- Opowiadanie: Ranferiel - Ronin - część I

Ronin - część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ronin - część I

Clair Barring weszła do baru. To był już szósty lokal tej nocy i chyba najgorszy z dotychczasowych. Speluna okazała się ciemna, brudna i fatalnie urządzona. Wnętrze wypełniała gęsta mgła papierosowego dymu. Z głośników sączył się smętny kawałek jakiejś dawno zapomnianej, jazzowej kapeli. Clair czuła smród tytoniu, przypalonego oleju i pijanych mężczyzn. Z trudem zdusiła w sobie chęć jak najszybszej ewakuacji. Nie mogła sobie na to pozwolić, miała zadanie do wykonania.

Na szczęście nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Dwóch gości na chwilę przerwało rozmowę a barman obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Rudowłosa kelnerka szepnęła coś do swojej elfiej koleżanki, obie zachichotały. Clair całkowicie to zignorowała. Nie przyszła tu, żeby szukać uznania w oczach roznegliżowanych dzierlatek. Minęła grupę robotników budowlanych ubranych w charakterystyczne kombinezony Bifrost Estates. Któryś nawet zagwizdał. Bez entuzjazmu. Mimo to odwróciła się by obdarzyć delikwenta karcącym spojrzeniem.

Właśnie wtedy go zobaczyła.

Przy barze siedział Svart. Choć w lokalu panował półmrok, szaro-niebieska skóra i spiczaste uszy od razu zdradzały pochodzenie mężczyzny. Północny elf miał na sobie wytarty, skórzany płaszcz i okute metalem buty. Jego białe włosy opadały na ramiona w postaci splątanych, matowych strąków. Generalnie wyglądał tylko nieco lepiej niż przeciętny kloszard. A szkoda. Clair pomyślała, że gdyby trochę go odświeżyć, byłby z niego całkiem przystojny mężczyzna. Podeszła bliżej.

– Dobry wieczór – zaczęła. – Jestem Clair Barring…

– Witaj piękna! Usiądź i napij się ze mną.

Skutecznie zbił ją z tropu. Clair doskonale wiedziała, jak wygląda. Mężczyzna, który zwracał się do niej w taki sposób musiał mieć jeden z dwóch możliwych problemów – albo ze wzrokiem, albo z alkoholem. W tym przypadku, bez wahania wybrała opcję numer dwa. Na kontuarze stała szklanka oraz prawie opróżniona butelka taniego whisky. Obraz nędzy i rozpaczy uzupełniała nadkruszona popielniczka pełna petów. Clair była wdzięczna, że jej rozmówca w tym momencie nie palił. Nienawidziła dymu. Radość okazała się przedwczesna.

– Zapalisz, ślicznotko? -elf wyciągnął w jej kierunku nowo otwartą paczkę.

– Nie, dziękuję.

– Szkoda – uśmiechnął się łobuzersko. – Wyglądałabyś seksy z papierosem.

Clair wiedziała, że dobrze poprowadzony flirt mógłby ułatwić jej sprawę. Niestety kokieteria nie leżała w jej naturze. Nigdy też nie przyszło jej do głowy, że powinna zgłębić tajniki kobiecych sztuczek, a to nie był dobry moment na naukę. Postanowiła od razu przejść do rzeczy.

– Ja już się przedstawiłam. Chciałabym wiedzieć, z kim mam przyjemność?

– Na przyjemności przyjdzie czas później. Teraz się napijemy. Masz ochotę na coś konkretnego? – zwrócił się w kierunku barmana. – Grann, pani pije na mój koszt.

– Proszę wybaczyć, ale przychodzę w poważnej sprawie i nie mam czasu na zabawę – wtrąciła zanim barman zdążył zareagować.

Jej rozmówca natychmiast spoważniał. Odstawił drinka i spojrzał na nią podejrzliwie.

– Czego chcesz i kto cię przysłał? – syknął.

– Chciałam tylko porozmawiać. Reprezentuję firmę, która…

– Skąd wiedziałaś, że tu będę? Kto mnie podkablował?

– Nikt. Nawet nie wiem, czy jesteś tym, którego szukam. Dotarłam tu na podstawie plotek, które krążą po mieście.

– Jakich plotek? Gadaj, albo na chwilę zapomnę, że jesteś kobietą.

Clair zadrżała. Po raz pierwszy w czasie tej dziwnej misji, poczuła, że się boi. Jeżeli ten mężczyzna rzeczywiście był tym, za kogo go uważała, jej strach był całkowicie uzasadniony.

– Uspokój się, proszę – mówiła szybko i chaotycznie. – To tylko plotki w które sama nie do końca wierzyłam. Bo i kto, by uwierzył?…

– Do rzeczy. Wykrztuś to wreszcie.

– Mówią, że po najgorszych spelunach Niflheim kręci się bezrobotny czarodziej siódmego kręgu. Czy to ty?

Mężczyzna chyba się uspokoił. Wypił łyk whisky i zaciągnął się papierosem. Clair odruchowo wstrzymała oddech.

– A nawet jeżeli tak, to co?

Kobieta nieco się rozluźniła.

– Jeszcze pytasz? Przecież pracodawcy zabijają się o takich jak ty. Znajdziesz etat w każdej instytucji finansowej w mieście…

– Czego ty ode mnie chcesz, Clair? – przerwał.

Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Rubinowe oczy patrzyły w pustkę. Kobieta nie wiedziała, jak ma to interpretować. Uznała, że nie ma sensu dłużej z nim pogrywać.

– Mam dla ciebie ofertę pracy.

Svart przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. W końcu zaśmiał się. To był smutny, gorzki śmiech. Kilku gości zerknęło w ich stronę i równie szybko wróciło do swoich drinków. W końcu mężczyzna odezwał się.

– Widzisz, słonko ja nie jestem już dealerem. I nigdy nie będę. Z poprzedniej roboty wyleciałem z hukiem. Musiałem podpisać Geas, dzięki któremu już nigdy nie będę pracował w finansach.

– Są jeszcze inne zawody – wtrąciła nieśmiało.

– Niby jakie? Nie mogę być nawet konsultantem.

– Też Geas?

– Tak. Nie mam prawa dzielić z nikim moimi doświadczeniami z poprzedniej pracy. Jak widzisz, na nic ci się nie przydam.

– Nieźle cię urządzili. Dlaczego zgodziłeś się na takie warunki?

– Nie miałem wyjścia. Tamtego dnia szef wezwał mnie o gabinetu. Na jego biurku stał charakterystyczny karton. Wskazał to piekielne pudło i dał mi możliwość wyboru. Pierwsza opcja była standardowa. Miałem podpisać Geas, spakować swoje rzeczy i wyjść z budynku jak każdy inny, zwalniany pracownik.

– A jaka była alternatywa?

– Taka, że to ja znajdę się w tym kartonie. Tak powiedział. Nie miałem powodu, by mu nie wierzyć a pudełko było na tyle małe, żebym zrozumiał aluzję.

– Musiałeś nieźle narozrabiać.

– Przyznaję – uśmiechnął się szeroko. – konkretnie zalazłem szefowi za skórę.

– Jak?

– Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć.

– A możesz chociaż zdradzić, dlaczego?

– Przez kobietę.

– Była tego warta?

– Ona o niczym nie wie.

– Jak to?

– Nigdy nawet jej nie widziałem. Do tej pory była dla mnie tylko głosem na drugim końcu linii – westchnął. – To skomplikowane.

Clair nie wiedziała co o tym myśleć. Zastanawiała się, czy jej rozmówca jest wariatem, czy tylko udaje. Postanowiła zmienić temat.

– To jak będzie z tą pracą? Chcesz dowiedzieć się, co mam do zaoferowania?

– Kobieto, czy ty w ogóle słyszałaś, co przed chwilą powiedziałem? Jestem skończony. Nie ma dla mnie miejsca w tym biznesie.

– Nie w finansach, zgoda. Ale moja propozycja dotyczy czegoś zupełnie innego.

– Kochanie, może nie jesteś klasyczną pięknością, ale ja jestem tak pijany, że naprawdę jest mi wszystko jedno. Jeżeli masz ochotę na mały numerek, kasa naprawdę nie będzie potrzebna.

Clair spąsowiała. Tego już było za wiele.

– Nie o to chodzi, ty bezczelny durniu! To mój szef chce…

– O nie, panowie nie wchodzę w grę.

– Zamknij się i daj mi wreszcie skończyć! – wybuchła. – Nie potrzebuję żigolaka. Tylko maga.

