- Opowiadanie: Vladimyr van Velden - Fanny Vuur [Eliminacje 2011]

Fanny Vuur [Eliminacje 2011]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Fanny Vuur [Eliminacje 2011]

– Oto, szanowni państwo – rzekł łysiejący wykładowca, wyciągając teatralnie ramię w kierunku oszklonych drzwi – jest laboratorium badawczo – rozwojowe. Serce całej tej instytucji…

Studenci w skupieniu kiwali głowami, co gorliwsi podnieśli do ust małe dyktafony, powtarzając półgłosem słowa mężczyzny.

– Raczej mózg, profesorze – rozległ się nagle z boku łagodny baryton. Wszyscy gwałtownie odwrócili głowy.

– Ależ to pan Buijsmann! Co za niespodzianka! Panie i panowie, to dzięki uprzejmości pana Buijsmanna oglądamy dziś to wspaniałe miejsce. Pan Buijsmann od lat prowadzi z ogromnym sukcesem firmę Aumatic… Ile to już lat, sir?

– Prawie dwadzieścia. Byliśmy prekursorami na rynku.

– Otóż to. A z naszą uczelnią Aumatic współpracuje od lat ośmiu.

– To zaszczyt wspierać Systemową Szkołę Zarządzania. Jej absolwenci tworzą znakomite kadry. Wszyscy stażyści Aumatic'u rekrutują się z waszej szkoły – tu Buijsmann zwrócił się bezpośrednio do studentów.

– Tak właśnie! Zapamiętajcie sobie, moi drodzy, tylko Systemowa Szkoła Zarządzania zapewnia tak znakomite przygotowanie do otworzenia w przyszłości własnej firmy. Ale, ale, sir – tu wykładowca zwrócił się bezpośrednio do Buijsmanna – może ma pan chwilkę czasu, by oprowadzić nas osobiście po tej wspaniałej organizacji?

– W rzeczy samej, mam chwilkę. To także dla mnie znakomita okazja, by poznać przyszłych stażystów – mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo w stronę najbliżej stojącej brunetki, która odruchowo poprawiła włosy i odwzajemniła uśmiech.

Buijsmann chrząknął.

– A zatem, laboratorium badawczo – rozwojowe, to mózg naszej firmy. Zatrudniamy tu najlepszych fachowców z całego kontynentu. Ich zadaniem jest pracować nad udoskonalaniem grzebieni i wyposażać je w nowe, użyteczne funkcje.

– Użyteczne dla przyszłych borrowerów, sir? – pytaniu towarzyszyło podniesienie ręki przez wysokiego rudzielca w eleganckim płaszczu.

– Oczywiście, ale nie tylko. Udoskonalamy grzebienie także po to, by ułatwić życie lenderów. To właśnie w tym laboratorium wprowadziliśmy model 1.4A, wyposażony w moduł kontrolujący funkcje fizjologiczne lendera. Dzięki temu ciało nosiciela, wybaczcie państwo staromodne określenie, nie jest narażone na żadne nieprzyjemne konsekwencje wynikające z faktu, że jego psychika została zminimalizowana.

– A jakież to mogą być konsekwencje? – Rudy student pogardliwie wydął wargi.

Buijsmann spojrzał na niego ostro.

– A takie, że lender może się zsikać, reprezentując pana na konferencji, jeśli nie będzie pan wiedział, że ma pełny pęcherz.

Grupa zaszemrała nerwowo, dając wyraz swej dezaprobaty wobec tak niestosownych pytań rudzielca, ten zaś zaczerwienił się i spuścił wzrok.

– Proszę państwa, tłumaczę to każdej grupie, wytłumaczę i wam: lenderzy to normalni ludzie, nie cyborgi. Platynowe grzebienie, zintegrowane z ich mózgami, służą do minimalizacji ich świadomości i nadzorują funkcjonowanie ciał w fazie zminimalizowania, nie mają natomiast wpływu na ich funkcje fizjologiczne. Lender nie może przestać jeść i pić, jeśli akcja trwa trzy tygodnie, bo to będzie ostatnia akcja w jego życiu. Operacja integracji grzebienia i szkolenie lendera to niezbyt długi, ale kosztowny proces. A koszty, szanowni państwo, należy minimalizować!

Studenci milczeli, unosząc dłonie z dyktafonami w kierunku mówiącego Buijsmanna.

– Czy są jakieś pytania?– rzucił ten po chwili.

– Skąd rekrutują się lenderzy Aumatic'u i na jakich zasadach pracują w firmie? – padło z grupy.

– Bardzo dobre pytanie. Aumatic stosuje w tym względzie transparentne zasady Systemowego Kodeksu Borrowerów. Lenderzy trafiają do firmy dobrowolnie i są zatrudniani na umowy o pracę. Tak, proszę państwa, to normalni, pełnoprawni pracownicy. Rekrutują się z grup społecznych, które straciły wszystko w czasie Wielkiego Kryzysu Europejskiego. Nie będzie przesadą stwierdzić, że to właśnie kryzys wymusił na rządzie wprowadzenie systemu borrower – lender. Uchroniło to gospodarkę przed dalszym rozpadem i dało zatrudnienie tysiącom jednostek, pozbawionych środków do życia. Lenderami zostają młodzi ludzie nie widzący przed sobą innych perspektyw niż handel bronią, narkotykami, tudzież prostytucja. Firmy w rodzaju Aumatic to dla nich szansa na godne życie.

– Krążą plotki, że Aumatic zatrudnia dzieci… – dał się słyszeć nieśmiały, kobiecy głos. Wykładowca spojrzał ostro w kierunku grupy studentów, starając się zlokalizować jego źródło. Buijsmann jednakże tylko się uśmiechnął.

– Czego to konkurencja nie wymyśli… Pragnę panią uspokoić: nie integrujemy osób poniżej piętnastego roku życia. Grozi to komplikacjami pracy mózgu i, co za tym idzie, porażką projektu. Integrowanie grzebieni u dzieci jest po prostu nierentowne.

Studenci milczeli, potakująco kiwając głowami.

– Jeśli nie ma dalszych pytań – podjął po chwili Buijsmann – proponuję rzucić okiem do laboratorium. Będą mieli państwo szanse obejrzeć kilka modeli grzebienia, także te starsze, już oficjalnie wycofane z rynku.

Masywne, dźwiękoszczelne drzwi otworzyły się przed nimi bezszelestnie. Wewnątrz panowała cisza; około dwudziestu osób pochylało się w skupieniu nad długim stołem. Po środku stały platynowe grzebienie w różnym stopniu demontażu.

– Tak właśnie wygląda proces przygotowania grzebienia do integracji. To tutaj technicy wyposażają go we wszelkie funkcje a także w podstawową jednostkę sztucznej inteligencji, którą kolokwialnie nazywamy AI.

Jeden ze studentów uniósł rękę.

– Jaki jest sens wyposażania grzebienia w AI? Jeżeli dobrze rozumiem, po minimalizacji jaźń borrowera całkowicie przejmuje kontrolę nad ciałem lendera. Jeśli borrower się wycofuje, lender może się zmaksymalizować i samodzielnie kontrolować ciało. Gdzie tu miejśce na AI?

Buijsmann z uznaniem pokiwał głową.

