Sły­sza­łem jak zbie­ga­ła po scho­dach.

– Do zo­ba­cze­nia! – za­wo­ła­łem.

 

IV

– Ładna ta pana zna­jo­ma – za­gad­nął mnie go­spo­darz pod­czas śnia­da­nia. Ze wzglą­du na wiel­ką brodę za­czą­łem w my­ślach na­zy­wać go Pro­ro­kiem.

Na stole leżał stos grubo po­kro­jo­ne­go chle­ba, masło, biały ser, a ka­mion­ko­we na­czy­nie, po­dob­ne do tego, jakie wi­dzia­łem kie­dyś w mu­zeum, wy­peł­nio­ne było mle­kiem. Każdy z tych ży­ją­cy w lesie far­me­rów, rol­ni­ków, jaka zwał tak zwał, nie tylko nie cho­wał się przede mną, ale chęt­nie przyj­mo­wał pod swój dach. Gdyby wła­dze chcia­ły mogły łatwo wy­ła­pać wszyst­kich re­be­lian­tów. Skoro tego nie zro­bi­ły, to naj­wy­raź­niej im na tym nie za­le­ża­ło.

A może rze­czy­wi­ście zo­stał­bym re­be­lian­tem? Po­mysł może i nie głupi, tylko jak bym się tutaj utrzy­mał? Nie umia­łem zbu­do­wać cha­łu­py, nie mia­łem pie­nię­dzy ani na zakup krowy, ani na ża­rów­ki he­lio­do­ro­we, które umoż­li­wia­ły upra­wia­nie ro­ślin w cie­niu drzew, dzię­ki czemu nie trze­ba było kar­czo­wać lasu, a można było siać i sa­dzić co tylko dusza za­pra­gnę­ła mię­dzy so­sna­mi. Na­pa­dał­bym na dro­gach, jak tamci?

– Chciał­bym, żeby była moją zna­jo­mą – od­po­wie­dzia­łem.

– Bę­dzie – po­wie­dział jakby od nie­chce­nia . Wiel­ką brodą zmia­tał okru­chy chle­ba ze stołu.

– Ra­czej nie. Po­wie­dzia­ła, żeby się stąd wy­no­sił.

– Tego nikt tu panu nie może kazać.

Za­ją­łem się je­dze­niem. Sera nie ru­szy­łem. Oba­wia­łem się, że może być to ser kozi. Tylko groź­ba śmier­ci z głodu skło­ni­ła­by mnie, aby ru­szył to pa­skudz­two!

– Za­mie­ni­łem z nią kilka słów gdy przy­szła i za­mie­ni­łem kilka słów gdy wy­cho­dzi­ła. Je­stem pe­wien, że ona tu wróci – po­wie­dział.

Za­drża­łem. Bar­dzo chcia­łem, żeby speł­ni­ły się te słowa!

– Może pan tutaj na nią po­cze­kać, po co szwę­dać się po lesie? Bra­ku­je mi rąk do pracy przy go­spo­dar­stwie. Zdro­wie mam już nie te.

– Skąd pan wie, że wróci?

– Skąd?

– Skąd? – skwa­pli­wie po­wtó­rzy­łem.

Dolał sobie mleka. Przez głowę prze­szła mi myśl, że jeśli Pro­rok po­trze­bu­je kogoś do do­je­nia krów czy kóz, to żad­ne­go po­żyt­ku ze mnie nie bę­dzie miał. Za nic w świe­cie nie do­tknę kro­wich a już na pewno ko­zich cyc­ków!

– Po­tra­fię roz­po­znać za­ko­cha­ną dziew­czy­nę – po­wie­dział.

Krew na­bie­gła mi do twa­rzy. Za­ko­cha­na dziew­czy­na mogła ist­nieć tylko wśród re­be­lian­tów! W żad­nym Do­lo­me nie uży­wa­ło się ta­kich słów.

Wraz ze skoń­cze­niem śnia­da­nia mój go­spo­darz stał się moim pra­co­daw­cą. Zaj­mo­wał się upra­wą wa­rzyw i ho­dow­lą krów, kóz, świń, kur i kró­li­ków. Po­lo­wał też, ale zdaje się, że zwie­rzy­na leśna sta­no­wi­ła je­dy­nie do­dat­ko­we źró­dło po­ży­wie­nia. Zbie­ra­nie drew­na było znacz­nie lep­sze niż do­je­nie więc za­bra­łem się z ocho­tą do tej pracy. Gor­sze było wy­ry­wa­nie ziel­ska spo­mię­dzy ogór­ków, ale to i tak było lep­sze niż do­je­nie. Jesz­cze gor­sze było wrzu­ca­nie gnoju ze świń­skie­go chle­wi­ka. Ale i tak wo­la­łem ła­do­wać gnój ło­pa­tą na tacz­kę i wozić to na ster­tę w głębi lasu niż do­je­nie. Nie wiem jak bym to wszyst­ko wy­trzy­mał, gdyby nie­da­le­ko nie prze­pły­wa­ła rzeka. Każ­de­go wie­czo­ra cho­dzi­łem tam i przez go­dzi­nę ta­pla­łem się w wo­dzie.