– Maga? Ja nie jestem jakimś tam magiem, tylko wysokiej klasy specjalistą do spraw instrumentów pochodnych. Ale dzięki wspaniałomyślności mojego byłego pracodawcy i mocy Geas, mój talent na nic ci się nie przyda.

– Jeżeli rzeczywiście jesteś tym, którego szukam, to wiem, że potrafisz o wiele więcej. Słyszałam o twoich wyczynach z czasów studiów. O "Głowie Mimira" też.

– To był wypadek.

– Kula ognia roznosząca klub w drobny mak? Nie nazwałabym tego wypadkiem.

– Niczego mi nie udowodnili. Poza tym, nikt nie zginął.

– Tylko winny się tłumaczy.

Uśmiechnął się po raz pierwszy od początku rozmowy. W czerwonych oczach zatańczyły wesołe ogniki wspomnień.

– No dobra, przyłapałaś mnie. Właściciel strasznie zalazł mi za skórę. No i byłem pijany. Ale nie mam zamiaru się kajać. Niczego nie żałuję.

– Twoje spaczone poczucie moralności nie stanowi problemu. Ważne, że jesteś jedynym w mieście czarodziejem siódmego kręgu, który nie ma żadnych zawodowych zobowiązań…

– Ósmego.

– Słucham?

– Jestem czarodziejem ósmego kręgu. Twoi informatorzy mnie nie docenili.

– Tym lepiej. To jak, chcesz wiedzieć więcej?

– Może. Ale na pewno nie teraz. Jestem trochę wstawiony i nie myślę logicznie. Muszę się z tym przespać.

Clair wiedziała, że facet blefuje. Była pewna, że połknął haczyk.

– W porządku. Ja i tak nie mogę zdradzić ci szczegółów – rozejrzała się. – A już na pewno nie tutaj. Jeżeli się zdecydujesz, przyjdź jutro rano do Elysium. Tylko wykąp się najpierw.

– Jasne, księżniczko.

– Świetnie. W takim razie, pójdę już – wstała. – Zanim się rozstaniemy, chciałabym jeszcze dopełnić formalności i potwierdzić, czy na pewno jesteś tym, którego szukałam. Zakładam, że teraz już możesz mi się przedstawić?

– Niechętnie.

– No dalej – naciskała. – Przecież wiem już kim jesteś, a jutro i tak będziesz musiał się przedstawić na recepcji hotelu.

– Goście Elysium mogą pozostać anonimowi.

– To prawda. Ale to ja i mój pracodawca jesteśmy gośćmi Elysium. Ty będziesz naszym.

– Dobra, wygrałaś.

Mężczyzna przypetował papierosa i wstał. Wykonał prawdziwie dworski ukłon.

– Haldred Svartalfsson, do usług.

 

Droga do domu była długa i kręta. Hal mógłby przysiąc, że wcześniej chodnik wydawał się szerszy i znacznie mniej śliski. To pewnie przez śnieg.

W tym roku zima przyszła wcześnie. Białe, koronkowe płatki wirowały w powietrzu jak mikroskopijne baletnice. Przez krótki, ulotny moment przeżywały swoją pierwszą premierę błyszcząc w świetle ulicznych lamp. Potem opadały na ziemię zmieniając się w szarą i całkowicie prozaiczną breję. Hal pośliznął się i z trudem utrzymał równowagę. Zaklął szpetnie. Zerknął na butelkę, którą trzymał w lewej ręce. Na dnie chlupotała smętnie resztka bursztynowego płynu. Ciekawe gdzie podziała się reszta? Na pewno wszystkiego nie wypił. Po takiej ilości whisky, byłby nawalony jak Messerschmitt, a przecież czuł się całkiem dobrze. Znowu się zachwiał. Wszystko przez ten cholerny śnieg.

Apartament Hala znajdował się w eleganckiej dzielnicy mieszkalnej położonej na stokach południowego Asgardu, daleko od Niflheim. Zarówno pod względem geograficznej odległości jak i charakteru obu części miasta. Stara, nadmorska dzielnica słynęła z dwóch rzeczy. Najwyższych wskaźników przestępczości i najniższych cen alkoholu. Oba parametry wydawały się w naturalny sposób skorelowane. Jednak żaden z nich nie grał roli. Dla Hala największą zaletą portowych spelun była anonimowość. W Niflheim nikt nigdy o nic nie pytał. Czasami ze strachu. Zwykle za sprawą totalnej znieczulicy charakteryzującej relacje pomiędzy osobami żyjącymi w poczuciu niezmiennej i wszechobecnej beznadziei. Hal wierzył, że ta błoga obojętność z czasem stanie się także jego udziałem i że nareszcie będzie mu wszystko jedno. Na razie tak nie było. Dlatego pił.

Gdy stracił pracę, jego świat praktycznie się zawalił. Bynajmniej nie z powodu kwestii finansowych. Oszczędności zebrane w ciągu wielu lat aktywności zawodowej zostały dobrze zainwestowane i przynosiły stabilny, całkiem przyzwoity dochód. Prawdziwy problem polegał na tym, że Hal uwielbiał swoją pracę. Nawet więcej. To właśnie ona definiowała go jako osobę. Gdy ktoś prosił, żeby powiedział o sobie parę słów, on zawsze zaczynał od tego, że jest dealerem w Yggdrasil Invest. Imię, nazwisko i inne, mniej istotne cechy wymieniał dopiero później. Osiągnięcie benchmarku było dla niego ważniejsze niż realizacja własnych, partykularnych celów. Hal uważał siebie za wojownika w służbie funduszu. Za samuraja rynków finansowych. Za część większej całości. Gdy pracował miał cel i poczucie spełnienia. Teraz nie miał nic.

Odpalił kolejnego papierosa. Ze zdziwieniem stwierdził, że to już ostatni z drugiej paczki. Wypił łyk whisky. Zauważył, że na rękawie kurtki zatrzymał się pojedynczy płatek śniegu. Choć wokół powoli zaczynało robić się biało, samotna drobinka błyskawicznie rozpuściła się pod wpływem ciepła żywej istoty. Hal pomyślał, że niedługo skończy tak samo. Zniknie bez śladu jak śnieżynka pozbawiona towarzystwa swoich zimnych sióstr. Bez sensu, bez celu i bez znaczenia.

– Kolego, poczęstuj fajkiem.

Ciemna postać pojawiła się jak spod ziemi. Mężczyzna był barczysty i o pół głowy wyższy od Hala.

– Przykro mi, stary, ale to mój ostatni.

– Nie szkodzi. Nie pogardzimy też twoim portfelem.

Z cienia wyłoniły się jeszcze trzy sylwetki. Dwóch potężnych ludzi i jeden drobniejszy mężczyzna, prawdopodobnie półelf.

– Panowie, ja nie zostałem stworzony do roli ofiary napaści rabunkowej, a noc jest jeszcze młoda. Wystarczy chwila cierpliwości i na pewno trafi wam się bardziej odpowiedni kandydat – Hal od niechcenia zaciągnął się papierosem. – Przy mnie się nie obłowicie. Wierzcie mi na słowo.

– Nie cwaniakuj, chłystku – ryknął barczysty. – Stać cię było na jedną flaszkę, stać cię będzie, żeby i nas zasponsorować.

– Chyba się nie rozumiemy – Hal dopił whisky jednym haustem. – Problemem nie jest zawartość mojego portfela. Odradzam konfrontację ze względu na wasze własne bezpieczeństwo.

– Ten długouchy jest bardziej napruty, niż wygląda – przywódca zwrócił się do swoich kolegów. Wszyscy ryknęli gromkim śmiechem. – Chłopcy, pomóżmy mu wytrzeźwieć!

– Mam nadzieję, że jesteście ubezpieczeni.

Chciał powiedzieć coś jeszcze. Nie zdążył. Barczysty zamachnął się. Hal przez chwilę widział dwie zachodzące na siebie pięści oraz niewyraźne kontury pozostałych opryszków poruszające się gdzieś w tle. Potem wypełniła go moc. Rozmazany obraz natychmiast nabrał ostrości, a czas zwolnił. Ten mały skrawek czasoprzestrzeni należał teraz do niego. On dyktował tutaj warunki. Hal sięgnął do Splotu. Uchwycił materię rzeczywistości niczym torreador rzucający wyzwanie bestii.