– AI to forma zabezpieczenia. Gdyby coś poszło nie tak i psychika lendera nie byłaby w stanie się zmaksymalizować – powiedzmy, że w czasie akcji nastąpiło uszkodzenie mózgu – wówczas zadaniem AI jest bezpiecznie doprowadzić korpus wraz z grzebieniem do bazy. Nawet, jeśli grzebień uległ uszkodzeniu, to jego podzespoły są wciąż sporo warte i mogą zostać ponownie wykorzystane.

Grupa w milczeniu obserwowała pracujących techników. Ich oczy uzbrojone były w okulary mikroskopowe, dłonie zaś w cienkie chwytaki. Pracując w absolutnym milczeniu, zdawali się nie zwracać żadnej uwagi na obecność nieoczekiwanych gości.

– Proszę przyjrzeć się obecnym tutaj matrycom grzebieni… Niektóre z nich to niemal zabytki, absolutne unikaty! – Z przejęciem wydusił z siebie wykładowca, starając się mówić ściszonym głosem. Studenci rozglądali się w milczeniu, lustrując rozstawione modele. Kilku z nich notowało numery seryjne i lata produkcji poszczególnych typów.

– Czy są jakieś pytania? – rzucił Buijsmann po chwili. W absolutnej ciszy jego głos wydał się niemal grzmotem. Co niektórzy członkowie grupy przecząco pokręcili głowami.

– W takim razie proponuję przejść do sali operacyjnej. Przy odrobinie szczęścia będą mogli państwo obejrzeć zabieg integracji na żywo – mówiąc to Buijsmann skierował się w stronę wyjścia, prowadząc za sobą studentów i wykładowcę. Jedna z osób dość niefortunnie potknęła się i w przejściu powstało lekkie zamieszanie. Ktoś oparł się o otwierające się drzwi i zablokował je. Rozległ się piskliwy alarm.

Buijsmann rzucił sprawcy zamieszania spojrzenie pełne dezaprobaty. Chłopak wyglądał na lekko koślawego, nic dziwnego, że był taki niezgrabny.

– Proszę państwa, proszę się nie pchać – dał się słyszeć zbulwersowany głos wykładowcy. Grupa ze zbiorowym westchnieniem ulgi wysypała się na korytarz. Alarm ucichł i drzwi ponownie zasunęły się, pozostawiając laborantów w całkowitej ciszy.

 

Kiedy się zmaksymalizowałam, moje powieki były lekko uchylone. Nie to, żeby otwarte, bez szaleństw. Tyle, by dostrzec biały sufit i stonowane oświetlenie.

Poleżawszy chwilę stwierdziłam, że czuję się dobrze, mięśnie mnie nie bolą i nie mam kaca. W duchu podziękowałam Padre za taką łaskawość, wstałam i natychmiast poszłam pod prysznic. Taki miałam zwyczaj: najpierw zmyć z siebie ślady przeszłych dni, cokolwiek ze sobą przyniosły, potem dopiero zastanawiać się, co tu robić z wolnym czasem.

Łazienka nasunęła mi skojarzenie z więzieniem o trochę lepszym standardzie i przez chwilę naszła mnie myśl, w co ten Padre mnie znowu wpakował. Pocieszyłam się jednak, że jest to rozsądny człowiek i nie wystawiałby mnie na zmarnowanie po tym, jak właśnie zapłacił za mojego chirurga plastycznego. Ponadto reszta apartamentu prezentowała się dużo lepiej, co też uspokoiło moje skołatane serce.

Szybko wzięłam prysznic, raz po raz waląc kamem w kafelki w kabinie.

Ubierając się, zerknęłam za okno. To, co ujrzałam, trochę mnie zastanowiło. Szare miasteczko, parterowa zabudowa i ani żywej duszy. Klasyka gatunku w kategorii: wiocha zabita dechami.

Poszłam do przedpokoju i obejrzałam się z każdej strony w lustrze. Wszystko było w porządku, nawet pół siniaka, czy zadrapania. Odetchnęłam z ulgą; po ostatnim razie prawie dostałam udaru na widok swojej pociętej twarzy. Okazało się, że Padre popełnił drobny błąd w sztuce wysyłając mnie do jakiejś meliny, co sam określił mianem „miejscówki pełnej nieprzewidywalnych elementów". W dupę bym mu wsadziła każdy z tych elementów, razem z ich kosami i łańcuchami. Niestety, Padre znajdował się zazwyczaj poza moim zasięgiem.

Tym razem nie wysłał mnie do żadnego burdelu, tylko na jakieś porządne zadanie. Wyglądałam normalnie, tylko trochę zarosła mi głowa. Skrzywiłam się widząc to, bo stało się dla mnie jasne, że tym razem Padre wypożyczył mnie sobie na przynajmniej dwa tygodnie. Poza tym włosy odrastały w moim naturalnym kolorze, co przypomniało mi o smutnym fakcie bycia blondynką. A także o innych syfach z mojej przeszłości.

– Jak mnie wypożycza na tak długo, to niech przynajmniej płaci mi za fryzjera – mruknęłam do siebie półgłosem. Chociaż może lepiej i nie, jeszcze mi zafunduje loczki i słodką, rudą, fryzurkę. Ale bym się wkurzyła.

Postanowiłam ogolić głowę natychmiast po powrocie do domu.

Wciągnęłam na siebie zgrzebny kombinezon i rozejrzałam się w poszukiwaniu mojego miotacza. Leżał wciśnięty pod poduszkę. Cóż za zapobiegawczość ze strony Padre.

Sprawdziwszy numer pokoju na drzwiach, zeszłam na recepcję, niepewnie rozglądając się wokół. Kiedy kam przestawał działać, czułam się zazwyczaj nieco zagubiona. Było dla mnie oczywiste, że wszyscy wokół pamiętają mnie z poprzednich dni, ja zaś nie mam pojęcia, kim oni są. Ani gdzie się znajduję.

Różowo odziane kurwiszcze na recepcji, klasyczna cichodajka, wyszczerzyła na mój widok zęby w profesjonalnym uśmiechu, co automatycznie wywołało u mnie poczucie ulgi. Nie narozrabiałam, znaczy się.

– Chciałbym wymeldować się z pokoju 142 – powiedziałam w standardowym europejskim. Zaskoczenie w jej oczach nieco mnie zmartwiło. Do domu mam trochę dalej, niż rzut beretem, znaczy się.

Manipulując lekko przełącznikiem na kamie, uaktywniłam wyszukiwanie współrzędnych i synchronizację z ustawieniami językowymi. Zapikało już po kilku sekundach. Alleluja, jestem jednak gdzieś w okolicy.

– Pokój 142. Chciałabym się wymeldować – powtórzyłam. Z moich ust popłynął raźnie skando – europejski. No proszę, byłam całkiem blisko Heerlen. Jak dobrze pójdzie, to na kolację będę już w domu.

– Oczywiście.

Podałam dziewczynie kartę wejściową i chrząknęłam wyczekująco.

– Rachunek uregulowano z góry – uśmiechnęła się ta w odpowiedzi.

W duchu odetchnęłam z ulgą, pożegnałam się i wyszłam.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów zorientowałam się, że na ulicy nie było nikogo oprócz mnie. Co za straszna dziura. Co też Padre mógł mieć do załatwienia w takim miejscu…

Chociaż nie, wcale mnie to nie interesowało.