Pro­rok albo był rze­czy­wi­ście pro­ro­kiem, albo zna­ko­mi­tym psy­cho­lo­giem. Ty­dzień póź­niej, gdy ko­pa­li­śmy rów, który miał na­wad­niać po­mi­do­ry, za­uwa­ży­łem grupę ludzi ubra­nych w bluzy i spodnie naj­róż­niej­szych armii świa­ta. Zbli­ża­li się do cha­łu­py.

– Zdaje się, że mamy gości – po­wie­dzia­łem.

– A nie mó­wi­łem, wró­ci­ła – od­parł.

– Może i wró­ci­ła, ale nie sama.

– Nie mó­wi­łem, że przyj­dzie sama. Ko­niec pracy na dziś. Idzie­my po­han­dlo­wać.

Gości było ponad tuzin. Do­wo­dził nimi Ro­ber­to, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny blon­dyn. Sta­rał się spra­wiać wra­że­nie pew­ne­go sie­bie; mówił gło­śno, żar­to­wał i cią­gle szcze­rzył zęby. W od­dzia­le była tylko jedna dziew­czy­na i nie było wąt­pli­wo­ści, że na­le­ża­ła do dry­bla­sa. Za każ­dym razem, gdy zna­la­zła się w za­się­gu jego ręki kle­pał ją bez­ce­re­mo­nial­ne w tyłek. Ona w świe­tle dnia była jesz­cze pięk­niej­sza. Nie po­wiem, żeby nie zże­ra­ła mnie za­zdrość, ale co zro­bić? Przy­zna­wa­łem, że ten świń­ski blon­dyn miał rację, miała ładny zadek, a przy­naj­mniej na to wska­zy­wał kształt spodni po­ni­żej ple­ców.

Pro­rok przed­sta­wił mnie jako swego po­moc­ni­ka. Przy­wi­ta­li się za mną po­przez uścisk dłoni, co we wszyst­kich Do­lo­me trak­to­wa­ne było nie tylko jako prze­ży­tek kul­tu­ro­wo nie­uza­sad­nio­ny, ale też jako po­stę­po­wa­nie nie­hi­gie­nicz­ne. Ona po­da­ła rękę i uśmiech­nę­ła się cza­ru­ją­co. Miała na imię Ka­mi­la.

Usie­dli­śmy do po­sił­ku. Zro­zu­mia­łem wów­czas jak nie­ła­two było w lesie o po­ży­wie­nie. My i oni je­dli­śmy swoje pro­wian­ty. No, tro­chę nam pod­bie­ra­li, ale taki już przy­wi­lej gości. Było mi przy­kro pa­trzeć jak do­wód­ca od­dzia­łu, a jed­no­cze­śnie chło­pak, męż­czy­zna, sa­miec, ko­cha­nek, jak zwał tak zwał, po­kle­pu­je tą ślicz­ną dziew­czy­nę. Ona parę razy ode­pchnę­ła jego rękę, ale to wcale go nie pe­szy­ło. Mia­łem wra­że­nie, że blon­das za­wsze w ten spo­sób po­stę­po­wał, a tylko moja obec­ność po­wo­do­wa­ła, że Ka­mi­la nie­śmia­ło bro­ni­ła się przed tą pseu­do­ero­tycz­ną grą. Chyba wsty­dzi­ła się, że taka nie­za­leż­na dziew­czy­na, na jaką chcia­ła wy­glą­dać pod­czas na­szej noc­nej roz­mo­wy, nie wa­ha­ją­ca się przed na­pa­ścią z nożem w ręku na męż­czy­znę, jest tak przed­mio­to­wo trak­to­wa­na przez swego do­wód­cę-ko­chan­ka. Od­no­sił­bym się le­piej do psa, bo bym go gła­skał, a nie kle­pał. Ale może ona tak lu­bi­ła? Nie pod­chwy­ty­wa­ła mo­je­go wzro­ku, ale za­uwa­ży­łem, że dwa czy trzy raz prze­lot­nie spoj­rza­ła na mnie.

Po po­sił­ku Pro­rok i Ro­ber­to zo­sta­li w izbie, aby to­czyć ne­go­cja­cje han­dlo­we. Pew­nie znowu kogoś ob­ra­bo­wa­li i chcie­li zdo­bycz wy­mie­nić na żyw­ność.

– Znowu au­to­bus wy­ciecz­ko­wy? – za­py­ta­łem Ka­mi­li, gdy to­wa­rzy­stwo roz­pro­szy­ło się. Jedni wy­le­gi­wa­li się przed domem, inni po­szli nad rzekę, jesz­cze inni pod­słu­chi­wa­li pod oknem. Pew­nie oba­wia­li się, że do­wód­ca wy­sta­wi ich do wia­tru.