Świat znów nabrał tempa. Pięść opryszka napotkała pustą przestrzeń. Zdezorientowany mężczyzna zachwiał się nieznacznie. To wystarczyło. Hal zdzielił go w głowę pustą butelką, jednak dryblas nie upadł. Podobnie jak kawałki tłuczonego szkła, które zawirowały w powietrzu i z impetem wbiły się w twarz przerażonego człowieka. Powietrze rozdarł opętańczy krzyk. Hal nie miał czasu żeby podziwiać swoje dzieło. Z trudem uniknął ciosu półelfa. Kątem okaz zauważył, że dwaj pozostali byli tuż obok. Jego wyostrzone zmysły wychwyciły przyśpieszony puls jednego z nich. Hal instynktownie skupił się na szukaniu jasnoniebieskich włókien Splotu. W materii rzeczywistości błękit stanowił osnowę życia i klucz do śmierci. Hal uskoczył przed kolejnym ciosem. Nie stracił koncentracji, a jego głowę wypełnił szum krwi. Cudzej krwi. Wyciągnął przed siebie dłoń. Długie palce szarpnęły pojedyncze włókno magii. Błękit ugiął się i zawibrował fałszywą nutą jak struna zranionego instrumentu. W tym samym momencie, szyja jednego z przeciwników eksplodowała szkarłatem. Bezwładne ciało jeszcze przez chwilę drgało spazmatycznie brukając świeży śnieg posoką tryskającą z wyrwanej tętnicy. Zostało dwóch.

Hal dostrzegł błysk ostrza. Półelf miał nóż. Mężczyzna ciął płasko. Ostrze musnęło kant skórzanego płaszcza. Svart w ostatniej chwili uniknął ciosu. W tym samym momencie, poczuł ból rozdzierający lewe kolano. Kopniak wymierzony w rzepkę był niezwykle bolesny. Hal opadł na ziemię. Napastnicy dostrzegli swoją szansę i zasypali go gradem ciosów. Odturlał się błyskawicznie. Mimo to, kilka kopniaków dosięgło celu. Hal zignorował uderzenia i spróbował ponownie uchwycić Splot. Udało się.

W tej samej sekundzie półelf zachwiał się. Chyba chciał krzyczeć. Nie mógł. Z jego ust wypłynęła jedynie strużka jasnej, spienionej krwi.Jego towarzyszwrzasnął. Oczy mężczyznyrozszerzyły się w przerażeniu. Człowiek patrzył prosto na zniekształconą, zapadniętą klatkę piersiową półelfa. Hal musiał przyznać, że widok rzeczywiście był makabryczny. Smukły korpus napastnika został zmiażdżony. Półelf wyglądał jakby w ogóle nie miał żeber, albo jakby ktoś mu je wgniótł w głąb ciała. Po chwili jego przerażone oczy stały się szkliste i puste. Martwe. Drugi mężczyzna wydał z siebie jakiś niezidentyfikowany dźwięk i rzucił się do ucieczki.

Hal został sam. Jeżeli nie liczyć trzech trupów poskręcanych w groteskowych pozach. Wziął głęboki oddech. Wraz z uchodzącym z płuc powietrzem, opuściła go też moc. Świat ponownie zawirował. Podobnie jak jego żołądek. Hal czuł, że nie jest dobrze. Wiedział, co za chwilę nastąpi. Zgiął się w pół i gwałtownie zwymiotował.

Po dłuższej chwili, wytarł usta i wyprostował się ostrożnie. Był już na tyle trzeźwy, by wiedzieć jak bardzo jest pijany. Zrobił kilka ostrożnych kroków. Każdy z nich był chwiejny. Ulica znowu uciekała mu spod nóg. Mimo to poświęcił chwilę by przeszukać ciała rabusiów. Żaden z nich nie miał dokumentów, kart kredytowych ani innych przedmiotów, które umożliwiłyby identyfikację. Hal nie przejął się tym zbytnio. Znalazł to, czego szukał. Półelf miał przy sobie paczkę papierosów. Na pudełku widniał wielki czerwony napis "Palenie zabija".

– Dosłownie – Hal uśmiechnął się do siebie.

Zmasakrowane ciała trzech mężczyzn powoli znikały pod świeżą warstwą białego puchu. Svart odpalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Maleńkie baletnice zatańczyły w chmurze siwego dymu.

Hal zaśmiał się do siebie z satysfakcją i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku domu. Kilka razy się pośliznął. Wszystko przez ten cholerny śnieg.

 

Raymond Riviera patrzył na pogrążoną w mroku panoramę Asgardu. Nad uśpionym miastem wirowały miliony białych płatków. Każdy z nich był niemal idealnie symetryczny, a jednocześnie inny od wszystkich pozostałych. Proces wzrostu sześciu kryształowych ramion nigdy nie został w pełni wyjaśniony. W świecie eksperymentów genetycznych i wiedzy o budowie materii na poziomie cząstek elementarnych koronkowa struktura płatków śniegu nadal skrywała nieuchwytną tajemnicę. Być może w grę wchodziła pierwotna magia. Siła starsza od Kurtyny i dwóch światów, które przez eony istniały niezależnie po obu jej stronach. Światów, które siedemset lat temu stały się jednym.

Ray w pełni akceptował taki porządek rzeczy. Doszedł nawet do wniosku, że Zerwanie Kurtyny było najlepszym z możliwych wariantów apokalipsy. Z perspektywy czasu, zagłada tamtego świata i tak wydawała mu się nieunikniona. Na gruzach starego porządku powstał nowy. Świat dotknięty ogniem totalnej zagłady odrodził się niczym feniks z popiołów. I był absolutnie piękny.

Ray patrzył i podziwiał. Widok z najwyższego piętra Wieży Yggdrasil robił naprawdę piorunujące wrażenie. Panorama miasta wręcz zapierała dech w piersiach. Jego to oczywiście nie dotyczyło. Raymond Riviera nie oddychał od prawie dziesięciu stuleci. Był wampirem stworzonym setki lat przed powstaniem broni, która zniszczyła Kurtynę.

Doskonale pamiętał dzień, w którym deszcz bomb neutronowych wybił dziewięćdziesiąt siedem procent ludzkiej populacji, jednocześnie pustosząc równoległy wymiar zamieszkany przez istoty dzisiaj znane jako Fey. Ludzie i uchodźcy z magicznego świata wspólnie odbudowali cywilizację. Stworzyli rzeczywistość pozbawioną tego, co Ray uważał za główne przyczyny upadku poprzedniego systemu. Świat bez państw i religii odrodził się dzięki synergicznej równowadze pomiędzy magią Fey i ludzką technologią.

Łagodna, jednostajna melodia wypełniła pomieszczenie. Ray prawie zapomniał jak brzmi sygnał jego komunikatora. Zazwyczaj wszystkie połączenia przechodziły przez sekretariat. Teraz był środek nocy i Tiana już dawno poszła do domu. Kto mógł dzwonić o tej godzinie? Wyciągnął urządzenie i odruchowo przełączył obraz na jeden z dużych monitorów. Przeszedł go dreszcz. Pod ikoną symbolizującą rozmowę międzymiastową znajdowały się tylko trzy litery. Krótkie nazwisko pulsowało czerwienią jak bijące serce. Albo jak znak ostrzegawczy. Odebrał.

– Witaj Lox.

Po drugiej stronie monitora znajdował się skromny pokój urządzony w jasnych barwach. Na poduszce podłogowej siedziała kobieta ubrana w pidżamę z szarego jedwabiu. Jej anielska uroda porażająco kontrastowała z prostotą stroju i otoczenia. Miała ogromne turkusowe oczy i pełne, delikatne usta. Raymond doskonale pamiętał ich smak. Wiedział też, że te długie, białe włosy są miękkie i gładkie jak atłas.

– Witaj, Raymondzie. Nie przeszkadzam?

– Oczywiście, że nie. Choć nie ukrywam, że jestem nieco zaskoczony. Nie spodziewałem się kontaktu z twojej strony. Nie w świetle ostatnich wydarzeń.

– Masz na myśli to, że omal nie zabiłeś jednego z moich agentów? – uśmiechnęła się lekko. – A może to, czego przy okazji się o tobie dowiedzieliśmy?

– Jedno i drugie. Wierz mi, Gareth ja zawsze chciałem ci o tym powiedzieć, ale…

– Nieważne Ray – przerwała. – Nie ma sensu do tego wracać i zastanawiać się "co by było gdyby". Poza tym, wampiryzm znajduje się na szarym końcu listy twoich wad.