Uruchomiłam moduł kama odpowiedzialny za dane logistyczne. Do moich neuronów natychmiast zostały dostarczone instrukcje post-maksymalizacyjne. Za dwie godziny musiałam być na lądowisku oddalonym o około dwustu kilometrów od miejsca, w którym się obecnie znajdowałam. Westchnęłam i rozpoczęłam przeszukiwanie bazy danych celem znalezienia informacji o najodpowiedniejszym środku transportu.

 

– Skąd wiesz, że to się uda?

– Mam pewniaka.

– Już to kiedyś słyszałem.

– Tym razem to jest ktoś, kogo znam dłużej.

– Znaczy się, rypałeś ją.

– Nie bądź wulgarny.

– Chyba nie była zbyt dobra, skoro ją wystawiasz.

– Nie bądź wulgarny, prosiłem.

 

Nerwowo zamrugałam oczami. Leżałam we własnym łóżku a wokół panowała ciemność. Zerknęłam na zegar sufitowy – był kwadrans po drugiej.

Usiadłam, a chaotyczne obrazy ze snu natychmiast do mnie wróciły. Znów śniłam o przeszłości.

Zawsze, kiedy dochodziłam do siebie po minimalizacji świadomości, wspomnienia powracały do mnie z ogromną siłą. Tak, jakby mój umysł dramatycznie bronił się przed utratą kontroli nad ciałem. Jak gdyby mózg chciał zamanifestować swój indywidualizm. Było to coś, co najbardziej wkurzało mnie w posadzie lendera. Ataki samoświadomości.

Kiedy Padre mnie minimalizował, nie musiałam o nic się troszczyć i nad niczym zastanawiać. A tym bardziej – o niczym pamiętać. Po maksymalizacji dobijało mnie praktycznie wszystko. Najbardziej zaś przygnębiały mnie powracające echa mojej przeszłości.

Weszłam do kuchni celem walnięcia jednego głębszego. Zapaliłam górne światło, czym wystraszyłam kilka z turlających się po podłodze chomików. Chomiki zamknięte w plastykowych kulkach, toczące się po jednym z pomieszczeń apartamentu – to był ostatni krzyk mody. Dając się ponieść emocjom, wywołanym przez efektowną kampanię reklamową firmy dystrybuującej te cuda, kupiłam kilkadziesiąt kulek i ozdobiłam nimi kuchnię. Niestety, chomiki szybko zdychały ze względu na niemożność karmienia ich; nieusuwane z kulek na czas, rozkładały się i śmierdziały. Ja zaś zbyt często byłam w terenie, by pozbywać się tych małych trucheł zaraz, gdy tylko odwalą kitę. Efekt był taki, że pierwszym, na co zwracałam uwagę po powrocie do mieszkania, był smród.

Cóż, chomiki jako dekoracja pomieszczenia były może i widowiskowe, ale niezbyt praktyczne. Patrząc teraz na trzy małe, gnijące zwierzaki postanowiłam, że więcej już nie zamówię ani sztuki.

Na takich rozmyślaniach upłynęło mi pół butelki wódki. Następnie wróciłam do sypialni, rzuciłam się na łóżko i zapadłam w mocny sen.

Obudziłam się wczesnym rankiem z parszywym przeczuciem, że coś jest bardzo mocno nie w porządku. Niemal czułam zalewające mnie fale paniki. Trzeźwa część mojego mózgu podpowiadała mi, że cierpię na zespół postmaksymalizacyjny, z którym tym razem wyjątkowo nie potrafiłam dać się rady. Uczepiłam się tej myśli i wstałam z łóżka.

Dziabnęłam mocną kawę i wzięłam się za sprzątanie. Wyrzuciłam cztery kulki z chomikami (w ciągu nocy zdechł jeszcze jeden) i rozpyliłam w całym mieszkaniu neutralizator zapachów. Potem wzięłam prysznic i zabrałam się za porządkowanie salonu.

Włączyłam nadajnik z muzyką rozrywkową, która zazwyczaj wprowadzała mnie w pogodny nastrój. Schyliłam się właśnie za ławę, żeby pozbierać walające się tam stosy papierzysk, kiedy nagle zdarzyło się TO…

 

Do moich uszu dobiegł szum jakiejś maszynerii a wokół zrobiło się ciemno. W panice spojrzałam w dół i ujrzałam swoje dłonie. Były pokryte… No właśnie, czym? Smarem? Smołą? Skąd smoła w moim mieszkaniu? Czułam ból i brakowało mi tchu. Skrawkiem świadomości rejestrowałam pulsujący zielony punkt, znajdujący się gdzieś w polu mojego widzenia. Czułam jak moje serce zwalnia, jakby dostrajając się do rytmu tej pulsacji. Już po chwili cały świat drgał w tym samym tempie.

 

…TO!

Przez mój umysł przewinęła się seria chaotycznych obrazów. Wrzasnęłam i opadłam na kanapę, kalecząc się w łydkę kantem ławy. Obrazy sytuacji, których nie powinnam pamiętać. Deja vu.

Deja vu było koszmarem sennym każdego lendera. W momencie, kiedy twoja psychika nie była w stanie porządnie się zminimalizować, kiedy obrazy wracały do ciebie jak bumerang, nie byłeś już godny zaufania. Bo to znaczyło, że twoja jaźń może także zmaksymalizować się w czasie akcji, a wtedy twój borrower od razu otrzymałby sygnał, że coś jest zajebiście nie tak. I że ty WIESZ. Lender z pamięcią akcji był jak dziwka z nazwiskiem i adresem klienta. Potencjalnie zagrażający biznesowi, mówiąc krótko.

Nie.

Ja po prostu nie mogłam mieć deja vu. Wszyscy pierdzący żalem malkontenci, rozczulający się nad sobą frajerzy, tak, ale nie ja. Ja byłam dobra! Ja to lubiłam! Niech to szlag.

To prawda: to, czym się zajmowałam, a raczej, do czego był wykorzystywany mój korpus, było psią posługą. Mimo to nigdy nie żywiłam negatywnych uczuć względem Padre. Zanim mnie zgarnął z ulicy i dał mi posadę lendera w swoim małym imperium, byłam wychudzoną nastolatką, obciągającą robotnikom portowym za jedzenie. Nie znałam rodziców i od kiedy tylko nauczyłam się chodzić, snułam się po ulicach.

Wielu ze znanych mi lenderów notorycznie pomstowało na swoich właścicieli, a kilku z nich zdecydowało się nielegalnie usunąć kam. Ja daleka byłam od takich pomysłów. Pracować dla Padre wcale nie było źle: płacił regularnie, uiszczał wszystkie rachunki, nie oszczędzał na lekarzu, gdy coś stało mi się w akcji, no i nie kontrolował mnie w moim wolnym czasie.

Padre nie oszczędzał też na modernizacji kama. Już dawno zamontował w nim czujniki odpowiedzialne za funkcje fizjologiczne, dzięki czemu zawsze wiedział, że jestem głodna lub potrzebuję się wylać. Nie musiałam nosić pieluchy, jak niektórzy ze znajomych lenderów, od której zresztą najczęściej odparzał się tyłek. Ostatnio dostałam nawet nowoczesny moduł nawigacyjny.

Tak, Padre nie był zły. Lepszy, niż łykanie przypadkowej spermy, w każdym razie. Dał mi pracę i cel w życiu. Dał mi kam.

…Który właśnie obracał się w ruinę.