– Daj spo­kój, nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– Nie je­steś w hu­mo­rze?

– Mam tego wszyst­kie­go dość. Włó­czę się po lesie jak jakaś har­cer­ka. Ile to może się cią­gnąć?

– Ni­g­dzie nie ma lekko – po­wie­dzia­łem i po­my­śla­łem, że w każ­dym Do­lo­me za no­sze­nie tak dłu­gich wło­sów zo­sta­ła­by uka­ra­na obo­zem wy­cho­waw­czym.

– Jak jest tam skąd przy­sze­dłeś?

Po­pa­trzy­ła na mnie i nasze spoj­rze­nia skrzy­żo­wa­ły się. Ob­ser­wo­wa­łem jak jej źre­ni­ce lekko po­ru­sza­ły się w dół i w górę, w lewo i prawo. Było to przy­jem­ne.

– Strasz­ny syf – po­wie­dzia­łem.

– Tak jak tutaj – wes­tchnę­ła.

– Już wiem dla­cze­go byłaś wtedy smut­na. Nie je­steś szczę­śli­wa – po­wie­dzia­łem.

– Chcia­ła­bym stąd odejść, gdzieś, gdzie­kol­wiek tylko już nie łazić po tym cho­ler­nym lesie.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Co stoi na prze­szko­dzie? – za­py­ta­łem a jed­no­cze­nie kom­bi­no­wa­łem w jaki spo­sób zło­żyć jej ofer­tę.

– Dobre py­ta­nie.

– Mnie też się tu nie po­do­ba, zo­sta­łem tylko ze wzglę­du na cie­bie.

– Zo­sta­łeś ze wzglę­du na mnie? Ostat­ni ro­man­tyk.

– To miało mnie ob­ra­zić? Jeśli tak, to nic z tego nie wy­szło.

– Ty je­steś inny, jakby nie­praw­dzi­wy, jak ksią­żę z bajki. Bra­ku­je ci tylko bia­łe­go ru­ma­ka.

– Nie wiem o co ci cho­dzi. Wy­da­je mi się, że je­stem zwy­czaj­ny.

– Daj spo­kój. Nic złego nie mia­łam na myśli.

– Ka­mi­la.

– Co?

– Zo­staw­my to wszyst­ko i chodź­my stąd.

– Tak po pro­stu?

– A co?

– Nawet się nie znamy.

– My­śla­łem, że po­wiesz: ko­cham Ro­ber­to i nigdy go nie opusz­czę.

– Prze­stań.

– Z tam­tej stro­ny lasu jest szosa, a co jest po dru­giej stro­nie?

– Za­cza­ro­wa­na Kra­ina.

– Po­waż­nie?

– Nigdy tam nie byłam, ale wiem, że jest.

– Pa­so­wał­bym tam. Ksią­że, ostat­ni ro­man­tyk, Za­cza­ro­wa­na Kra­ina. To się nawet ukła­da.

– I co bę­dziesz tam robił? Włó­czył się? Wiesz co bym chcia­ła? Dom, do ja­snej cho­le­ry dom, gdzie jest po­rząd­ne łóżko, po­dusz­ka, ła­zien­ka i kibel. Mam dość sra­nia w krza­kach i mycia się w rzece pod­glą­da­na przez dzie­się­ciu fa­ce­tów.

– Dla­cze­go nie pró­bu­jesz tego zmie­nić?

Wes­tchnę­ła.

– On nie chce. Woli bawić się jak smar­kacz.

– Wszyst­ko mo­żesz zmie­nić. Je­steś młoda i pięk­na.

– No tak, tylko żebym nie wpa­dła z desz­czu pod rynnę.

Nie wiem co mi od­bi­ło, byłem prze­cież nie­śmia­ły. Wsta­łem i zła­pa­łem ją za rękę. Nie zwra­ca­łem uwagi czy ktoś z bandy Ro­ber­to nas widzi czy nie.

– Chodź­my do Za­cza­ro­wa­nej Kra­iny – po­wie­dzia­łem.

– Na­praw­dę po­do­ba­ją ci się moje oczy? – pod­nio­sła na mnie wzrok.

– Na­praw­dę – za­pew­ni­łem.