Zastanawiał się, co według niej było na pierwszym. Wahał się pomiędzy określeniami "zakłamany drań" i "morderca". Miała rację. Gdybanie mijało się z celem. Ray nie był pewien jak nazwać uczucie, które kiedyś ich łączyło. Jednak cokolwiek to jednak było, należało już do przeszłości. Nie było sensu łudzić się, że jest inaczej. Postanowił szybko zmienić temat.

– Jak się czuje detektyw Marley?

– Dobrze. Obudził się dwa tygodnie temu. Przekażę mu, że o niego pytałeś.

– Na pewno się ucieszy – uśmiechnął się ironicznie.

– To był dżentelmeński pojedynek. Jestem pewna, że Tom nie chowa urazy.

Raymond doskonale pamiętał wyzywające spojrzenie detektywa. Choć formalnie pojedynek toczył się o coś zupełnie innego, w rzeczywistości mężczyźni walczyli o to, co zwykle. O kobietę. Ray cieszył się, że sama zainteresowana nie miała o tym pojęcia.

– Ray, skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, chciałabym w końcu porozmawiać na właściwy temat.

– To znaczy?

– Dzwonię służbowo.

– W środku nocy?

– Komu jak komu, ale tobie to chyba nie powinno przeszkadzać. Przed chwilą dostałam raport i uznałam, że nie ma sensu czekać z tym do rana.

– W takim razie, zamieniam się w słuch.

– W Niflheim znaleziono trzy zmasakrowane ciała.

– Co to ma ze mną wspólnego?

– Z tobą, nic. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ale na miejscu zbrodni było DNA jednego z twoich pracowników.

– Nie przypominam sobie, żebym udostępniał Agencji bazę Yggdrasil.

– W tym przypadku, nie musiałeś. Ten gagatek był notowany jeszcze zanim rozpoczął pracę w twoim funduszu.

– W tej sytuacji, muszę cię rozczarować. Haldred Svartalfsson już dla mnie nie pracuje.

Lox uniosła brwi. Wyraz umiarkowanego zaskoczenia tylko dodawał jej uroku.

– Skąd wiedziałeś, że o niego chodzi?

– Zwykle nie zatrudniam recydywistów. Chyba, że są wyjątkowo dobrzy. A Hal jest jednym z najlepszych. To utalentowany dealer i wyjątkowo potężny mag.

Te talenty były ze sobą ściśle powiązane. Po Zerwaniu Kurtyny odkryto, że dealerzy posługujący się magią mają nad pozostałymi bardzo istotną przewagę. Moc pozwalała im na subiektywną manipulację czasoprzestrzenią. Gdy czarodziej sięgał do Splotu, czas dla niego zwalniał. Zwykle trwało to kilkanaście milisekund. Tylko tyle albo aż tyle. W przypadku rynków o dużej zmienności, ten dodatkowy, skradziony moment mógł mieć decydujące znaczenie.

Lox przez chwilę milczała.

– Ray, szczerze mówiąc byłam trochę zaskoczona, kiedy techniczni podali mi wynik analizy. Sądziłam, że po aferze z Mel-Corp on…

– Nie żyje? – Raymond poprawił okulary. – Nie mogę ci się dziwić. Próbowałem zabić jego koleżankę z JD Scatcha, więc dlaczego nie Hala? W końcu zdradził mnie dwa razy. Najpierw powiedział tej dziewczynie, że to ja sprzedałem pakiet, a potem próbował ją ostrzec. W sumie sam jestem zaskoczony, że byłem wobec niego taki łagodny.

– Wiesz może, gdzie teraz pracuje?

– O ile się orientuję, to nigdzie. Jak już mówiłem Hal jest dobry. Zbyt dobry. Nie mogłem pozwolić, żeby przeszedł do konkurencji. Oficjalnie rozstaliśmy się za porozumieniem stron. Nieoficjalnie, zmusiłem go do podpisania wyjątkowo złośliwego Geas. Hal już nigdy nie będzie pracował w finansach.

– Nie wiedziałam, że taki z ciebie pies ogrodnika

– Żaden mężczyzna nie lubi, kiedy ktoś inny bawi się jego ulubionymi zabawkami.

Był ciekaw, czy Lox zauważyła ukrytą w tych słowach aluzję.

– Nie mogłem ryzykować, że przekaże komuś wewnętrzne informacje Funduszu – dodał szybko.

– Rozumiem.

Kobieta przez chwilę wyglądała na zamyśloną. Raymond uprzedził jej następne pytanie.

– Jeżeli zastanawiasz się, czy to ja podrzuciłem jego DNA na miejsce zbrodni, to z góry chciałbym to zdementować. Hal nie jest już dla mnie groźny. Nie mam powodu, żeby go wrabiać.

– Nie podejrzewałam cię o to.

– Nie? Albo masz o mnie lepsze mniemanie, niż sądziłem, albo czegoś mi nie mówisz. Swoją drogą, to twoi techniczni muszą być bardzo pracowici. Szukać białych włosów Hala w taką zawieję…

– Materiał DNA nie pochodził z włosów – Lox wydawała się lekko rozbawiona – Właśnie dlatego, zakładam, że nikt go nie wrabia.

– Krew? To też o niczym nie świadczy. Med-Service na pewno ma próbki…

– Znowu nie trafiłeś.

– W takim razie, poddaję się.

– Twój były pracownik bardzo ułatwił nam zadanie. Haldred Svartalfsson zostawił na miejscu zbrodni wręcz epickiego pawia. O bardzo wysokiej zawartości alkoholu.

– Mogłem się domyślić – Ray pokiwał głową z politowaniem. – Wszystkie imprezy integracyjne z jego udziałem kończyły się w podobny sposób. Oczywiście nie licząc trupów. A propos, wiesz już coś o ofiarach?

– Nie. I to jest najciekawsze. Choć wyglądali na typków spod ciemnej gwiazdy, okazali się zupełnie czyści. Na dodatek, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Ani jednej karty płatniczej czy komunikatora. Nic, po czym moglibyśmy ich zidentyfikować.

– Na pewno wszystkiego się dowiesz, gdy rodziny albo pracodawcy zgłoszą zaginięcie.

– Nie byłabym tego taka pewna. Mam dziwne przeczucie, że nikt nie wniesie w ich sprawie oskarżenia.

– Zobaczymy. Nie ma sensu uprzedzać faktów i martwić się na zapas. Uważam, że powinnaś się przespać. Jeżeli o mnie chodzi, to nie muszę odpoczywać, ale mam jeszcze coś do zrobienia. Poza tym Hal już nie jest pracownikiem Yggdrasil, więc sprawa mnie nie dotyczy. Czy jest coś jeszcze, w czym mógłbym ci pomóc?

Spodziewał się, że na tym rozmowa się skończy, że Lox pożegna się i rozłączy. Ona najwidoczniej nie miała takiego zamiaru.

– Jest jeszcze coś, o czym chciałabym porozmawiać. Ale nie teraz. Nie przez komunikator. Jutro biorę udział w rozprawie arbitrażowej pomiędzy dwoma firmami z Asgardu. Będę w mieście przez cały dzień. Korzystając z okazji, chciałabym się z tobą spotkać. Jeżeli tylko znajdziesz dla mnie czas.

– Oczywiście, że znajdę.

– Co powiesz na późny lunch?

– Gareth, chyba zdążyłaś już zapomnieć o najnowszym odkryciu detektywa Marleya – Ray uśmiechną się szeroko dla przypomnienia. – Dopiero październik. Dni na północy są jeszcze długie i wyjście z biura w porze lunchu skończyłoby się dla mnie tragicznie. Chyba, że właśnie o to ci chodzi.

– Nie żartuj – odwzajemniła uśmiech. – W takim razie, niech będzie kolacja.

– Gdzie i której?

– Zaproponuj coś. To twoje miasto i znasz je najlepiej. Wierzę w twój dobry gust – zerknęła na ukryty w komunikatorze zegarek. – Masz rację. Późno już, a mnie czeka ciężki dzień i tylko kilka godzin snu. Muszę kończyć. Do zobaczenia jutro, Ray.

– Do zobaczenia.

Gdy zniknęła, Raymond Riviera uśmiechnął się do siebie. Nie miał pojęcia, o czym chciała z nim rozmawiać. Nie miało to większego znaczenia. W świecie błyskawicznie zmieniających się rynków finansowych jednym z najcenniejszych talentów była umiejętność dostrzegania nadarzających się okazji, gdy tylko się pojawiały. Raymond czuł, że dostał swoją szansę i nie miał zamiaru jej zmarnować.