 

Usiadłam na kanapie i odruchowo pocierając dłonią skaleczone miejsce, zaczęłam się zastanawiać. Jeżeli moja świadomość wyskoczy mi w czasie, kiedy kam będzie aktywny, to będę miała pozamiatane. Padre natychmiast odbierze sygnał zakłócenia, na tyle silny, że nie będzie miał żadnych wątpliwości, że się zmaksymalizowałam. I w najlepszym razie mnie wykopie. W najgorszym zaś może uznać, że stanowię zagrożenie dla całej firmy, bo nie wiadomo, co pamiętam, a co zapomniałam. I przerobi mnie na bitki. Albo… będę, jak ten chomik, zapierdzielać w jego salonie, zamknięta w plastykowej kuli. Na samą myśl aż mnie zmroziło. Nerwowo spojrzałam na zwierzaki, toczące się smętnie po kuchni.

Mogłam nie robić nic, licząc na to, że atak się nie powtórzy.

Mogłam też poprosić o pomoc. A nadawała się do tego tylko jedna osoba: Rickpah.

Z mojej kurewskiej przeszłości wyniosłam jedną, zasadniczą naukę: facet to świnia. Jeśli będzie mógł cię bezkarnie uderzyć, to na pewno uderzy. Jeśli nadarzy się okazja, by zwiał bez płacenia, to z pewnością z niej skorzysta. Dlatego też odkąd zaczęłam pracować dla Padre, zrezygnowałam zupełnie z kontaktów z mężczyznami. Zaczęłam woleć kobiety, chociaż i między nimi trafiały się suki. Ale przynajmniej tak nie śmierdziały.

Rickpah był samczym wyjątkiem.

W wyniku genetycznej wady tkanki łącznej każdy – i to dosłownie – element jego ciała był nienaturalnie wydłużony. Rickpah mierzył dwa metry i dwadzieścia centymetrów. Jego palce przypominały szpony drapieżnego ptaka, jego kręgosłup był zdeformowany w kilku miejscach.

Poznaliśmy się wkrótce po moim zabiegu integracyjnym, kiedy wciąż czułam się dziwnie bez włosów i z kawałkiem metalu sterczącym z głowy. Początkowo jego wygląd odrzucał mnie, byłam jednak przyzwyczajona do znoszenia bardziej odstręczających rzeczy niż jakiś tam garbus. Wkrótce zaakceptowałam prostą prawdę: Rickpah mógł wyglądać jak mutant, ale z głową pomiędzy moimi udami był jedyny w swoim rodzaju. I za to go polubiłam.

Z czasem okazało się, że Rickpah o kamach wie wiele; sam był lenderem, jednak zdecydował się na nielegalną dezintegrację. Miał farta, gdyż jego borrower nadepnął na odcisk jakiemuś ważniakowi na samym szczycie Systemu, po czym firma została rozwiązana a jej właściciel aresztowany. Lenderzy, będący w tym czasie na usługach nieszczęśnika, zostali zlicytowani do innych firm, podobnie zresztą, jak reszta jego majątku. Rickpahowi się poszczęściło – jego przypadek objęto amnestią, bo po prostu nikt nie miał interesu w tym, by go złapać i ukarać.

Spojrzałam na łydkę i stwierdziłam z niesmakiem, że zasmarowałam sobie krwią pół nogi. Zostawiając dezynfekcję na później, zaczęłam kodować wiadomość.

Na nasz pierwszy od lat date Rickpah wyznaczył obskórwiałą spelunę z daleka od centrum Heerlen. Było to dwupoziomowe pomieszczenie, podzielone na wiele mniejszych sal, z których niemal każda wypełniona była młodocianymi dziwkami gającymi klientów. Patrząc na te aż nazbyt znajome sceny miałam przez chwilę wrażenie, jakby czas jakimś cudem cofnął się. Odruchowo dotknęłam kama. Chłodny dotyk metalu upewnił mnie, że żaden frajer nie będzie mnie zaczepiał. Jakby na potwierdzenie tych myśli zobaczyłam, jak pomarszczony lowelas przy barze wyszeptał coś do siedzącej obok niego kurewki, a ta natychmiast wybuchła piskliwym, przesadzonym śmiechem. Najwyraźniej liczyła na napiwek.

Ciężko oparłam się o ścianę. Tęskniłam za solidną szklanką wódki, ale chciałam zachować trzeźwość umysłu na rozmowę z Rickpahem. Obiecałam sobie, że natychmiast po powrocie do domu uwalę się w trupa.

 

Z perspektywy półpiętra najlepiej było widać jej grzebień, którego gładka powierzchnia odbijała zielone światła. Wcisnęła się w kąt przy ścianie i obserwowała pomieszczenie. Nie mogła jednak dostrzec jego.

Poczuł zalewające go powoli fale nienawiści.

Nienawidził jej za to, kim była.

Czym była.

 

– Wymizerniałaś – usłyszałam niespodziewanie za sobą męski głos. Prawie podskoczyłam. Odwróciłam się gwałtownie.

– Rick!

Otoczył mnie ramieniem i uścisnął, jakby od niechcenia. Mimowolnie wzdrygnęłam się. Dawno nikt mnie nie dotykał.

– Ty za to świetnie wyglądasz – odparłam, siląc się na uśmiech. Oboje kłamaliśmy.

– Co nakłoniło cię do napisania do mnie? Myślałem, że przykładni lenderzy nie zadają się z dezintegrą.

– Zadaję się z każdym, jeśli tylko nie muszę ssać jego kutasa – mruknęłam.

– Przydałoby się … – odparł Rick. Oboje zarechotaliśmy obleśnie.

– A tak poważnie..? – Rickpah zawiesił głos.

– Miałam deja vu.

W oczach mojego rozmówcy odbiło się zaskoczenie. Jego ton nie zdradzał jednak emocji.

– Zdarza się. Gdzie w mózgu grzebią, tam się pierdoli, że tak się metaforycznie wyrażę.

– Zajebista metafora – skrzywiłam się.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– Ty się zdezintegrowałeś.

– To co? Też chcesz? – Rickpah aż rozdziawił usta, wyrażając swoje szczere zdumienie.

– Za chuja nie. Ale potrzebuję neurochirurga, który o kamach wie wszystko i jeszcze więcej. I ty go znasz, jak mniemam.

– Czekaj no. Potrzebujesz rzeźnika, który zarzyna nasze platynowe świnki, żeby zrobił masaż serca twojej platynowej śwince?

– To brzmi co najmniej obleśnie, Rick, – skrzywiłam się obłudnie – ale tak, potrzebuję kogoś, kto zna się na świnkach, żeby zbadał moją świnkę.

– I kto tu jest obleśny – westchnął Rickpah.

– Załóżmy, że znam kogoś. – podjął po chwili – Co mam mu powiedzieć? Że mam lasie, co dyma jak jej szefu każe, ale ma ją wpuścić do swego przybytku i zhakować jej grzebyk, licząc na to, że szefu się nie dowie?

– Powiedz mu, co chcesz. Po to właśnie kontaktuję się z tobą, żeby twój rzeźnik wiedział, że nie jestem żadnym kretem.

– On nie jest tani.

– Mam kasę.

– Ja też nie jestem tani…

– Nie liczyłam na to.

Rickpah westchnął i zaczął oglądać swoje paznokcie, zakrzywiając szpony na wysokości dwóch metrów.