 

V

Do­tar­li­śmy do Za­cza­ro­wa­nej Kra­iny. Wi­dzie­li­śmy tu ry­ce­rzy po­szu­ku­ją­cych Świę­te­go Gra­ala, tem­pla­riu­szy uda­ją­cych się do Ziemi Świę­tej, księż­nicz­kę za­mknię­tą z wieży, która ocze­ki­wa­ła na księ­cia i za nic w świe­cie nie chcia­ła, aby uwol­nił ją ktoś inny, cza­row­ni­cę, która ku­si­ła dzie­ci pier­ni­ka­mi, a te miały ogrom­ny ubaw, gdy stara choć przez chwi­lę po­my­śla­ła, że dały się jej na­brać, ka­pi­ta­nów ga­le­onów, któ­rzy wer­bo­wa­li ma­ry­na­rzy go­to­wych udać się wraz z nimi do za­mor­skich krain, sta­re­go sto­la­rza, który wy­stru­gał lalkę tak uda­nie, że ta ożyła, dziew­czyn­kę, która z wierz­bo­wą ga­łąz­ką w ręku gnała stad­ko gęsi, tak do­brze wy­tre­so­wa­nych, że same znaj­do­wa­ły drogę z łąki do za­gro­dy i setki in­nych ludzi, rze­czy i zja­wisk.

Kra­jo­braz zmie­niał się jak w ka­lej­do­sko­pie. Szli­śmy brze­giem morza, ba­gni­stą do­li­ną, uli­ca­mi wiel­kie­go mia­sta i przez pu­sty­nię. Nie pa­no­wał na niej upał, nogi nie za­pa­da­ły się głę­bo­ko w pia­chu, a oazy znaj­do­wa­ły się za każda wydmą. Ścież­ka­mi przedar­li­śmy się przez góry. Śnieg skrzy­piał pod bu­ta­mi, ale nie cier­pie­li­śmy z zimna. Za gó­ra­mi były pola upraw­ne i łąki, na któ­rych kwi­tło ty­sią­ce cha­brów, maków i sto­kro­tek. Gdy drogę za­gro­dzi­ła nam rzeka bez trudu zna­leź­li­śmy bród i prze­szli­śmy na prze­ciw­le­gły brzeg. Dalej, aż po ho­ry­zont, cią­gnął się step. Nad gło­wa­mi śpie­wa­ło nam chyba ze sto skow­ron­ków. Czym była Za­cza­ro­wa­na Kra­ina? Wy­glą­da­ła na świat bajek i ma­rzeń.

Na ste­pie na­tknę­li­śmy się na od­dział Ta­ta­rów. Wy­glą­da­li tak samo, jak w wy­co­fa­nych z bi­blio­tek książ­kach; na ma­łych ko­ni­kach, w ba­ra­nich ko­żu­chach i z za­krzy­wio­ny­mi sza­bla­mi. Że­gna­li­śmy się już z ży­ciem. Za­cza­ro­wa­na Kra­ina Za­cza­ro­wa­ną Kra­iną, ale nikt nam nie gwa­ran­to­wał, że nie pój­dzie­my w jasyr, albo, że or­dy­niec nie obe­tnie nam głów. Skoń­czy­ło się jed­nak na stra­chu. Ich do­wód­ca za­py­tał o drogę do pa­ła­cu pana Po­toc­kie­go. Gdy od­po­wie­dzie­li­śmy, że je­ste­śmy przy­by­sza­mi z in­ne­go świa­ta i nie mamy po­ję­cia kto gdzie tutaj miesz­ka, prze­pro­sił, że na­pę­dzi­li nam pie­tra. Po­mknę­li przed sie­bie cią­gnąc tuman kurzu o za­pa­chu la­wen­dy.

Dwa dni póź­niej do­tar­li­śmy do dóbr pana Po­toc­kie­go. O tym, na czy­jej ziemi się znaj­du­je­my po­in­for­mo­wał nas chłop ubra­ny w sier­mięż­ną suk­ma­nę. Sie­dział przed cha­łu­pą, wy­grze­wał się na słoń­cu i chli­pał kawę. W szko­le uczy­li mnie, że chło­pi od rano do nocy od­ra­bia­li pańsz­czy­znę, a ten pro­szę, za­miast tyrać w polu pił ka­wu­się!

Uzgod­ni­łem z Ka­mi­lą, że pój­dzie­my do pana Po­toc­kie­go i ostrze­że­my go przez na­jaz­dem Ta­ta­rów. Pałac był bli­sko i go­dzi­nę póź­niej sie­dzia­łem już na krze­śle z XVIII wieku, pa­trzy­łem na ob­ra­zy o sto lat star­sze i mie­sza­łem her­ba­tę srebr­ną ły­żecz­ką przy­nie­sio­ną przez ślicz­ną słu­żą­cą. Wszyst­ko tu wy­glą­da­ło jakby zo­sta­ło prze­nie­sio­ne z innej epoki. I na prze­kór temu, co pi­sa­ły nowe pod­ręcz­ni­ki do hi­sto­rii ni­g­dzie nie było na­sra­ne.

Na­prze­ciw nas sie­dział pan Po­toc­ki oraz jego mał­żon­ka. Wi­dzia­łem jak Ka­mi­li za­świe­ci­ły się oczy na widok prze­pięk­nej sukni pani domu. Była uszy­ta zgod­nie z modą z końca XIX wieku. Pan na Brze­ża­nach i Czort­ko­wie po­dzię­ko­wał za ostrze­że­nie. Po­wie­dział, że Ta­ta­rzy co roku przy­jeż­dża­ją do niego w od­wie­dzi­ny i, że nie sta­no­wią już za­gro­że­nia. Je­dy­ną przy­kro­ścią z ich stro­ny było czę­sto­wa­nie ku­my­sem.