 

Sala jadalna hotelu Elysium-Asgard wyglądała jak eklektyczne połączenie wykwintnego salonu i szklarni. Trzy z czterech ścian oraz większość sufitu zbudowano z grubego kryształu o lekko błękitnym odcieniu. Hal wiedział, że szyba jest całkowicie kuloodporna a za nią rozpościera się widok na fiord. Teraz panorama ukryta była za jednolitą zasłoną śniegu i mgły. Salę wypełniał zapach świeżo parzonej kawy, kwiatów i luksusu.

W pomieszczeniu znajdowało się przynajmniej kilkunastu hotelowych gości i dwa razy tyle obsługi. Mimo to, Hal czuł się tak, jakby był sam. Zupełnie jak wśród pogrążonych w marazmie mieszkańców Niflheim. Dominujące wrażenie odosobnienia miało jednak zupełnie inne podłoże. Miejsce znajomej obojętności zastąpiła wystudiowana, uniżona dyskrecja obsługi. Pracownicy Elysium byli jak duchy, bezszelestnie przemykali gdzieś na granicy pola widzenia i pojawiali się dopiero wtedy, gdy zostali wezwani. Goście zachowywali się niemal równie subtelnie. Rozmawiali bezdźwięcznie ukryci w magicznie wyciszonych alkowach od czasu do czasu wzywając kelnera by złożyć kolejne zamówienie. Hal cieszył się, że nikt nie poświęca mu ani odrobiny uwagi.

Przynajmniej częściowo była to jego zasługa. Wiedział, że jest stosownie ubrany i nie rzuca się w oczy. Wytartą skórę zamienił na elegancki, wełniany płaszcz, białą koszulę i czarne, wąskie spodnie. Tylko buty zostały te same – wysokie i ciężkie, takie jak lubił. W połączeniu z długimi włosami i dużą ilością kolczyków, nadały całości ekstrawagancki sznyt, charakterystyczny dla niektórych muzyków. Wizerunek rockmana uzupełniały podkrążone, spuchnięte oczy i kac wypisany na twarzy. Niestety, efekty uboczne nadmiernego spożycia alkoholu nie ograniczały się tylko do wyglądu. Hal miał wrażenie, że z moment pęknie mu głowa, a wczorajszy paw bynajmniej nie był ostatnim.

– Pan Haldred Svartalfsson?

Prawie podskoczył słysząc za sobą cichy, kobiecy głos. Był tak obolały i rozkojarzony, że nie zauważył hostessy, która nieoczekiwanie znalazła się tuż za nim.

– To ja.

– Proszę za mną. Panna Barring i pan Smith już na pana czekają.

Znakomita większość gości Elysium meldowała się w hotelu incognito albo używając fałszywych danych. Nikogo to nie dziwiło. Jedną z głównych zalet ekskluzywnej sieci była anonimowość gwarantowana przez totalną dyskrecję personelu. Mimo to, pseudonim domniemanego zleceniodawcy wydał mu się tak ostentacyjnie przewidywalny, że aż śmieszny.

– Prowadź – uśmiechnął się pod nosem. – Już nie mogę się doczekać spotkania z "panem Smithem".

Dziewczyna zaprowadziła go do alkowy usytuowanej przy samym oknie. W słoneczny dzień, położenie stolika gwarantowało doskonały widok na morze. Dzisiaj głównym atutem ustronnego miejsca była niemal całkowita izolacja od pozostałej części sali. Na półokrągłej kanapie siedziały dwie osoby. Hal dopiero po paru sekundach rozpoznał Clair. Mógłby przysiąc, że kobieta, z którą rozmawiał poprzedniego dnia była zadbaną brunetką obdarzoną apetycznymi krągłościami. Teraz miał przed sobą nieciekawą grubaskę w za małej, niemodnej garsonce. Wzdrygnął się i postanowił jak najszybciej skupić uwagę na jej towarzyszu. Pan Smith okazał się starszym mężczyzną o jasnych oczach i miłym uśmiechu. Mimo wieku, jego siwe włosy pozostały gęste, a sylwetka młodzieńcza. Miał na sobie granatowy garnitur i popielatą koszulę bez krawata. Ogólnie robił bardzo sympatyczne wrażenie. Oboje wstali na powitanie.

Hal najpierw uścisnął dłoń Clair wymieniając z kobietą kurtuazyjne wyrazy radości z ponownego spotkania. Po chwili odwrócił się w kierunku mężczyzny. Chciał się przedstawić, ale pan Smith go uprzedził.

– Tak się cieszę, że przyjął pan moje zaproszenie, panie Svartalfsson – pan Smith energicznie potrząsnął jego ręką. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Już się bałem, że pan nie przyjdzie. Proszę usiąść. Czy zamówić dla pana śniadanie? My już jedliśmy.

– Nie trzeba, ale będę wdzięczny za szklankę wody.

– Oczywiście.

Pan Smith nacisnął guzik wzywający obsługę. Kelnerka zjawiła się niemal w tej samej chwili. Zamówił wodę dla Hala oraz kawę dla siebie i Clair.

– No! Teraz możemy przejść do rzeczy – powiedział, gdy tylko kelnerka się oddaliła. – Pańska obecność wskazuje, że jest pan zainteresowany propozycją pracy, o której mówiła panu Clair.

– Powiedzmy. Zanim wyrażę zainteresowanie lub jego brak, chciałbym usłyszeć, o co właściwie chodzi.

– Ależ pan konkretny! Podoba mi się to. Już spieszę z wyjaśnieniami. Pragnę jednak zaznaczyć, że sprawa jest na tyle delikatna, że wolałbym na razie nie zdradzać wszystkich szczegółów. Dopiero kiedy się pan zdecyduje…

– O nie – Hal wszedł mu w słowo. – Tak nie będziemy się bawić. Muszę wiedzieć wszystko, zanim się zdecyduję. JEŻELI się zdecyduję.

– Mocne słowa – wtrąciła Clair. – Zwłaszcza jak na kogoś, kto nie ma szans na znalezienie pracy w zawodzie. Pragnę przypomnieć, że właśnie bierze pan udział w rozmowie kwalifikacyjnej…

– W której wcale nie muszę uczestniczyć, panno Barring. Wbrew pozorom mam pieniądze i nie szukam zajęcia.

– W takim razie, co pan tu robi? – zapytał Smith pochylając się do przodu. Jego oczy błysnęły wesoło.

– Przyszedłem z ciekawości. Z nudów robi się różne głupie rzeczy.

Smith zaśmiał się i chyba chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili zjawiła się kelnerka. Dziewczyna dyskretnie podała napoje i bezszelestnie zniknęła. Korzystając z chwili zamieszania, pan Smith spojrzał na Clair w bardzo wymowny sposób. Choć nadal się uśmiechał, w jego oczach nie był nawet cienia wesołości. Hal to zauważył, ale nie dał nic po sobie poznać. Szybko odwrócił wzrok i zajął się swoją wodą. Nie był zaskoczony, gdy to Clair przejęła inicjatywę.

– Zacznijmy od początku – pod jej łagodnym spojrzeniem kryło się napięcie. – Wszyscy jesteśmy tu całkowicie dobrowolnie. Zadanie, o którym chcemy porozmawiać można wykonać za pomocą kwalifikacji, które pan posiada. Nigdzie nie jest jednak napisane, że sprawy nie da się załatwić zupełnie inaczej. Panie Svartalfsson… Hal. Wczoraj przeszliśmy na "ty", więc będę się do ciebie zwracać po imieniu, jeżeli nie masz nic przeciwko…

– Jasne, że nie.

– Dobrze. W takim razie, Hal – wzięła głęboki oddech. – Mamy dla ciebie pracę, której nie potrzebujesz. Z drugiej strony, ty masz kwalifikacje, które możemy wykorzystać, choć wcale nie są nam niezbędne. Mimo to myślę, że się dogadamy. Przemawiają za tym obopólne korzyści, które mową wyniknąć z potencjalnej współpracy.

– Clair, moja droga – pan Smith ponownie się rozpromienił. – Lepiej bym tego nie ujął! Jak zawsze jesteś niezastąpiona. Mnie przekonałaś. Skoro wierzysz, że pan Svartalfsson i tak przyjmie naszą propozycję, to chyba nie ma sensu nic przed nim ukrywać.

– Taki początek rozmowy znacznie bardziej mi się podoba – przyznał Hal. Skoro bawimy się w teatrzyk, nie będę gorszy. Przybrał najbardziej szczery i ufny z szerokiej gamy swoich sztucznych uśmiechów.