– Robię to tylko i wyłącznie ze względu na starą, hm, zażyłą znajomość – ogłosił i, patrząc na mnie, dodał – mogłabyś po prostu dać się zdezintegrować, byłoby prościej dla wszystkich.

– Jasne, stary. Znam twoje zdanie w tej kwestii. Zdezintegrowałbyś swój własny mózg, jeśli byłoby to możliwe.

Kiedy to powiedziałam, Rickpah uczynił coś przedziwnego. Schylił się do mojego metra osiemdziesięciu, pozwalając na to, by garb na jego plecach wybrzuszył się, stając się tym samym widocznym dla towarzystwa wokół. Usłyszałam jego zduszony głos:

– Jesteś pewna? To może być jedyna taka szansa.

Przymknęłam oczy.

Pod powiekami poczułam piasek. Czułam go zawsze, kiedy myślałam o szansach.

O szansach, które ponoć były wszędzie wokół mnie.

– Potrzebuję gruntownego check up'u, nie dezintegracji – odparłam. Rick westchnął i odchylił się do tyłu.

– Wracaj do domu i czekaj na fakturę – rzucił i odkleił się od ściany, po czym bez słowa pożegnania skierował się w stronę drzwi.

 

Faktur dostałam nie jedną a kilka. Doktorek wykazał się niesamowitą wręcz kreatywnością w kwestii ściągania należnej mu opłaty w ratach. Otrzymałam rachunek za sztuczne róże w kolorze złotym, różową włóczkę typu moher i operację powiększenia piersi. To ostatnie nieco mnie poirytowało, bo czemu, jak czemu, ale swoim cyckom nic nie mogłam zarzucić.

Nadawcą ostatniej faktury było Przedsiębiorstwo usługowe 'Riccardo'. W stopce figurował następujący tekst:

'Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług. W przypadku pytań lub wątpliwości prosimy o kontakt z numerem telefonu: 715762196.'

Radosna twórczość Rickpaha zawsze mnie rozczulała. W drodze do sklepu nocnego zahaczyłam o telefon publiczny i wybrałam numer 'Riccarda'.

Niemal natychmiast usłyszałam w słuchawce znajomy głos, ociekający irytacją:

– Nareszcie! Miałaś sraczkę, czy Padre cię wynajął?

Miałam ochotę nazwać go młotkiem, ale nie chciało mi się zaczynać dyskusji.

– Przejdź lepiej do rzeczy. Gdzie i o której?

– Mój człowiek może się z tobą spotkać wyłącznie w jego miejscu.

– A to jest…?

– Stary warsztat samochodowy Schiedama.

– Przecież to koniec świata!

– A co byś chciała? Żeby przyjmował dysydentów w ratuszu?

– No dobra…

– Bądź tam jutro o siedemnastej. Upewnij się, że nikt cię nie śledzi.

– A co jeśli… Padre zminimalizuje mnie, kiedy tam będę?

– Nie da rady. Miejscówka jest wyposażona w zagłuszacze sygnałów. Żaden borrower się nie przebije.

Nerwowo przełknęłam ślinę. Jeszcze dwa tygodnie temu do łba by mi nie przyszło zakłócać sygnał Padre. Rickpah, jakby wyczuwając moje wahanie, dodał:

– Chcesz wiedzieć, co się dzieje z twoim kamem, czy odpuszczasz?

– Będę jutro – ucięłam i przerwałam połączenie.

 

Schiedam był wizjonerem naszego miasta, tudzież jego największym czubkiem, w zależności od punktu widzenia. Skupował stare samochody dostawcze i ciężarowe, a następnie przerabiał je na transportery dla koni. Było to w tych starych, dobrych czasach, gdy konie służyły do innych celów niż produkcja taniego mięsa, na przykład ludzie ich dosiadali. Koń, którego ktoś chciał dosiąść, nie mógł być transportowany z bydłem rogatym, jak to się robi teraz, nie mógł być poraniony, ani mieć złamanej kończyny. Dlatego Schiedam skonstruował te transportery. Były one wyposażone w boksy z karmą dla zwierząt, miały nawet małą łazienkę, żeby ich właściciel mógł korzystać z wody. Teraz sama myśl o koniu w samodzielnym boksie wywoływała u mnie parsknięcie niedowierzania. Która konserwa potrzebowała samodzielnego czegokolwiek? Oprócz puszki, w którą ostatecznie ją pakowano, naturalnie.

Po krachu ekonomicznym biznes Schiedama padł. On sam zginął najechany tylnym kołem samochodu dostawczego, prowadzonego przez jednego ze sfrustrowanych pracowników, który nie dostał swej tygodniówki na czas. Jego warsztat opustoszał i z czasem zniszczał. Ruiny straszyły teraz w dzielnicy południowej Heerlen.

Wysiadłam na stacji końcowej heerleńskiego metra i ostatnie kilometry przeszłam pieszo. Ulica wokół mnie wydawała się wymarła i dlatego nawet nie obejrzałam się za siebie, otwierając skrzypiące drzwi pierwszego pomieszczenia. Na tym zadupiu po prostu nie mogłam być śledzona.

W odległości kilkunastu metrów od warsztatu zaczęło szumieć mi w głowie. Domyśliłam się, że wspomniany przez Rickpaha system zagłuszający właśnie zaczął działać. Z wysiłkiem uchyliłam przyrdzewiałą bramę i wślizgnęłam się do środka. Stanęłam w absolutnie ciemnym wnętrzu. Starając się opanować ogarniające mnie mdłości, wzięłam kilka głębokich wdechów. Czułam, że kam drży, opierając się sygnałowi zakłócającemu. Drżałam wraz z nim.

Prawie podskoczyłam, gdy nagle ktoś chwycił mnie za rękę.

– Nareszcie jesteś, księżniczko – usłyszałam głos Rickapha – Chodźmy.

Przeszłam za nim kilka metrów w absolutnej ciemności. Po chwili Rick wymacał klamkę i dostrzegłam wąską stróżkę światła. Weszliśmy do rzęsiście oświetlonego pokoju.

Kiedy w czasie ostatniej akcji jakiś psychol przejechał mi nożem po facjacie, musiałam iść do lekarza w stanie maksymalizacji. Był to poważny, systemowy chirurg plastyczny, legalnie operujący w prywatnej klinice. Jego gabinet wyglądał niewątpliwie bardzo profesjonalnie, wypadał jednak blado w porównaniu z pomieszczeniem, w którym się teraz znalazłam.

Sprzęt wokół mnie był nowiutki i błyszczący, jak jajca proboszcza szczającego pod plebanią. Wszędzie stały żylaste maszyny, podłączone do dużych monitorów. Kable i przewody były upięte i ułożone w zadziwiającym porządku. Z lewej zarejestrowałam stół operacyjny, który z pewnością świadkował niejednej dezintegracji, i nerwowo przełknęłam ślinę.

– Doktorze Neckle – zaczął Rickpah z przesadnym patosem – oto i Fanny Vuur. Prawdopodobnie jedyny pański pacjent, pragnący zachować swój grzebień.

– Doprawdy zadziwiające – mruknął mężczyzna, przyglądając mi się z uwagą.

Sprawiał wrażenie niewiele starszego ode mnie. Po chwili uśmiechnął się i podał mi dłoń.