– Nie zno­szę tego na­po­ju, ale świę­te­go prawa go­ścin­no­ści trze­ba prze­strze­gać – za­koń­czył pan Po­toc­ki swą opo­wieść o go­ściach z Krymu.

Sam nie wiem jak do­szło do tego, że nasi go­spo­da­rze za­czę­li opo­wia­dać o sobie.

– Zaj­mu­ję się in­te­re­sa­mi. Moja żona domem, ogro­dem i dzia­łal­no­ścią cha­ry­ta­tyw­ną. Jest to dla nas bar­dzo ważne. Uwa­ża­my, że bo­gac­two odzie­dzi­czo­ne po przod­kach zo­bo­wią­zu­je do pracy dla dobra spo­łe­czeń­stwa. Taki po­dział obo­wiąz­ków w ro­dzi­nie jest we­dług nas opty­mal­ny. Lu­dzie w wa­szym świe­cie żyją na ni­skim po­zio­mie kul­tu­ral­nym i ma­te­rial­nym. Stąd bie­rze się wszyst­ko co złe.

– A ka­rie­ra?

– Ka­rie­ra? Mam kilka ty­się­cy hek­ta­rów, pałac, miesz­ka­nie w każ­dym mie­ście, gdzie czę­ściej je­stem zmu­szo­ny prze­by­wać w in­te­re­sach, stad­ni­nę, ho­dow­lę ra­so­we­go bydła, stawy, mógł­bym tak długo wy­mie­niać. A przede wszyst­kim nam wspa­nia­łą żonę. Ka­rie­ra w wa­szym świe­cie ozna­cza pod­li­zy­wa­nie się zwierzch­ni­kom, pod­kła­da­nie świń ko­le­gom i ko­le­żan­kom z pracy, pro­sty­tu­owa­nie się. Chyba pań­stwo ro­zu­mie­ją, że to nas nie in­te­re­su­je. Ni­ko­mu się nie pod­li­zu­je­my, to do nas przy­jeż­dża­ją in­te­re­san­ci, kła­nia­ją się do samej ziemi i ca­łu­ją po rę­kach. Nie pod­kła­da­my świń zna­jo­mym, za to od­wie­dza­my bar­dzo chęt­nie przy­ja­ciół, roz­ma­wia­my o po­li­ty­ce, go­spo­dar­ce, li­te­ra­tu­rze, ma­lar­stwie, wy­na­laz­kach tech­nicz­nych. Nie pro­sty­tu­uje­my się, to oczy­wi­ste.

Ależ Ka­mi­la za­da­ła głu­pie py­ta­nie!

– Wspo­ma­ga­my zdol­nych pi­sa­rzy i ma­la­rzy – cią­gnął pan domu. – Ko­lek­cjo­nu­je­my ob­ra­zy zna­nych ar­ty­stów i tych bie­da­ków, któ­rzy nie mają co jeść, ale ma­lu­ją. Można po­wie­dzieć, że jest to in­we­sto­wa­nie w mło­dych, zdol­nych twór­ców. Może i tak, ale trak­tu­je­my to przede wszyst­kim jako pomoc dla bliź­nie­go.

Czu­łem się za­wsty­dzo­ny. U nas lu­dzie nie roz­ma­wia­ją o po­li­ty­ce, bo nie wy­pa­da. O go­spo­dar­ce też się nie mówi, no chyba żeby uznać za ta­ko­we na­rze­ka­nia na dro­ży­znę. Nie ma po co dys­ku­to­wać o li­te­ra­tu­rze, bo to, co się wy­da­je jest na jedno ko­py­to. Ma­lar­stwo zna­la­zło się w mu­ze­ach sztu­ki współ­cze­snej, któ­rych, oprócz wy­cie­czek szkol­nych, nikt nie zwie­dza. A wy­na­laz­ki tech­nicz­ne? Gdy ktoś kupi te­le­fon ko­mór­ko­wy to zaraz swoje cudo chęt­nie po­ka­zu­je i wy­chwa­la za­le­ty i to wszyst­ko jeśli cho­dzi o za­in­te­re­so­wa­nie wy­na­laz­ka­mi tech­nicz­ny­mi. Pan Po­toc­ki od­wie­dza przy­ja­ciół, a nam przy­jaźń za­stą­pi­ło od­bie­ra­nie i pi­sa­nie maili. O kant dupy to wszyst­ko roz­tłuc!