– Doskonale! – Smith klasnął w dłonie. – Nie ma sensu zwlekać. Od razu przejdę do rzeczy. Tylko od czego by tu zacząć…?

– Może od prawdziwego nazwiska?

– To które panu podałem jest jedynym, jakie posiadam – mężczyzna rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Nazywam się Ezechiel Smith.

Hal otworzył usta, żeby powiedzieć coś grze w otwarte karty. Po czym od razu je zamknął. Choć nazwisko było wręcz stereotypowo popularne, w zestawieniu z imieniem nabrało nowego znaczenia.

Każdy, kto choćby odrobinę interesował się światem biznesu znał je doskonale. Ezechiel Smith był prezesem i głównym udziałowcem Midgard Bank, ósmej co do wielkości instytucji finansowej Siedmiu Miast.

– Po pańskiej minie wnioskuję, że już pan wie kim jestem. I jaką organizację reprezentuję – Smith kontynuował nie czekając na potwierdzenie. – Jeżeli chodzi o moją towarzyszkę, to również podała swoje prawdziwe nazwisko. Panna Barring jest dyrektorem naszego departamentu bezpieczeństwa. Łatwo to sprawdzić. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje? Możemy kontynuować?

– Powiedzmy.

– Doskonale. Tak się składa, że mamy pewien problem, który być może jest pan w stanie rozwiązać. O ile podejmie się pan zadania.

– To się okaże. Co to za problem?

– Nazywa się Bertrand. Czy to nazwisko coś panu mówi?

– Szczerze mówiąc, nie bardzo.

– No tak, w zasadzie mnie to nie dziwi – Smith zdjął okulary. – Pan był gwiazdą Yggdrasil Invest. Jednym z najlepszych dealerów na rynku. Nie dziwię się, że Riviera miał wobec pana niemal nieograniczone zaufanie…

– Czy możemy nie poruszać tego tematu?

– Naturalnie – starszy mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco. – Chciałem tylko powiedzieć, że w swojej organizacji cieszył się pan bardzo wysoką i w pełni zasłużoną pozycją. Limity transakcyjne przyznane przez władze funduszu umożliwiały panu grę o najwyższe stawki. Rywalizację z najlepszymi. Bertrand do nich nie należał. Choć też był dealerem, grał w zupełnie innej lidze. W Midgard Bank pełnił funkcję młodszego specjalisty do spraw symetrycznych transakcji arbitrażowych.

– Nudy.

– Najwidoczniej nasz przyjaciel miał na ten temat podobne zdanie. Dodam, że w pełni uzasadnione. Sam zaczynałem jako dealer i wiem, że praca Bertranda nie należała do najciekawszych. Ani tym bardziej najbardziej lukratywnych finansowo. Zapewne to było główną przesłanką jego niefortunnej decyzji. Podejrzewam, że to przez…

– Do rzeczy, panie Smith. Chyba, że moim zadaniem ma być budowa portretu psychologicznego pańskiego byłego pracownika. Z góry chciałbym zaznaczyć, że się do tego nie nadaję. Nie zawsze rozumiem sens własnych działań, a co dopiero cudzych.

– Ach tak. Clair wspominała mi o tej kobiecie, z powodu której….

– O tym też nie chcę rozmawiać – Hal powoli tracił cierpliwość.

– Ależ panie Svartalfsson – mężczyzna uśmiechnął się jowialnie. – proszę się nie denerwować. To żaden wstyd. Z miłości robi się różne niezrozumiałe rzeczy.

Smith rzucił okiem na Clair, która w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie. Kobieta gwałtownie spąsowiała i szybko spuściła wzrok. Ukradkowa wymiana spojrzeń nie uszła uwadze Hala. Pomiędzy Smithem i a jego podwładną wisiało pełne napięcia niedopowiedzenie. Cokolwiek się za tym kryło, Hal wiedział, że może to wykorzystać. Uznał, że to dobry moment by nieco podkręcić tempo negocjacji.

– Mam już tego serdecznie dosyć – zrobił poirytowaną minę. – Jeżeli za chwilę nie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi, wychodzę. Tracę swój cenny czas, kiedy wy odgrywacie tu jakąś telenowelę! Panie Smith, życie uczuciowe panny Barring naprawdę mnie nie interesuje i epatowanie…

– Jeżeli nie obchodzi – Smith przerwał mu gwałtownie. Jego nieodłączny uśmiech przerodził się w złośliwy grymas. – to lepiej żeby zaczęło. Osoba panny Barring jest kluczowym elementem tej sprawy. Prawda, Clair?

Kobieta w milczeniu gryzła dolną wargę. Jej pulchne policzki były tak czerwone i napięte, jakby za moment miały eksplodować.

– Prawda, panie prezesie… – głosClair drżał od wstrzymywanego płaczu.

– W takim razie może to ty opowiesz naszemu gościowi, co się stało? – Smith wykrzywił się drwiąco. – Nie? O ile wiem, to przy nim bardzo ochoczo otwierałaś usta…

Zaczynało robić się ciekawie. Smith powoli tracił dobry humor, a Clair ewidentnie znajdowała się na skraju załamania. Hal wiedział, że silne emocje nigdy nie idą w parze z sukcesem w negocjacjach. A atmosfera pomiędzy jego ewentualnymi pracodawcami zagęszczała się stopniowo, jak gulasz z owoców morza, który w dawnych czasach gotowała jego matka. Cały sekret udanego dania krył się w kompozycji przypraw oraz właściwym odparowaniu wody. Teraz wszystkie składniki były już na miejscu i wystarczyło tylko umiejętnie podsycać rozniecony wcześniej płomień.

– Wystarczy! – przerwał z dobrze udawanym oburzeniem. – To jest jawny mobbing! A ja nie jestem dzieckiem i resztę jestem w stanie sobie dopowiedzieć. I na pewno nie chcę znać szczegółów.

Miał wrażenie, że pod mokrymi rzęsami kobiety dostrzegł nikły błysk wdzięczności. Dokładnie o to chodziło. Clair chyba chciała coś powiedzieć, ale Smith ją uprzedził.

– Może pan sobie darować tą szopkę. Przychylność Clair i tak na nic się panu nie przyda. Proszę pamiętać, że to ja tu podejmuję decyzje.

No i gulasz diabli wzięli. Hal nie spodziewał się, że Smith tak szybko go przejrzy.

- Dokładnie zapoznałem się z pańskim portfolio i wiem, że nie jest pan dżentelmenem – kontynuował prezes. – I bardzo dobrze. Czasy rycerzy i dam w opresji dawno minęły. Z resztą, żadna z niej dama – Smith zmierzył Clair pogardliwym spojrzeniem. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Do niedawna byłem prawdziwą antytezą męskiego szowinizmu. W czasie mojej prezesury dbałem o to, by w załodze Midgard Bank znaleźli sami najlepsi bez względu na rasę, orientację, płeć czy wygląd. Osobiście brałem udział w każdej, ostatecznej rozmowie kwalifikacyjnej. Nigdy nie kierowałem się uprzedzeniami i brałem pod uwagę jednie kompetencje. Kiedy zatrudniałem Clair jako dyrektora departamentu bezpieczeństwa, byłem przekonany, że jest właściwą osobą na to szalenie odpowiedzialne stanowisko. Miała doskonałe referencje, nieskazitelną reputację i spektakularne wyniki w testach inteligencji. Wygląd w ogólnie nie wydawał mi się istotny. Niestety, to był błąd. Nie wziąłem pod uwagę, że kobiety o aparycji mojej koleżanki mają jedną zasadniczą wadę. Bez względu na współczynnik IQ, wystarczy odrobina męskiego zainteresowania i zupełnie głupieją.

– A Bertrand to wykorzystał? – domyślił się Hal.

– I to na wszystkie możliwe sposoby. Prawda, moja droga?

Kobieta wydawała się tak zrezygnowana i roztrzęsiona, że Halowi prawie zrobiło jej się żal. Gdyby była ładniejsza, może nawet spróbowałby ją pocieszyć. Ale nie była, a on miał już dosyć tej całej rozmowy.

– Wystarczy już tego – zwrócił się w kierunku Smitha całkowicie ignorując pochlipującą kobietę. – Proszę o konkrety. Jak rozumiem, ten cały Bertrand złamał serce pannie Barring. Zakładam, że pakiet socjalny Midgard Bank nie obejmuje rozwiązywania problemów emocjonalnych pracowników, dlatego muszę zapytać co pan ma z tym wspólnego?