– Klient nasz pan – rzekł sentencjonalnie, po czym zwrócił się do mnie – Fanny, z chaotycznej opowieści Rickpaha zrozumiałem, że doświadczyłaś deja vu, co niezwykle cię zmartwiło, bo obawiasz się zmaksymalizować, hm, w pracy.

– Zgadza się – odparłam słabo. Czułam się trochę lepiej, mdłości minęły a drżenie powoli ustawało – Miałam pierwszy przypadek deja vu zaraz po powrocie z poprzedniej akcji. Wizje były niezbyt wyraźne, ale widziałam kilka szczegółów… Na przykład swoje dłonie.

– Co z nimi?

– Były brudne. Upaprane jakimś smarem czy smołą.

– Jesteś pewna, że to wspomnienie akcji?

– Nie przypominam sobie czegoś takiego ze stanu maksymalizacji, więc raczej tak.

– Rozumiem – Neckle w zamyśleniu potarł kark i ponownie spojrzał na mnie – Cóż, będę z tobą szczery. Sam fakt wystąpienia deja vu nie wróży dobrze twojej współpracy z borrowerem. Deja vu to, ni mniej ni więcej, tylko sygnał alarmowy mówiący nam, że coś się schrzaniło na osi grzebień – lender. Spotkałem się z dwiema hipotezami na temat przyczyn deja vu. Pierwsza to odrzucenie. Mózg lendera blokuje integrację z AI grzebienia. Dzieje się to zazwyczaj krótko po integracji, więc nie sądzę, żeby o to chodziło w twoim przypadku…

– A druga hipoteza?

– Nadmierna integracja.

Musiałam mieć niezbyt inteligentny wyraz facjaty, bo Neckle uśmiechnął się, po czym pośpieszył z wyjaśnieniem.

– W skrócie: grzebień integruje się z lenderem w tak wysokim stopniu, że zaczyna postrzegać go jako swój organizm właściwy. Jeżeli w czasie akcji dzieje się coś, co grzebień odbiera, jako potencjalne zagrożenie dla lendera, zaczyna wysyłać mu deja vu jako sygnały ostrzegawcze. Myślę, że właśnie z tym mamy obecnie do czynienia.

– To bez sensu. Kiedy pocięto mi twarz w czasie przedostatniej akcji, nie miałam żadnego deja vu.

– Pocięli ci ryja na akcji? Gratuluję posady – parsknął Rickpah. Rzuciłam mu mściwe spojrzenie.

– Przypuszczam, że nie było to przez kogokolwiek zaplanowane. Po prostu znalazłaś się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Grzebień wysyła ci deja vu, ponieważ jego AI wyczuwa celowe działanie na twoją niekorzyść.

Patrzyłam na Neckle'a baranim wzrokiem. Rickpah nie wytrzymał i klasnął radośnie w dłonie.

– Znaczy się, twój Padre cię dyma!

Miałam ochotę walnąć go z baśki i wyżłobić gustowny rowek na jego czole.

– Kto jak kto – wycedziłam – ale Padre na pewno mnie nie dyma. Doktorze – zwróciłam się do Neckle'a – to jakiś nonsens.

– Zanim cokolwiek stwierdzę, Fanny – rzekł ten – chciałbym podać cię kilku testom. Sprawdzę zapis loginów twojego grzebienia, lokalizacje twoich akcji a także upewnię się, że oprogramowanie jest w porządku. Potem będziemy dyskutować, w co wierzymy, a w co nie.

Spojrzałam na Rickpaha. Spodziewałam się ujrzeć kpinę i krzywy uśmiech, zobaczyłam napięcie i pełną koncentrację.

Jakby czekał.

– Dobrze – zacisnęłam szczęki – miejmy to szybko za sobą.

 

– Weź dokładne dane lokacji… I dane trasportowe – Rickpah nerwowo miotał się po laboratorium, najwyraźniej nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

– Wiem, co mam robić, Rick. Omówiliśmy to trzysta razy. Może idź się przejdź, co? – rzucił Neckle, nie odrywając oczu od monitora.

– Jak się machniesz chociaż o jeden stopień, to całą akcję mogą wziąć diabli – Rickpah zdawał się nie słyszeć jego słów.

Neckle z westchnieniem odwrócił się od monitora. Spojrzał przeciągle w jego stronę…

 

– Fanny! Otwórz oczy!

Z wysiłkiem podniosłam powieki i uświadomiłam sobie, że moje ciało rzuca się na wąskiej leżance. Rickpah trzymał mnie za nadgarstki. Niemalże położył się na mnie, usiłując utrzymać mój korpus na miejscu. Z góry spoglądały na mnie okrągłe reflektory.

– Dać jej coś na uspokojenie? – dobiegł mnie gdzieś z boku głos innego mężczyzny. Ach tak, Neckle. Skoncentrowałam się na wzięciu głębokiego oddechu.

– Zdaje się, że już jej lepiej – Rickpah docenił moje wysiłki, powoli odsuwając się od kozetki. Usiadłam i zatoczyłam wokół błędnym spojrzeniem.

– Co to… kurwa… było?

– Najprawdopodobniej sen retrospekcyjny. Reakcja twojego mózgu na fakt, iż grzebaliśmy przy grzebieniu.

– Zajebiście. Dzięki, chłopaki.

– Fanny, wyluzuj. Mamy wszystkie dane, jakie tylko zdołaliśmy wydostać z tego złomu. Wygląda na to, że twój borrower nie usiłował zniszczyć żadnych loginów, co w sumie dobrze o nim świadczy.

– Wypisać mu dyplom?

– Twój grzebień wydaje się idealnie zintegrowany – doktor brutalnie zignorował mój świetny żart – nie znalazłem żadnych usterek. Co też weryfikuje moją hipotezę o deja vu jako sygnałach ostrzegawczych.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Rickpah patrzył na mnie niemal ze współczuciem.

– Padre… coś kombinuje? – zapytałam bardziej siebie, niż ich.

– Fanny, twoje ostatnie miejsce akcji to środkowa Euro – Skandynawia, miejsce o nazwie Saflee. Mam dokładne współrzędne, znam nawet dane twojego kontaktu. Leć tam i sprawdź, co się święci.

– Dlaczego ten „kontakt" chciałby ze mną rozmawiać, gdy jestem w stanie maksymalizacji?

Rickpah pogardliwie wydął usta.

– A skąd miałby wiedzieć – wycedził – że pinda z kamem przychodzi do niego z własnej woli?

Zagryzłam wargi. Coś we mnie chciało kopnąć Rickpaha w ryj i wybiec stamtąd. Potem wrócić do zdychających chomików i zapomnieć o tym całym koszmarze. Może deja vu zdarza się każdemu raz na jakiś czas?

– Co zrobisz – podjął po chwili Rickpah, jakby czytając w moich myślach – jeśli zmaksymalizujesz się w czasie, gdy Padre będzie siedział w najlepsze w twojej głowie? Twoja świadomość pierdolnie go nagle, niby odskakująca deska piwniczna. I wtedy..? Myślisz, ze będzie wyrozumiały? Sympatyczny? Pełen współczucia?

– Dajcie mi te namiary – usłyszałam swój własny głos – i najlepszą opcję transportową.

– Ależ oczywiście – doktorek uśmiechnął się z wdziękiem – najlepsza opcja zakodowana jest w twoim sprzęcie.