– Oczy­wi­ście, wpły­wam na po­li­ty­kę. Lu­dzie mają do mnie za­ufa­nie. Wie­dzą, że kie­ru­ję się w spra­wach pu­blicz­nych do­brem pań­stwa i spo­łe­czeń­stwa, a nie pry­wa­tą. Od wielu lat, dzię­ki gło­som tu­tej­szej lud­no­ści, za­sia­dam w se­na­cie jako przed­sta­wi­ciel ziemi ha­lic­kiej.

A my pod­nie­ca­my się kart­ką wrzu­ca­ną do urny!

– Pro­szę mi wie­rzyć, że nigdy nie kłó­ci­li­śmy się z żoną. Za­wsze się zga­dza­my i ko­cha­my tak bar­dzo, jak w dniu ślubu.

Pro­szę, a u nas lu­dzie już się nie ko­cha­ją. Uczu­cia za­stą­pi­ło ob­li­cza­nie zy­sków i strat.

– Moją żonę widzę za­wsze pięk­ną. Nie do po­my­śle­nia jest, aby po­ka­za­ła mi się ubra­na ina­czej niż ele­ganc­ko.

– Za­wsze noszą suk­nie – wtrą­ci­ła pani Po­toc­ka.

– Czy to wy­god­ne? – Ka­mi­la chyba nadal za­chwy­ca­ła się ubio­rem pani domu

– No­sze­nie sukni jest na­tu­ral­ne dla ko­bie­ty.

– I nigdy nie cho­dzi­ła pani w spodniach? – była re­be­liant­ka nie mogła wyjść ze zdzi­wie­nia.

Pani domu uśmiech­nę­ła się po­god­nie.

– Oczy­wi­ście, że nie, moje dziec­ko.

Pan na Brze­ża­nach i Czort­ko­wie po­da­ro­wał mi książ­kę ja­kie­goś Ja­ku­ba Haura o pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa rol­ne­go. Ka­mi­la otrzy­ma­ła, jak to pani Po­toc­ka ujęła, dro­biazg, złote kol­czy­ki wy­sa­dza­ne dia­men­ta­mi. Pro­po­no­wa­li, że słu­żą­cy od­wie­zie nas po­wo­zem, tam gdzie bę­dzie­my chcie­li. Od­mó­wi­li­śmy, gdzie miał­by nas za­wieźć?

– Im­po­nu­ją­ce – po­wie­dzia­łem gdy stra­ci­łem z oczu pałac.

– Aha.

– Wiesz co? Chcę żyć tak jak oni.

– Każdy by chciał – wes­tchnę­ła Ka­mi­la.

– Mówię po­waż­nie. Pań­stwo Po­toc­cy żyją w naj­wspa­nial­szy spo­sób jaki można sobie wy­obra­zić!

– No, na pewno.

– Więc żyjmy tak, jak oni.

Chyba do­pie­ro teraz zo­rien­to­wa­ła się, że mó­wi­łem po­waż­nie.

– Jak? Masz 100 mi­lio­nów do­la­rów? Do tej pory nic o tym nie mó­wi­łeś.

– Nie mam.

– No to spra­wa z głowy.

– Cho­ciaż spró­buj­my.

– Jak? Bę­dzie­my miesz­kać w sza­ła­sie i uda­wać, że to pałac? Ben­ja­min, ba­wi­łam się w har­cer­kę, aż mi się rzy­gać od tego chcia­ło. Nie mam za­mia­ru bawić się teraz w ary­sto­krat­kę. Ja chcę wresz­cie nor­mal­nie żyć.

Nie za­mie­rza­łem ustą­pić.

– Je­że­li nie bę­dzie­my pró­bo­wać, to nigdy nie bę­dzie­my mieli szan­sy żyć tak, jak oni.

– Z czym czło­wie­ku, z chę­cia­mi?

– A choć­by i z chę­cia­mi.

Żach­nę­ła się.

– Nie żar­tuj. Do­brze wiesz, że Po­toc­cy ma­ją­tek odzie­dzi­czy­li. No dobra, tro­chę do tego do­da­li. Skąd weź­miesz ty­siąc hek­ta­rów ziemi?

– Nawet jeśli nie uda nam się żyć do­kład­nie tak jak oni, to może cho­ciaż tro­chę z tego wyj­dzie. Za­wsze le­piej miesz­kać w domu z pię­cio­ma po­ko­ja­mi na wła­snej ziemi, niż gnieź­dzić się na 35 me­trach kwa­dra­to­wych gdzieś na trze­cim pię­trze, 15 me­trów na zie­mią, jak ja­kieś małpy.

– Pew­nie masz racją. Ale nie mamy pie­nię­dzy. Nie ro­zu­miesz tego do ja­snej cho­le­ry?

– Mamy twoje kol­czy­ki, to za­wsze coś. Musi wy­star­czyć na po­czą­tek.