– Jak pan słusznie zauważył, prywatne życie pracowników nie leży w kręgu moich zainteresowań. Choć być może powinno. Zwłaszcza, jeżeli dotyczy to osób, które mają dostęp do informacji o najwyższej wrażliwości – Smith westchnął wrócił do swojego zwyczajnego, kulturalnego tonu. – Jak już wcześniej ustaliliśmy, z miłości ludzie robią różne głupie rzeczy. I w zasadzie mają do tego pełne prawo. Niestety, dzięki Clair miałem okazję przekonać się, że zakochana kobieta na odpowiedzialnym stanowisku to wyjątkowo niefortunna kombinacja.

– Jakie dane wykradł Bertrand?

– Panie Svartalfsson – Smith zaśmiał się gorzko. – Powinien pan raczej zapytać, jakich danych nie wykradł.

– Jest aż tak źle?

– Gorzej. Clair zapewniła mu pełen dostęp. Wiem, że skopiował całą bazę klientów, wraz z informacjami o marżach oraz całą historią transakcji. Nie jestem pewien, czy dobrał się też do danych kadrowych, to jednak bez znaczenia. Nie wątpię, że baza DNA prawie dziesięciu tysięcy pracowników może być dla kogoś łakomym kąskiem, ale nie to boli mnie najbardziej. Jeżeli dane klientów trafią do konkurencji, Midgard Bank będzie skończony.

– Mogę to sobie wyobrazić. Czego oczekuje pan ode mnie?

– Czy to nie oczywiste? Chcę żeby znalazł pan Bertranda i dopadł go zanim sprzeda komukolwiek skradzione dane.

Choć Hal spodziewał się takiej odpowiedzi i tak poczuł się nieswojo.

– Dlaczego po prostu nie zawiadomicie Agencji?

– Mówiąc szczerze chyba wolałbym, żeby Bertrand dyskretnie sprzedał dane jednemu z moich konkurentów, niż żeby informacja o samej kradzieży wyszła na jaw. Zaufanie klientów wobec Midgard Bank ległoby w gruzach. Boję się nawet myśleć, jak zareagowałby rynek i akcjonariusze. Nie wątpię w profesjonalizm Agencji, ale tam też pracują tylko ludzie. Dużo ludzi. A wystarczy jeden przeciek i będę skończony.

– Zostają jeszcze najemnicy.

– Sądzi pan, że o tym nie pomyślałem? Jak pan uważa, dlaczego zatrudniłem Bertranda?

– Szczerze mówiąc to nie wiem. Z tego co pan mówił, nie jest najlepszym dealerem.

– Nie jest – zgodził się Smith. – Nie posiada naturalnego instynktu, cierpliwości, ani przede wszystkim wiedzy na temat finansów. Tak się jednak złożyło, że wszystkie te braki nadrabia talentem magicznym. Dzięki temu doskonale sprawdzał się przy arbitrażu na wielu rynkach równocześnie. Obsługa tych transakcji nie jest skomplikowana, ale wymaga refleksu i szybkości. Dodam tylko, że nasz przyjaciel z kontraktami nie radził sobie nawet w połowie tak dobrze jak z szeroką gamą zaklęć ofensywnych, które zdołał opanować w jakichś bliżej nieokreślonych okolicznościach. Najemnicy, których wynająłem nie wrócili, a ja doszedłem do wniosku, że ogień trzeba zwalczać ogniem.

– Świetny plan – Hal postanowił jeszcze trochę poblefować. – Ale ma jedną zasadniczą lukę. Ja nie jestem magiem bojowym. Panna Barring wprawdzie przypomniała mi kilka ekscesów z moich szczenięcych lat, ale to było dawno i nieprawda. Przez całe dorosłe życie zajmowałem się transakcjami pochodnymi i obawiam się, że z w walce nie radzę sobie najlepiej.

– Gdyby w istocie tak było, nie siedziałby pan tu teraz.

– Ale ja naprawdę… – zaczął. I przerwał.

Elementy układanki trafiły na swoje miejsca. Zrozumiał.

– Ty draniu – warknął. – To wy nasłaliście tych opryszków.

– Brawo, panie Svartalfsson – Smith uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jest pan nie tylko sprawny, ale też całkiem bystry.

– Mogłem zginąć!

– Mógł pan, nie przeczę. Ale proszę zrozumieć moje położenie. Od prawie trzydziestu godzin Bertrand hasa sobie po mieście. Być może znalazł już kupca. Moi najemnicy nie żyją i jest już za późno, żeby zawiadomić Agencję nawet, gdybym jednak się na to zdecydował. Mój czas się kończy. Nie mogłem ryzykować, że ten, którego wybiorę nie sprosta zadaniu.

– „Ten, którego pan wybierze"? – Hal parsknął. – A czy wziął pan pod uwagę, że „ten" też może mieć coś do powiedzenia w tym temacie? Wydaje się panu, że po wszystkim, czego się dowiedziałem, nadal jestem skłonny wziąć tą robotę?

– Dlaczego nie? – Smith zrobił minę niewiniątka. – Proszę potraktować wczorajszy wieczór jako etap rozmowy kwalifikacyjnej.

Hal nie wierzył własnym uszom.

– Napuścił pan na mnie czterech drabów, którzy mnie napadli i poturbowali. Cud, że uszedłem z życiem. Aż boję się myśleć, co mogłoby się stać gdybym był nieco bardziej pijany!…

– Cóż, alkohol szkodzi zdrowiu.

– Mogłem zginąć – powtórzył.

– Ale pan żyje.

– Nie podoba mi się to wszystko.

– To oczywiste. Podobnie jak to, że w każdej chwili może pan wstać i wyjść. A mimo to nadal pan tu jest. Dlaczego?

Hal nie znał odpowiedzi na to pytanie. Odkąd stracił pracę, każdy jego dzień był podobny do poprzedniego. W nocy pił, a rano leczył kaca. Czasami rutynę urozmaicał hazard, miękkie narkotyki albo przygodny seks. Miał nadzieję, że w końcu uda mu się pogrążyć się w pijackim delirium i zapomnieć. Niestety coś uparcie trzymało go na granicy pomiędzy żałosną egzystencją a całkowitym upodleniem. Wiedział, że gdyby tylko udało mu się trafić na równię pochyłą prowadzącą do totalnej autodestrukcji w końcu odnalazłby spokój. Chciał trafić na dno, zwinąć się w kłębek i spać pod ciepłym kocem beznadziejności. Tak przynajmniej było do wczoraj. Kiedy napadli go bandyci, Hal był tak zajęty walką o życie, że na chwilę zapomniał o przeszłości. Nie myślał o straconej pracy, braku tożsamości ani zranionej dumie. Nie miał na to czasu. „Dlaczego?"– Smitha nie było pytaniem, ale odpowiedzią. Odpowiedzią, której do tej pory bezskutecznie szukał na dnie butelki. Hal zrozumiał, że desperacko potrzebuje czegoś do roboty.

– Załóżmy, że się zgodzę – zaczął ostrożnie. – Co będę z tego miał?

– Nie jestem w stanie zwrócić panu dawnego życia – Smith jakby czytał mu w myślach. – Chętnie bym pana zatrudnił, ale Geas może zdjąć tylko ten, kto go nałożył. W tej sytuacji, pozostaje mi tylko to.

Mężczyzna wyciągną karteczkę, napisał coś na niej i przesunął po stole. Hal z niedowierzaniem odczytał zapisaną na odwrocie sumę.

– Zgoda.

– Wiedziałem, że się dogadamy.

– Domyślam się, że mam zacząć od razu?

– Tak. Czy potrzebuje pan czegoś? Mogę udostępnić panu wszelkie konieczne zasoby. Broń, pieniądze, informacje? Wystarczy słowo, a Clair wszystko zorganizuje.

– Potrzebuję przedmiotu, który należał do Bertranda – odpowiedział po chwili namysłu. – Albo nie. Lepiej dajcie mi token. Coś, czego dotknął magią.

– Dotknął magią? – Clair podejrzliwie zmarszczyła brwi. – Co to znaczy?