 

Następnego dnia siedziałam już w transporterze, mającym zabrać mnie w miejsce mojej ostatniej misji – do Euro-Skandynawii, na piętnasty południk. Na zmianę ogarniały mnie rozpacz i desperacja. Coś podpowiadało mi, że ścieżka, na którą wstąpiłam, nie wróży dobrze mojej karierze lendera i tak jakby nie ma z niej odwrotu. Z drugiej strony, samo pojawienie się deja vu nie dawało mi wyboru; jeśli cokolwiek mogło mi pomóc, to tylko odkrycie jego przyczyny i zneutralizowanie jej.

Mimo, iż mój lenderski kontrakt gwarantował mi dwutygodniowy urlop po każdej robocie, wciąż obawiałam się, że nagle zostanę zminimalizowana i Padre odkryje, że oto jego „lojalna" pracownica podąża śladami swojej ostatniej misji. Wymyślałam wciąż nowe wytłumaczenie, jakim mogłabym się posłużyć i każde z nich wydawało mi się bardziej beznadziejne, niż poprzednie. Bo kto by uwierzył, że krajobraz Euro-Skandynawii spodobał mi się na tyle, iż postanowiłam spędzić tam wakacje?

Wysiadłam w Goth:borgu i, podążając za instrukcjami Neckle'a, złapałam taksówkę do Saflee. Była to dokładnie ta sama wiocha, w której zmaksymalizowałam się tydzień wcześniej. Zrobiłam głęboki wdech i sztywno ruszyłam przed siebie. Jako, że nie miałam pojęcia, jak zazwyczaj zachowywałam się w czasie akcji, postanowiłam poruszać się i mówić jak inni zminimalizowani lenderzy, których miałam okazję obserwować.

Machnęłam na taksówkę. Kierowca spojrzał na mnie bez zbytniego zainteresowania, kiedy wsiadając podałam współrzędne.

Pierwszym, na co zwróciłam uwagę opuszczając pojazd, była wszechobecna cisza. Otaczały mnie drzewa, nie budynki; kiedy w oddali ucichł odgłos „mojej" taksówki, nie byłam w stanie usłyszeć niczego innego poza własnym oddechem.

Rozejrzałam się, lekko zdezorientowana i ujrzałam to.

Bunkier.

Wejście było częściowo zagrzebane w ziemi i przysypane uschniętymi liśćmi. Podeszłam powoli do drzwi i nerwowo zagryzłam wargę, zadając sobie po raz drugi pytanie: cóż za biznes miał Padre w takim miejscu? Hodowlę radioaktywnych królików?

Ukucnąwszy, otworzyłam klapkę systemu kodowego bunkra i wstukałam kod, który dostałam od Neckle'a po naszej sesji. Kontrolka zapłonęła na zielono i zamek odskoczył. Włożyłam rękę do kieszeni chwytając miotacz, jednakże nic się nie wydarzyło. Powoli wsunęłam się do środka.

 

Wpełzła do bunkra nie oglądając się za siebie. Odczekał, aż ciężkie drzwi zamknęły się za nią z głuchym szczękiem. Nie musiał się spieszyć, gdyż kod wejściowy znał lepiej, niż swoją datę urodzenia.

Powoli ruszył w kierunku wejścia czując, jak przepełnia go idiotyczna ekscytacja.

 

Stałam nieoświetlonym korytarzu i czekałam, aż mój wzrok przyzwyczai się do ciemności. Po chwili zarejestrowałam migającą diodę. Przede mną znajdowały się kolejne drzwi, zabezpieczone zamkiem szyfrowym. Dziwne, Neckle nie wspominał nic o drugim kodzie. Czyżby oba zamki miały identyczną sekwencję?

Do moich uszu dobiegł szum jakiejś maszynerii. Nieoczekiwanie poczułam czyjąś obecność za plecami. Chwilę później kościste ramię owinęło się wokół mojej szyi.

– Pies… – wycharczał ten ktoś prosto w moje ucho. Poczułam gwałtowny ból. W panice spojrzałam w dół i ujrzałam swoje dłonie. Coś na nie kapało. Smoła?

Brakowało mi tchu. Usiłowałam skupić swój wzrok na pulsującej diodzie. Czułam jak moje serce zwalnia, dostrajając się do rytmu tej pulsacji. Już po chwili cały świat drgał w jednym tempie.

 

Poczuł, jak jej ciało zwiotczało. Pozwolił mu osunąć się na podłogę bunkra. Stwierdziwszy, że dziewczyna nie żyje, zaczął wypakowywać specjalnie na tę okazję przygotowane ładunki pikratolu. Upewnił się, iż lont jest dostatecznie długi, by umożliwić mu opuszczenie bunkra na czas.

Wychodząc, po raz ostatni spojrzał na Fanny. Zgolona skóra na głowie i sterczący z niej kam w jakiś przedziwny sposób nie szpeciły jej. Wprost przeciwnie, podkreślały jej delikatną urodę.

Szkoda, że była psem. Kundlem jego największego wroga.

Poczuł, jak zalewa go fala nienawiści, jak zawsze, gdy myślał o Padre.

Co tam jęczał Neckle? Że Padre nie tak łatwo zniszczyć? Marny idealista. Przed oczyma stanęła mu spięta twarz doktora w czasie ich ostatniej rozmowy w laboratorium.

 

Neckle spojrzał przeciągle w jego stronę.

– Więc zawirusowałeś jej grzebień, by dobrać się do dupy jej pracodawcy. Bardzo kategoryczne.

– Niezupełnie zawirusowałem. Po prostu zakodowałem na nim moją wersję przebiegu wydarzeń. Mam nadzieję, że się sprawdzi.

Doktor westchnął.

– Nie zniszczysz go całkowicie, Rick. To niemożliwe dla jednego człowieka. Jedno laboratorium, jeden lender, to pestka dla kogoś takiego jak Buijsmann.

– Nie chcę go zniszczyć. Chcę mu wbić szpilę. Tysiąc szpil. Chcę by zawsze, gdy siada na dupie, czuł każdą z nich.

– A Fanny? Czy nie stanie się przypadkiem twoją szpilą?

– Fanny żyje jak pies i tak też umrze – Rickpah, nieoczekiwanie dla samego siebie, spuścił wzrok.

– Moja szpila, doktorku – dodał po chwili – ma się znakomicie. – Mówiąc to, odwrócił się i odszedł w kierunku drzwi, przesuwając długim palcem po laboratoryjnej szafce.

Neckle stłumił westchnienie, patrząc na jego zdeformowane plecy.

 

Był w bezpiecznej odległości, kiedy nastąpił wybuch. Czując nagły przypływ zmęczenia, zamknął oczy. Pod jego powiekami przyczaił się jednak obraz Fanny, więc czym prędzej je otworzył i spojrzał w górę. Nad nim rozciągały się korony drzew.

Zapowiadał się ciepły wieczór.

 

Buijsmann siedział w swoim biurze, nerwowo bębniąc palcami w blat biurka. Drgnął gwałtownie słysząc dzwonek interkomu. Nerwowo przycisnął przycisk odbioru.

– Sir, mieliśmy eksplozję w jednym z laboratoriów na północy.

– Straty?

– Trzech techników i cztery obiekty. Plus nowoczesna aparatura badawcza.

– Co tam mieliśmy?

– Badania nad grzebieniami organicznymi.

Twarz Buijsmanna stężała.

– Czy są powiązania z poprzednimi akcjami sabotażowymi?