Zanim minął ty­dzień Ka­mi­la zo­sta­ła ko­chan­ka hra­bie­go Hoch­bau­ma – sta­re­go pier­ni­ka, który dnia­mi czu­wał przy łożu cho­rej na mi­gre­nę żony, a noce chciał spę­dzać na albo pod ładną dziew­czy­ną. Ob­sy­pał ją pier­ścion­ka­mi i po­ka­zał skrzy­dło pa­ła­cu, w któ­rym mogła miesz­kać jako ofi­cjal­na me­tre­sa pana na Bur­gho­fie i Stadt­ten. Nie za­sta­na­wia­ła się nawet przez chwi­lę.

Nie mia­łem kol­czy­ków Ka­mi­li, ale nadal chcia­łem zro­bić wszyst­ko co w mojej mocy, aby żyć tak, jak pan Po­toc­ki. Ła­ma­łem sobie głowę, w jaki spo­sób szyb­ko wzbo­ga­cić się, kupić pałac, zie­mię i stado ara­bów.

Jed­nak po­wo­li do­cie­ra­ło do mnie, że nawet gdy­bym żył sto lat, to nie dam rady zgro­ma­dzić pie­nię­dzy wy­star­cza­ją­cych na zakup choć­by chłop­skiej cha­łu­py po­dob­nej do tych, które wi­dzia­łem w do­brach pana na Brze­ża­nach i Czort­ko­wie. Dziw­ne, gdy Ka­mi­la była ze mną byłem pewny, że wszyst­ko może się udać.

Nie mia­łem już po co zo­sta­wać ani w Za­cza­ro­wa­nej Kra­inie ani wśród re­be­lian­tów. Czas było wró­cić do Do­lo­me 211 i za­brać się za wku­wa­nie pod­ręcz­ni­ków o owu­la­cji, men­stru­acji i ze­spo­le na­pię­cia mie­siącz­ko­we­go.

Gdy sta­łem na po­bo­czu szosy S-6 i pró­bo­wa­łem zła­pać stopa ro­zu­mia­łem już, że nie cho­dzi o bo­gac­two, ale o księż­nicz­kę. I wie­dzia­łem, że dru­giej księż­nicz­ki już nie spo­tkam.

 

Ko­niec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Za­cznę od tego, że sama fa­bu­ła jest dosyć pro­sta i na­iw­na ale na szczę­ście opo­wia­da­nie ma dwie wiel­kie za­le­ty, które tę mi­ło­sną hi­sto­ryj­kę wzbo­ga­ca­ją. Pierw­szą z nich jest świet­nie na­kre­ślo­ne tło. Zwy­czaj­nie, wy­kre­owa­łeś cał­kiem fajny świat. Po dru­gie, opo­wia­da­nie jest bar­dzo do­brze na­pi­sa­ne. Czyta sie ów tekst z przy­jem­no­ścią. Dia­lo­gi sa bar­dzo na­tu­ral­ne, a opisy pla­stycz­ne.
Re­asu­mu­jąc, cał­kiem fajne opo­wia­da­nie.
PS. Treśc roz­dzia­łu II po­ka­zu­je chyba coś, co wielu fa­ce­tow by chcia­ło, ale po­praw­ność nie po­zwa­la nawet o tym my­sleć ;)
Po­zdra­wiam  

Dzię­ki za ko­men­tarz! Miało być pro­sto. Ob­my­śli­łem kilka pro­stych, wy­ra­zi­stych scen, aby uzy­skać więk­szy efekt. Ru­bens ma­lo­wał mie­sią­ca­mi skom­pli­ko­wa­ną kom­po­zy­cję, prze­ła­do­wa­ną "ozdob­ni­ka­mi" aby osią­gnąć "pięk­no". Mo­di­glia­nie­mu wy­star­cza­ło kilka go­dzin i bar­dzo pro­ste środ­ki (kre­ska i plama ko­lo­ru) i efek­tem były pięk­ne ob­ra­zy.

Oczy­wi­ście ro­zu­miem tych, któ­rym tego typu tek­sty nie po­do­ba­ją się. Ale pro­szę wziąć pod uwagę, że nie wszy­scy muszą pisać tak samo, jak nie ko­smos to kra­sna­le. Mam na­dzie­ję, że osoby, które oce­nia­ją tek­sty z ELI­MI­NA­CJI 2011, będą wsta­nie wznieść się ponad wła­sny gust i do­ce­nić, choć­by to, co do­ce­nił w swoim ko­men­ta­rzu Iba­stro.

po­zdra­wiam!