– Dokładnie to, co powiedziałem – Hal westchną z irytacją. Nie lubił tłumaczyć niczego laikom. – Pomimo swej powszechności, magia nie jest naturalna. Wybija świat ze stanu równowagi. Tak się składa, że każdy, kto manipuluje Splotem robi to nieco inaczej. Zaklęcia tworzą rysy, które są jak odciski palców pozostawione na osnowie rzeczywistości. A nawet więcej. Ślady magicznej ingerencji przypominają otwarte rany. Zanim Splot zdąży się zregenerować, te miejsca pulsują i szarpią zdrowe włókna. To się nazywa echo. Inni magowie wyczuwają je nawet z daleka. Oczywiście na świecie bez przerwy używa się magii dlatego rozróżnienie pojedynczej wibracji jest prawie niemożliwe. Chyba, że ktoś wie, czego szukać.

– Ha! Mówiłem, że to nasz człowiek! – Smith zwrócił się do Clair i zatarł ręce. – Jeżeli dam panu coś, co nosi ślad Bertranda to go pan znajdzie, czy tak?

– Tak. Pod warunkiem, że będzie używał magii.

– Czy on wie, że tak się da?

– Pewnie tak. Co nie znaczy, że będzie się tego spodziewał. Szukanie cudzego echa nie jest prostą sprawą a zasięg jest ściśle skorelowany z mocą i doświadczeniem poszukującego. Czy Bertrand spodziewa się, że będzie go szukał inny czarodziej?

– Nie sądzę. A nawet jeżeli, to na pewno nie przyjdzie mu do głowy, że będzie to ktoś o porównywalnej mocy.

– Porównywalnej? Nie wydaje mi się. Jestem…

– … magiem ósmego kręgu – dokończył Smith. – Wiem. I jest pan też bardzo pewny siebie. To dobrze, ale zalecałbym ostrożność. Mówi się, że Bertrand to najpotężniejszy mag swojego pokolenia. Siódmy syn siódmego syna i takie tam.

– I ja niby mam w to uwierzyć w takie bajki? – Hal parsknął. – Siódmy syn siódmego syna w dobie ujemnego przyrostu naturalnego?

– Ja tylko powtarzam, co mówią – Smith wzruszył ramionami.

– Nie ważne. Syn czy nie syn, znajdę go i załatwię. Oczywiście pod warunkiem, że dostanę odpowiedni token.

– Naturalnie. Wydaje mi się, że to się nada – Smith sięgnął za pazuchę i wydobył plastikową saszetkę. – Proszę.

Hal ostrożnie wziął opakowanie i zajrzał do środka. Wewnątrz znajdowała się maleńka kość.

– Co to niby ma być? To z kurczaka? – Hal skrzywił się z dezaprobatą. – Prosiłem o porządny token, a nie resztkę jego ostatniego posiłku.

– To nie kurczak, panie Svartalfsson – Smith uśmiechnął się tajemniczo. – Proszę dotknąć.

Hal potrząsną saszetką, a kostka uderzyła o stół.

– Kości zostały rzucone – mruknął wyciągając dłoń…

… i wrzasnął. Gdy tylko dotknął tokena, jego ciało wypełniła fala strachu, bólu i śmierci. Echo było tak intensywne, że z trudem powstrzymał gwałtowny atak mdłości, który tym razem nie miał nic wspólnego z kacem.

– Co… co to jest? – wysapał.

– Paliczek, panie Svartalfsson – Smith po raz pierwszy się nie uśmiechał. – Kość małego palca. Wszystko, co zostało z mojego poprzedniego najemnika.

Koniec

Komentarze

Całkiem, całkiem - nordycka mitologia w urban thrillerowej postaci... trochę zgrzytają te irracjonalne elfy, a nazwy w języku polskim jednak się odmienia (nie "od Niflheim" ale "od Niflheimu"). Świetnie wychodzą ci dialogi, jak ten w knajpie - mistrzostwo! Natomiast styl przy opisach cokolwiek mi nie pasuje, trochę zbyt drewniany. Mimo wszystko mogę się pokusić o stwierdzenie, że lepszego tekstu nie czytałem tu przez minione dwa tygodnie chude.
Flink gjøremål!

Pare powtórzeń (jakiś tam mężczyzna zbyt często użyty), jedno masło maślane. Ale ogólnie, jest akcja. Czekam na więcej, lubię ten świat :P

Arctur Vox, dziękuję za komentarz. Zapomniałam dodać, że "Ronin" to luźna kontynuacja mojego poprzedniego opowiadania pt. "Kontrakt" (ten sam świat). Znajomość tamtego tekstu nie jest wymagana, żeby ogarnąć treść, ale na pewno nie zaszkodzi. Przeczytaj jeżeli masz czas, jestem ciekawa Twojej opinii :)

a.k.j - dzięki za uwagi :) Wieczorkiem jeszcze raz przejrzę tekst pod kątem powtórzeń. A to "masło" to gdzie? Jak mi podpowiesz, to też chętnie skoryguję. W następnej części akcji będzie jeszcze więcej ;)

Przeczytałem z przyjemnością. Tylko ten chwalony wyżej dialog w barze nie za bardzo przypadł mi do gustu. Momentami też nie do końca udawało mi się zrozumieć motywację bohaterów. Niemniej - nadal - przyjemny tekst. Świetny opis walki przy użyciu magii. :)

Pozdrawiam 

Kurcze, ciężko mi teraz znaleść. Za dużo czytam na raz, dlatego raczej nie robie analiz z wyłapywaniem błędów, jedynie zaznacze coś półsłówkiem :P. Ale jestem pewien, że gdzieś był pleonazm (lub tautologia :P). Ale, jeśli nikomu innemu się nie rzuci w oczy, to mały problem. U mnie masz po Kontrakcie duży kredyt zaufania :P

exturio, bardzo dziękuję za komentarz. Jeżeli chodzi o motywacje, to o które postaci chodzi? Mój chłopak miał podobną uwagę a propos konkretnej sceny i jestem ciekawa, czy Wasze spostrzeżenia się pokrywają :)

a.k.j. dzięki :) Mam nadzieję, że to będzie lepsze niż "Kontrakt". Niestety resztę wrzucę pewnie dopiero po Świętach. W ten weekend zaangażowałam się w czytanie tekstów na Eliminacje a w tygodniu będę miała sporo pracy :) 

Super. Wciąga i rozbudza apetyt. Z niecierpliwością czekam na kolejne części. Stawiam 6 i serdecznie pozdrawiam.

Ja też czekam na resztę. Naprawdę, pozazdrościć ci można profesjonalności, swobody doboru słowa i budowania napięcia w warstwie dialogowej. Przejdę się na twoje poprzednie teksty.  :   )

Shrek2, bardzo dziękuję za miłe słowa i ocenę. Po Świętach powinna się pojawić kolejna część (postaram się wrzucić od razu całość) :)

jahusz, również bardzo dziękuję i zachęcam do zapoznania się z "Kontraktem". Akcja toczy się w tym samym świecie, co "Ronin", około 2-3 miesięcy wcześniej. Zdarzenia są częściowo powiązane, losy bohaterów - również ;)

Zacząłem skrupulatnie odnotowywać w notatniku błędy i jakieś takie niefajności, ale... historia zaczęła mnie powolutku wciągać, i zapomniałem o tym co robiłem wcześniej. Ranferiel, ty piszesz świetnie. A dialogi - bardzo dobre. Ogólnie jak czytałem ten tekst, to nie ja go pochłaniałem, lecz on mnie! Jak ty to robisz, że potrafisz usidlić czytelnika? Pisz w ten sposób i zmieniaj pomysłów, tylko ulepszaj styl. Chociaż już w chwili obecnej jest na bardzo wyskoim poziomie. Pozdrawiam
PS. Czekam na dalsze losy bohaterów.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

mkmorgoth, bardzo dziękuję za miły komentarz:) Cieszę się, że Ci się podoba. Przy okazji chciałabym przeprosić Ciebie i innych za to, że jeszcze nie opublikowałam reszty. Mam ostatnio konkretne urwanie głowy i jakoś nie mogę się zabrać za dopieszczenie prawie skończonego tekstu.

Ok, to czekam na dalsze losy. Pozdrawiam :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Rewelacja! ze świata nieudolnych prób i fatalnych schortów wreszcie zszedłem do świata prawdziwej literatury pisanej przez duże L. Podoba mi się twój brutalny realizm. podoba mi się, że nawet w świecie magii Minister Zdrowia wykazuje się swoją normalną papierosową czujność, dbając o zdrowie ogółu przez umieszczanie odpowiednich napisów na używkach. Masz rację biurokracja i pieniądz są uniwersalne i mogą rządzić w każdym świecie. Opek nie zasługuje na tak niską ocenę  jaką ma, dlatego dla równowagi daję 6.  

Nowa Fantastyka