– Zdecydowanie tak. Znaleziono ślady tego samego ładunku wybuchowego.

– Rozumiem. Kontynuujcie śledztwo – rzekł mężczyzna.

– Jeszcze jedno, sir. Wszystko wskazuje na to, że na miejscu zdarzenia była nasza lenderka.

– Kto?

– Vuur.

– Niemożliwe. Jej minimalizacja skończyła się ponad tydzień wcześniej.

– A jednak, sir. Sprawdziliśmy już dostępne dane, dokładnie tego dnia wylądowała na lądowisku w Goth:borgu. Potem przemieściła się w kierunku Saflee. Jej kam, to jest, hm, grzebień, był nieaktywny.

Buijsmann w zamyśleniu potarł podbródek.

– Sprawdźcie ją na okoliczność powiązania ze środowiskami dezintegracyjnymi. Może była zamieszana w poprzednie ataki.

– Tak jest, sir.

– Informujcie mnie na bieżąco o postępach śledztwa.

– Oczywiście.

Buijsmann rozłączył się i z westchnieniem spojrzał za okno. Już nawet własnym lenderom nie można w pełni ufać, pomyślał. Ten świat schodzi na psy.

 

***

Borrower – osoba wynajmująca ciało od innej osoby, celem wykorzystania go do własnych celów, najczęściej biznesowych.

Lender – osoba wynajmująca swoje ciało innej osobie.

Minimalizacja – wyparcie psychiki lendera przez obecność borrowera.

Maksymalizacja – powtórne przejęcie kontroli nad ciałem przez lendera.

Kam – potoczne określenie platynowego grzebienia.

Koniec

Komentarze

Czekałam na Twój tekst eliminacyjny :) I nie zawiodłam się - opowiadanie wciąga, bardzo dobrze napisane (trafiło się parę literówek, ale to drobiazg), wszystko ładnie i logicznie wynika z tekstu, nawet ten słowniczek na koniec nie był potrzebny ;) Znakomite operowanie słowem - w momencie, gdy bohaterka widzi migającą diodę a potem smołę na rękach sama miałam wrażenie deja vu. Do tego dobry pomysł, świetnie nakreślony świat - liczę na to, że zobaczę Cię w wersji papierowej :)

Napisane sprawnie ale sam pomysł nie jest świeży. Mialem trudności ze skupieniem sie na tresci, bo nie mogłem jakoś odrzucić wspomnień i czytałem tekst przez pryzmat "Gamer'a" sprzed dwóch lat z Butlerem w głównej roli.

Nie każde s-f to moje klimaty, więc początkowo pomyślałam, że to nie dla mnie, żeby w trakcie czytania zmienić zdanie. Zgadzam się, że słowniczek na końcu nie był potrzebny, chyba żeby sprawdzić, czy się wszystko dobrze zrozumiało ;) Naprawdę, naprawdę bardzo dobre opowiadanie.

Dobre, przyzwoicie napisane opowiadanie SF, dające do myślenia. Nieźle się czyta chociarz miałem problem z przebrnięciem środka, końcówka mi to wynagrodziła. Niestety, maluczcy zawsze będą wykorzystywani przez żądnych władzy drani. Słowniczek na końcu nie był potrzebny. W opowiadaniu, które działa na wyobraźnię, niepotrzebnie ogranicza tylko czytelnika.Jakbym mógł oceniać, dałbym 4.

Podoba mi się. Pomysł nie do końca świeży, ale wykonanie jest na duży plus. Tylko wywal słowniczek, bo daje do zrozumienia, że nie całkiem traktujesz czytelnika jako osobę inteligentną.

Bardzo dobry tekst. Motyw kontroli nad czyimś ciałem nie jest nowy, ale nie uważam tego za wadę. Przecież "wszystko już było" :) Historia wciąga a sam mechanizm borrower-lender-kam jest przemyślany i logiczny. Czy pierwowzorem Fanny jest Molly/Sally z "Neuromancera"? Pytam, ponieważ dostrzegam wspólne elementy obu postaci (nawet imiona brzmią podobnie). Anyway, bardzo mi się podobało. Daję 5 :)

Dziękuję wszystkim za komentarze. Ze wstydem/ rozpaczą przyznaję, że nie wiem nic o 'Gamer' i 'Neuromancer', natomiast faktycznie pomysł podsunęło mi opowiadanie SF, które czytałem w języku niderlandzkim dwa lata temu. Natomiast imię "pożyczyłem" od dziewczyny kumpla ;) Jeśli chodzi o słownik, na pewno nie ma na celu zasugerowania, że czytelnik nie jest osobą inteligentną.. Cóż, mieszkam w Niderlandach, tu jak się inhalator na astmę kupuje, to aptekarka zamyka się z człowiekiem na zapleczu i punkt po punkcie "przerabia" instrukcję użytkowania. Poza tym zdaniem - pomaga wyklarować różnicę między pożyczającym a tym, który pożycza, szczególnie, jeśli chodzi o "pożyczanie" ciała (moi holenderscy znajomi trochę się w tym gubili). Pozdrawiam.

Może i faktycznie jest leciutkie podobieństwo do "Gamera", co nie zmienia faktu, że to opowiadanie miażdży tamten cieniutki film. W tym wypadku potencjał jest całkowicie wykorzystany. Poza tym masz, Autorze, świetny styl, dzięki czemu dosłownie płynie się przez tekst, a czytanie to czysta przyjemność. Zgodzę się z Ranferielem, że historia jest przemyślana. Główna bohaterka jest bardzo ciekawą postacią i jeszcze napędza całą opowieść. Piątka.
Pozdrawiam

Nie znam gamera i nigdy nie spotkałem się z takim pomysłem, więc może dlatego opowiadanie wydaje mi się oryginalne i interesujące. To zupełnie nie moje klimaty - nie lubię cyberpunku - to czytałem z przyjemnością.

Trochę rozczarowuję "błyskawiczne" zakończenie. Od momentu w którym bohaterka wyrusza dowiedzieć się "co i jak", akcja powinna się dopiero zazębiać, a dwa akapity dalej mamy już koniec. Ale może oczekuje od opowiadanie tego co powinienem oczekiwać po powieści.

Tak czy siak, jak do tej pory, najlepsze opowiadanie jakie przeczytałem w eliminacjach.

Bardzo dobre. Masz świetne pomysły i chociaż też siłą rzeczy miałem skojarzenia z "Gamerem", to twoje ujęcie tematu spokojnie się broni.

Podzielam opinię Rigante, że zakończenie rzeczywiście zbyt nagłe i pozostawia niedosyt. Inna sprawa, że na tym pomyśle pewnie mógłbyś całą powieść skonstruować.

Pozdrawiam.

Bardzo ciekawe opowiadanie. Momentami to odjeżdżałem, ale nie dlatego, że coś mnie rozpraszało, tylko tak tekst działał na moją wyobraźnie. Podobało mi się. I faktycznie troche dużo z prozy Gibsona (Neuromancer czy Johnny Mnemonic, ale to akurat film). To nie zarzut, lecz ogromny plus. Bardzo pozytywne opko. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

dziękuję za czas poświęcony na czytanie i komentarze.
Mam słabość do gwałtownych i krwawych zakończeń, stąd takowe i tu. Pozdrawiam.

Łuhuhu, co ja tu znalazłem, perełka, no :)

Nowa Fantastyka