Po­do­ba­ła mi się na­tu­ral­ność całej hi­sto­rii, do tego stop­nia, że mo­men­ta­mi wy­da­wa­ło mi się, że to wcale nie jest żadna fan­ta­sty­ka :) Bar­dzo żywe, pla­stycz­ne ob­ra­zy. Naj­pierw mamy hi­sto­rię a la "Nowy wspa­nia­ły świat", a potem nagle, kiedy już się wy­da­je, że ni­czym czy­tel­ni­ka nie za­sko­czysz, po­ja­wia się motyw Za­cza­ro­wa­nej Kra­iny, która... rze­czy­wi­ście jest Za­cza­ro­wa­ną Kra­iną :D Tro­chę baśń, tro­chę an­ty­uto­pia, tro­chę ro­mans. To po­mie­sza­nie jest za­rów­no siłą, jak i sła­bo­ścią tej hi­sto­rii. Ale ogól­ny bi­lans wy­szedł mi na plus :D

Pierw­sze czte­ry czę­ści jak dla mnie cał­kiem dobre. Za­in­te­re­so­wa­ło, cie­ka­wie wy­my­ślo­ny i przed­sta­wio­ny świat, wątek głów­ny roz­wi­ja się w do­brym tem­pie. Nie­ste­ty od mo­men­tu wej­ścia do "Za­cza­ro­wa­nej Kra­iny" kli­mat jak dla mnie siadł. Nagłe prze­nie­sie­nie z przy­szło­ści w prze­szłość, jesz­cze w osiem­na­sty wiek zu­peł­nie mi do tej opo­wie­ści nie pa­su­je, no i cięż­ko się czyta. Ge­ne­ral­nie ro­zu­miem prze­sła­nie, wy­ni­ka­ją­ce  zresz­tą z czę­ści wcze­śniej­szych, że baba leci na kasę i musi mieć wię­cej niż ko­le­żan­ki ;) ale de­ko­ro­wa­nia tego w osiem­na­sto­wiecz­ne suk­nie nie ku­pu­ję. I zresz­tą, jako baba, się z nim nie zga­dzam :p

Dzię­ki za ko­men­ta­rze!

In­spi­ra­cją do na­pi­sa­nia 5 roz­dzia­łu były wspo­mnie­nia Marii Du­nin-Ko­zic­kiej pt. "Burza ze wscho­du". Nic w moim opo­wia­da­niu nie wska­zu­je, że jest to wiek XVIII. (Meble mogą być prze­cież za­byt­ka­mi, suk­nia pani Po­toc­kiej jest uszy­ta zgod­nie z modą z końca XIX wieku.) W moim zmy­śle miał to być po­czą­tek XX wieku, tak jak u wspo­mnia­nej au­tor­ki.

Dla­cze­go prze­sła­nie musi być tylko takie? Pełno osób o tym pi­sa­ło, że baba leci na kasę i nie chcia­ło­by mi się sia­dać przed kom­pu­te­rem, żeby pisać to, co oni. Może inne prze­sła­nie, np. że po­win­ni­śmy mieć w życiu szan­se za­ro­bić tyle, żeby żyć god­nie? Może wtedy wiele spraw by­ło­by prost­sze, a my choć tro­chę szczę­śliw­si?

Cie­ka­we opo­wia­da­nie, cho­ciaż po­dob­nie jak Bel­la­trix uwa­żam, że ostat­nia część za­ła­twi­ła kli­mat tek­stu. Ten cza­so­prze­strzen­ny skok do "Za­cza­ro­wa­nej Kra­iny" nie pa­su­je do resz­ty opo­wia­da­nia, bo trąci ab­sur­dem w prze­ci­wień­stwie do po­przed­nich czę­ści.

Nie­zły tekst, ale koń­ców­ka mi się nie po­do­ba­ła.

Po­zdra­wiam.

Bar­dzo mhm... eklek­tycz­ne. Nie wiem, jakoś mnie nie za­chwy­ci­ło. Pi­szesz faj­nie, ale w tym tek­ście jest za mało akcji a za dużo dy­wa­ga­cji na temat re­la­cji dam­sko mę­skich uka­za­nych w spo­sób mniej lub bar­dziej prze­ry­so­wa­ny. Nie tego szu­kam w fan­ta­sty­ce, a Lew Sta­ro­wicz też ma lek­kie pióro ;) Do­ce­niam warsz­tat, ale nie wy­sta­wię oceny.

Pro­szę, aż tak bar­dzo po­waż­nie nie trak­to­wać mojej in­ter­pre­ta­cji. Jest tylko jedną z wielu moż­li­wych i wcale nie naj­waż­niej­szą.

Masz bar­dzo dobry warsz­tat. Świet­ne opisy i dia­lo­gi. Pro­sta hi­sto­ria, na­pi­sa­na ład­nym i przej­rzy­stym sty­lem. Czyta sie lekko i przy­jem­nie. Ale tak jak mówi resz­ta re­cen­zen­tów - tro­che słaba koń­ców­ka tek­stu, ostat­nia część. Coś mi za­bra­kło, ale nie wiem. Jest ok, ale mo­gło­by być le­piej, bo masz ogrom­ny po­ten­cjał. Po­zdra­wiam

"Wszy­scy je­ste­śmy zwie­rzę­ta­mi, które chcą przejść na drugą stro­nę ulicy, tylko coś, czego nie za­uwa­ży­li­śmy, roz­jeż­dża nas w po­ło­wie drogi." - Phi­lip K. Dick

Nowa Fantastyka